Biografia charyzmatycznego kapłana Mariana Subocza pióra red. Alicji Górskiej
Gdy był w szóstej klasie szkoły podstawowej, spadł ze schodów z drugiego piętra. Cudem przeżył, dziękując za ocalenie Opatrzności Bożej – tak nietypowo zaczyna się ciesząca się niesłabnącym zainteresowaniem książka pt. „Tylko podaj rękę. Ks. Marian Subocz” autorstwa Alicji Górskiej – dziennikarki, dyrektor koszalińskiego Oddziału Radia Plus.
Ta fascynująca, w błyskotliwym stylu napisana biografia ks. Mariana Subocza, odsłania kolejne etapy kapłaństwa tego niezwykłego, pełnego charyzmy kapłana. Przeszedł on do historii jako twórca struktur Caritas Polska i jej długoletni dyrektor oraz jako autor – pomysłodawca kultowego już i wciąż popularnego Wigilijnego Dzieła Pomocy Dzieciom i programu Rodzina Rodzinie.
Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Media Zet w połowie 2024 roku; dodajmy, że rok wcześniej ks. prałat Marian Subocz świętował 50-lecie kapłaństwa. Jubileusz obchodził nie tylko w Wałczu, czyli w swojej rodzimej parafii, gdzie przyjął chrzest, a także w Kołobrzegu, gdzie od 2017 roku posługuje jako proboszcz parafii pw. św. Marcina w Kołobrzegu.
Książkę, liczącą blisko 200 stron, którą wzbogacają ciekawe dokumenty i zdjęcia – czyta się z zapartym tchem. Na jej kartach snuje się bowiem wielowątkowa opowieść o dramatycznych i barwnych losach ks. Mariana Subocza, którego pół wieku kapłaństwa upłynęło także w czasie trudnym dla Kościoła. „Życie ks. Mariana Subocza pokazuje, że ludzie Kościoła, na przestrzeni ostatniego stulecia – zauważa we Wstępie do książki jej autorka red. Alicja Górska – byli w stanie pokonać wiele trudności. On wytrwał na drodze powołania kapłańskiego, mimo dwuletniej przerwy w formacji seminaryjnej spowodowanej przymusowym pobytem w wojsku, czy reżimu komunistycznego, który prześladował duchowieństwo”.”Funkcjonowanie w realiach państwa komunistycznego, gdzie Kościół był prześladowany – dopowiada autorka książki na falach Radia Plus – sięgało jego pobytu na studiach w Rzymie. Wyjechał tam spakowany na kilka lat, z paszportem „w jedną stronę” i 10 dolarami w kieszeni. Stan wojenny zastał go w Rzymie. Ze łzami w oczach wspomina ten trudny czas niepokoju o rodzinę, bliskich i wspólnotę diecezjalną i Ojczyznę. Gdy wrócił i rozpoczął pracę w powstającym seminarium duchownym w Koszalinie, jak pozostali księża, znalazł się pod uważnym okiem władz komunistycznych i SB”.
Można więc powiedzieć, że w kapłaństwie ks. Mariana Subocza jak w zwierciadle odbija się także półwieczna historia diecezji koszalińsko – kołobrzeskiej.
„I chociaż życie Księdza Mariana pisze wiele wątków – potwierdza to w Słowie wstępnym do książki biskup koszalińsko-kołobrzeski Zbigniew Zielinski – jak te związane ze studiami w seminarium, studiami w Rzymie, a nieco później pełnienie funkcji rektora, czy praca duszpasterska w różnych placówkach diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, to jednak najmocniejszym rysem Jego posługi jest „Caritas”. Dorastał do tej misji przez kolejne etapy swego życia. Nie bez znaczenia był klimat rodzinnego domu, seminaryjna formacja, czy służba w wojskowej jednostce kleryckiej razem z przyszłym błogosławionym i Patronem „Solidarności” ks. Jerzym Popiełuszko. Niebywałą rolę odegrały rzymskie studia oraz możliwość współpracy z twórcą polskiej Caritas biskupem Czesławem Dominem czy współpraca z partnerskimi organizacjami charytatywnymi Kościoła w Niemczech, Austrii i Belgii. To zaowocowało tworzeniem struktur Caritas Polska, szkoleniem kadr oraz wypracowaniem zasad wzajemnej współpracy Caritas diecezjalnych. Rodzą się przy jego inspiracji przełomowe dzieła jak chociażby Wigilijne Dzieło Pomocy Dzieciom czy Stacje Opieki Caritas.
Samarytańska posługa realizowana w Caritas nie ograniczyła się do dostrzegania li tylko potrzeb na ojczystym podwórku. Ksiądz Prałat nadał tej posłudze charakter międzynarodowy śpiesząc z pomocą potrzebującym w najdalszych zakątkach świata, jak chociażby wtedy, gdy w marcu 2010 roku trzęsienie ziemi nawiedziło Haiti i pochłonęło setki tysięcy ofiar albo gdy w 2011 roku wybuchła wojna w Syrii.
Zasługą Księdza Mariana Subocza jest nie tylko współtworzenie Caritas Polska, ale także wprowadzenie jej na niezwykle profesjonalne tory i nadanie dziełom miłosierdzia realizowanym przez polski Kościół wysokiej skuteczności. Nie byłoby spektakularnych sukcesów Caritas bez wkładu księdza Prałata Mariana. Z tych właśnie powodów cenna jest inicjatywa wydania tej książki, bowiem pozwala ona, obok przywołania ważnych działań na rzecz Caritas, poznać ciekawe losy człowieka, który odegrał w tym przełomowym procesie niezwykle ważna rolę. Stało się to możliwe, bo przełożył On miłość do Boga na miłość do człowieka i stał się jednym ze współczesnych samarytan”.
Zapraszamy do lektury. Naprawdę warto.
————————————-
Poniżej:
1.Informacja o książce
2.Zamówienie
3.Spis treści
4.Biogram ks. Mariana Subocza
5.Wdzięczny za wybranie – Jubileusz 50-lecia kapłaństwa w rodzimej parafii
6.Wstęp od autorki
7..Posłowie
8..Podziękowania
____________________
1.Informacja o książce
Copyright by Alicja Górska – „Tylko podaj rękę. Ks. Marian Subocz”
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Zdjęcia pochodzą z archiwum prywatnego ks. Mariana Subocza i rodziny Suboczów; z zasobów Archiwum Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej i Oddziałowego Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Szczecinie oraz Oddziałowego Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów w Gdańsku; z prywatnych archiwów Marty Titaniec i Pawła Kęski, z kwartalnika „Caritas” (m.in. autorstwa Michała Karskiego). Zdjęcia na okładce autorstwa ks. Wojciecha Parfianowicza.
Opracowanie, redakcja – Zuzanna Przeworska
Wydanie I – Piła, 2024
Wydawca: Wydawnictwo Media Zet Zuzanna Przeworska
64-920 Piła, ul. Salezjańska 11/8
tel. 668 000 335
Str. 194, okładka: twarda i miękka ze skrzydełkami
Opracowanie graficzne:
Oficyna Reklamowo-Edytorska DRACO-ART w Pile – Renata Drozd
Druk: Drukarnia „TOTEM”Inowrocław
ISBN 978- 83- 66635-27-2
————————————————————————————
2. Zamówienie
1/ Książkę można kupić:
- w księgarni św. Maksymiliana w Wałczu
- w sklepie Veritas w Koszalinie i w Sanktuarium w Skrzatuszu
- U wydawcy: książkę możemy wysłać pocztą –
cena za 1 egz. – 30 zł +11 zł koszty przesyłki. Można tę kwotę 41 zł wpłacić
na konto wydawnictwa – proszę podać dokładny adres:
Wydawnictwo Media Zet Zuzanna Przeworska
ul. Salezjańska 11/8, 64-920 Piła
NIP 764-156-24-68
Konto – Bank Pekao S.A. II O. w Pile
nr 19 1240 1705 1111 0011 1964 8646
Książkę wyślemy po wpłacie na konto
tel. 668 000 335
e–mail: mediazet@wp.pl
————————–
3.Spis treści
Rozdziały:
- Słowo wstępne
- Wstęp od autorki
- Korzenie na Wileńszczyźnie – Wspomnienia najwcześniejsze
- Powołanie i poligon – Pobyt w paradyskim seminarium oraz w specjalnej jednostce wojskowej dla kleryków
- W kamaszach z błogosławionym – Wspomnienie o ks. Jerzym Popiełuszce
- Chciało się skakać z radości – Święcenia diakonatu i prezbiteratu
- Z 10 dolarami w kieszeni – Studia doktoranckie w Rzymie, Student trzech pontyfikatów
- Nie chrap! – Współpraca z biskupem Ignacym Jeżem
- Z Rzymu prosto w kalosze – Praca w Wyższym Seminarium Duchownym w Koszalinie
- Gospodarz papieża – Wizyta Jana Pawła II w seminarium
- Co mówi kryzys? – Kapłaństwo w czasie kryzysu Kościoła
- Marian w teczkach – Zmagania z reżimem komunistycznym
- Ta słynna świeca – Caritas Polska. Odsłona pierwsza
- Po prostu ksiądz – Proboszcz największej parafii w diecezji
- Patrzył potrzebującym w oczy – Caritas Polska . Odsłona druga
- Nikt nie dawał gwarancji, że wróci – Zagraniczne misje Caritas
- Człowiek dialogu – Ekumenizm w praktyce
- Z miłosierdziem w porcie – Kołobrzeg. Odsłona druga
- Brat, wujek, przyjaciel, sąsiad – Marian Subocz z bliska
- Wdzięczny za wybranie – Jubileusz 50-lecia kapłaństwa w rodzinnej parafii
- Posłowie
- Podziękowania
4.Biogram ks. Mariana Subocza ( wg tekstu na stronie koszalińskiego oddziału Radia Plus)
Ks. Marian Subocz urodził się 28 sierpnia 1947 roku w Wałczu.
Do Wyższego Seminarium Duchownego w Gościkowie-Paradyżu wstąpił 1 października 1965 roku.
Po pierwszym roku studiów teologicznych, kleryk Marian Subocz został wysłany na komisję wojskową, gdzie został wydelegowany do odbycia dwuletniej służby wojskowej. Z jego seminarium wybrali sześciu alumnów. Odbył ją w jednostce kleryckiej w Bartoszycach (rozpoczął w październiku 1966 roku), w tym samym czasie, co bł. Jerzy Popiełuszko.
Święcenia prezbiteratu przyjął 17 czerwca 1973 roku w kościele pw. NMP Królowej Polski w Lęborku.
Po święceniach był wikariuszem i katechetą w Kołobrzegu. Potem został notariuszem kurii w Koszalinie i kapelanem biskupa Ignacego Jeża.
Następnie wyjechał na studia doktoranckie do Rzymu.
Po powrocie do Polski rozpoczął pracę w Wyższym Seminarium Duchownym w Koszalinie, jako prefekt, wicerektor, potem rektor (lata 1982-1993).
Pracę w Caritas Polska rozpoczął w lutym 1993 roku i trwała ona do czerwca 1994 roku. Następnie ks. Marian Subocz został zastępcą sekretarza generalnego Konferencji Episkopatu Polski.
Kolejnym wyzwaniem była praca w Brukseli. Na prośbę Prymasa Polski został skierowany do pracy w sekretariacie Komisji Episkopatów Wspólnoty Europejskiej (COMECE).
W l. 2001-2007 był proboszczem parafii pw. św. Maksymiliana Marii Kolbego w Słupsku.
Następnie wrócił na stanowisko dyrektora Caritas Polska.
Po dziesięciu latach, w 2017 roku został proboszczem parafii pw. Marcina w Kołobrzegu.
———————————-
5. Wdzięczny za wybranie – Jubileusz 50-lecia kapłaństwa w rodzinnej parafii
W ubiegłym roku ks. prałat Marian Subocz świętował 50-lecie kapłaństwa. Jubileusz obchodził w Wałczu i w Kołobrzegu, a więc w parafii, gdzie przyjął chrzest i w ostatniej, gdzie pełni posługę proboszcza. Podczas Mszy św., sprawowanej 18 czerwca 2023 roku w kościele pw. św. Mikołaja w Wałczu, jubilat złożył podziękowania następującej treści:
Święty Jan Paweł II powiedział, że powołanie kapłańskie jest wielką tajemnicą, jest darem, który przerasta człowieka.
„Nie wyście mnie wybrali ale ja was wybrałem” (J 15.16).
„Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię, nim przyszedłeś na świat, poświęciłem cię” (Jr 1,5).
Te natchnione słowa muszą przejąć drżeniem każdą duszę kapłańską – świadomość, że Pan Bóg wybrał.
Kiedy tu jestem razem z wami, obchodząc pięćdziesiątą rocznicę święceń, to stoję przed Bogiem z ogromną wdzięcznością za dar kapłaństwa, który jest dla mnie wielką tajemnicą.
W dniu święceń wybrałem sobie jako motto fragment z 28 Psalmu – „Pan mocą moją”.
Dziękuję Bogu za dar kapłaństwa, moim zmarłym rodzicom za dar życia, wychowanie
w wierze, modlitwę, mojemu rodzeństwu za wsparcie, które zawsze od nich otrzymuję. My wiemy, jak bardzo rodzice troszczyli się o wiarę i nasze wychowanie.
Moje powołanie rozwijało się tu w parafii św. Mikołaja w Wałczu. Dziękuję dobrym i mądrym nauczycielom i wychowawcom. Jestem wdzięczny kapłanom tej parafii, proboszczom oraz wikariuszom, którzy przez lata troszczyli się o naszą wiarę. Dziękuję śp. bp. Ignacemu Jeżowi, kardynałowi nominatowi za udzielenie mi święceń dnia 17 czerwca 1973 roku w kościele pw. Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski w Lęborku.
Dziękuję moim kolegom rocznikowym, tym zmarłym i tym żyjącym, za wspólną drogę do kapłaństwa, szczególnie śp. ks. Antoniemu Czernuszewiczowi, z którym razem po ukończeniu liceum wstąpiliśmy do Wyższego Seminarium Duchownego w Paradyżu.
W mojej pamięci zawsze pozostaną koledzy z różnych diecezji w Polsce, z którymi odbywałem przymusową służbę w jednostce kleryckiej w Bartoszycach w latach 1966-68.
Składam moje podziękowanie również klerykom, księżom profesorom, współpracownikom z Seminarium koszalińskiego kiedy pełniłem funkcje rektora, wszystkim współpracownikom z Caritas Polska i Sekretariatu Konferencji Episkopatu Polski.
Pragnę podziękować kapłanom współpracownikom w parafii św. Maksymiliana Kolbego w Słupsku i obecnie pracującemu w Kołobrzegu w parafii św. Marcina.
Pierwsze lata kapłaństwa to Kołobrzeg parafia świętego Marcina. Potem pięcioletnie studia w Rzymie, po powrocie do Polski – posługa w Seminarium Duchownym do 1993 roku. Następnie z woli bpa Czesława Domina zostałem wysłany do Warszawy, aby tworzyć struktury Caritas Polska, gdzie spędziłem łącznie 12 lat, następnie praca w Sekretariacie Konferencji Episkopatu Polski, w Komisji Episkopatów Wspólnoty Europejskiej w Brukseli, powrót do Polski i praca duszpasterska w Słupsku w parafii pw. św. Maksymiliana Kolbego i parafii św. Marcina w Kołobrzegu, gdzie również rozpoczynałem swoją pracę duszpasterską.
Dziękuję bardzo za przygotowanie dzisiejszej uroczystej Eucharystii i obecność – ks. proboszczowi prałatowi Antoniemu Badurze, ks. kustoszowi Wacławowi Grądalskiemu za wygłoszone słowo. Moje podziękowanie kieruję do pana Czesława Hoca, posła na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej za przekazane życzenia. Dziękuje również ks. proboszczowi Andrzejowi Sagunowi, ks. Piotrowi Zielińskiemu, księżom wikariuszom Arkadiuszowi i Sebastianowi, s. Bożenie, ministrantom, panu organiście, chórowi z dyrygentem panem Dariuszem Izbanem. Wszystkim, którzy przyczynili się do dzisiejszej uroczystości, dziękuję bardzo za dobre słowo, życzliwość i modlitwę – mojemu rodzeństwu, całej rodzinie, zaproszonym gościom oraz wszystkim uczestnikom tej liturgii.
Dziękuję Bogu za 76 lat życia, 50 lat kapłaństwa, a siebie powierzam Jezusowi Wiecznemu Kapłanowi oraz Jego Matce Najświętszej Maryi Pannie. Amen
Homilię podczas Mszy św. jubileuszowej w wałeckiej świątyni wygłosił ks. Wacław Grądalski. Kustosz Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej w Skrzatuszu mówił: „Co chwilę, gdy są cierpienia na świecie, Bóg wybiera ludzi, jak św. Franciszka i mówi- idź, odbuduj mi Kościół. Gdy ludzie są uciemiężeni, posyła innych, by dotykali ich ran, by naprzeciw ich słabości i grzechowi stawali z miłosierdziem. Gdy umierają z powodu słabości ciała albo są prześladowani, zawsze pojawi się ktoś, kto słucha Boga i idzie, bo Jezus posyła. Ale to dzieło miłosierdzia, które trwa przez wieki w Kościele, dokonuje się przez osobiste spotkanie Jezusa z każdym człowiekiem. Tak się działo z apostołami, których powołał i tak się działo z tymi, którzy nieśli dzieło miłosierdzia. Tak się też stało w życiu naszego Jubilata, moim i każdego kapłana.”
Dawny wychowanek ks. Mariana Subocza dodał jeszcze: „Dziś, gdy cieszymy się z tego pięknego czasu posługi ks. prałata w Kościele, też byśmy mogli wracać do różnych sytuacji i miejsc. Prowadził Cię, Dostojny Jubilacie, Pan Bóg po różnych drogach. My z księdzem proboszczem wspominamy, że pod twoją ręką, jako młodzi seminarzyści, kształtowaliśmy się do kapłaństwa, gdy byłeś rektorem seminarium w naszej diecezji. Był Rzym i Bruksela, Caritas i dzieła miłosierdzia, różne akcje, które do dziś trwają. To piękne i ważne, ale jest coś piękniejszego jeszcze – to wewnętrzne spotkanie, to spojrzenie Jezusa, które jest inne, niż spojrzenie świata (…). Ks. Prałacie, w tym dziękczynieniu, które składasz Bogu, w wyliczaniu różnych wielkich dzieł, których się podjąłeś przez Niego posłany, najważniejsze jest to, co w środku, co niewidoczne dla oczu- twoja relacja osobista z Nim. To ona jest motywacją tego wszystkiego, jest życiem tego wszystkiego. Dziękując Bogu za te lata kapłaństwa i tobie za podjęcie tego powołania, w imieniu tu zabranych osób, pragnę ci życzyć, by ciągle paliła się w tobie miłość do Jezusa”- zakończył homilię ks. Wacław Grądalski.
Ks. Marian Subocz, być może już w tym roku przejdzie na zasłużoną emeryturę, chociaż sam z pokorą odpowiada, że jak biskup zdecyduje. Jeśli jednak to nastąpi, ponownie wróci do Wałcza. „Mama przed śmiercią, kiedy ją wiozłem do Poznania, a była przed poważną operacją, bo walczyła z chorobą nowotworową, prosiła mnie, byśmy się zaopiekowali Markiem, bo przecież on nie ma własnej rodziny, a my mamy. Zapamiętałem te słowa. Są jak testament”- mówi pan Andrzej. „Brat chętnie tu przyjeżdża, co nas cieszy, bo po przejściu na emeryturę zamieszka ponownie z nami w swoim rodzinnym domu”- dodaje. I tu jego życie zatoczy potężny krąg. Znowu będzie się modlił w kościele pw. św. Mikołaja, gdzie jako chłopiec prosił o łaskę powołania do kapłaństwa. Znowu będzie spacerował ulicą Żeromskiego, gdzie w dzieciństwie kopał w piłkę i jeździł wymarzonym rowerem. Tylko dom wypełniony będzie rozkrzyczanymi radośnie dziećmi, wnuczętami jego brata i bratowej.
——————————————-
6.Wstęp od autorki
Papieskie Kolegium Polskie w Rzymie to miejsce, które zawsze było wypełnione studentami po brzegi. Z tego domu na konklawe wyjeżdżał kard. Karol Wojtyła. Pokolenia księży z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej mieszkały w nim w czasie studiów w Wiecznym Mieście. Jednym z pierwszych był ks. Marian Subocz. Sporo słyszałam o tym miejscu, ale osobiście wybrałam się na Awentyn, Piazza Remuria 2A dwa lata temu. Był piękny, słoneczny dzień. Wjazd do Kolegium, po przekroczeniu bramy, jest dość stromy i od furty nie widać budynku. Jest tylko droga, dość wąska, po obu stronach obsadzona kwiatami i krzewami. Dopiero za zakrętem wyłania się budowla. Widok okazał się zaskakujący. Dom formacyjny polskich księży, studiujących na różnych uczelniach, którego działalność wznowiono w 1866 roku[1], stał odarty z tynków zewnętrznych i wewnętrznych, bez okien, z wyburzonymi ścianami wewnętrznymi. Stawiano nowe. To było dla mnie dość wymowne, bo rodzi się pytanie, czy to obraz Kościoła w Polsce?
Myślę, że w jakimś sensie tak. Kościół z czasów młodości ks. dr. Mariana Subocza, kiedy dziesiątki tysięcy wiernych uczestniczyły w obchodach Tysiąclecia Chrztu Polski na Jasnej Górze[2], a seminaria duchowne wypełnione były setkami kleryków, podlega poważnym przeobrażeniom, a może nawet przemija. Czy sytuacja jest beznadziejna?
Moim zdaniem nie. Tak, jak obecny stan Papieskiego Kolegium Polskiego w Rzymie nie zasmucał, tak jest z przyszłością Kościoła. Tam, na placu budowy, spotkałam pracowników, którzy wykonywali generalny remont obiektu. Już siedem lat temu biskupi podjęli decyzję o reorganizacji Kolegium, bo placówka obsadzona była jedynie w 25 procentach. Jak rok temu informowało Biuro Prasowe Konferencji Episkopatu Polski w planach jest zachowanie jego pierwotnego charakteru, czyli wsparcia polskich księży studiujących w Rzymie.
Podobnie jest z Kościołem w Polsce, który ma szansę, by z obecnie trwającego kryzysu, odrodzić się na nowo. Życie ks. Mariana Subocza pokazuje, że ludzie Kościoła, na przestrzeni ostatniego stulecia, byli w stanie pokonać wiele trudności. On wytrwał na drodze powołania kapłańskiego, mimo dwuletniej przerwy w formacji seminaryjnej spowodowanej przymusowym pobytem w wojsku, czy reżimu komunistycznego, który prześladował duchowieństwo. Nadal ma wizje na rozwój diecezji i swojej parafii. Człowiek wiary i nadziei.
Niektórzy mówią, że dopiero po drugiej stronie życia, poznamy jak piękny gobelin utkał Bóg z naszego życia i jaka była rola różnych zdarzeń, spotkanych ludzi, wyzwań i niepowodzeń. W przypadku ks. Mariana Subocza, ten obraz częściowo wyłania się nam już dziś. Tyle splotów wydarzeń, ocierania się o wyniesionych na ołtarze świętych, dzieł na skalę diecezji i całej Polski, a nawet świata.
Ta książka nie jest więc tylko historią jednego człowieka. W 77-letnim życiu i 51-letnim kapłaństwie ks. Mariana Subocza, jak w zwierciadle odbija się półwieczna historia diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Opatrzność Boża stawiała tego kapłana w centrum kluczowych wydarzeń, nie tylko dla samej diecezji, ale często także dla Kościoła w Polsce. To dlatego losy ks. Subocza dają możliwość odbycia niezwykłej podróży po czasach, z jednej strony już minionych i niejednokrotnie zapomnianych, ale z drugiej strony wciąż żywych i rzucających światło na dziś i jutro.
Człowiek, który wymyślił Wigilijne Dzieło Pomocy Dzieciom i program Rodzina Rodzinie, sprowadzał też grzejniki do powstającego seminarium duchownego w Koszalinie. Budował struktury Caritas, zaczynając pracę tylko z dwiema siostrami zakonnymi. Gdy po kilkunastu latach ponownie został dyrektorem tej instytucji, nadzorował budowę Centrum Charytatywno-Edukacyjnego w Warszawie. Wcześniej przeprowadził generalny remont plebanii oraz kościoła w największej parafii w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Jako dyrektor Caritas Polska, z narażeniem własnego życia, nawiedzał miejsca objęte działaniami wojennymi bądź dotknięte klęskami żywiołowymi. Odwagę i szlachetność serca odziedziczył po przodkach i je w sobie pielęgnuje.
Wspomnienia ks. Mariana Subocza zostały zebrane w ubiegłym roku. Niektóre, ze względu na upływ czasu, nie są zbyt precyzyjne i przez to mogą nie mieć wartości naukowej. Pokazują jednak losy Kościoła, diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, a przede wszystkim drogę księdza, który zaufał Bogu i w pokorze wypełnia Jego wolę.
Koszalin, 25.04.2024, Alicja Górska
[1] Pierwsze Kolegium Polskie w Rzymie powstało w 1582 r., ale po czterech latach z braku funduszy zostało zamknięte. Kolegium wznowiło swoją działalność na mocy dekretu papieża Piusa IX z dnia 9 marca 1866 r. Początkowo prowadzili je zmartwychwstańcy. Po II wojnie światowej opiekę nad kolegium przejęli jezuici. Od 1959 dom ten podlega bezpośrednio Konferencji Episkopatu Polski. Zob. A. M. Lepacka, Początki Kolegium Polskiego w Rzymie, „Studia Warmińskie” 50(2013), s. 263-270; W. Mleczko CR, Kapłani dla Polski zmartwychwstałej – idee i działalność Papieskiego Kolegium Polskiego w Rzymie, „Polska Myśl Pedagogiczna” 1(2015).
[2] W tym dniu na Jasnej Górze, mimo olbrzymich sprzeciwów władz, gromadzi się tłum około dwustu, może trzystu tysięcy ludzi, https://muzhp.pl/pl/e/1165/glowne-obchody-millennium-chrztu-polski-na-jasnej-gorze-wywiad
————————————-
7. Posłowie
Któregoś dnia, rano, przed Mszą św., pojawiła mi się taka myśl, że lato już się kończy, a te bordowe trampki nadal w garderobie. Nawet ich nie zdążyłam wyciągnąć z kartonu, a już po sezonie. Pomyślałam, że szkoda, ale są prawie nowe, więc za rok je wyciągnę. Skarciłam się jeszcze za te rozproszenia na modlitwie i rozpoczęła się Eucharystia. Po kilku godzinach, kiedy wróciłam do pisania książki, a dokładnie wątków związanych z pracą ks. Mariana w Caritas Polska, usłyszałam dzwonek do drzwi. Czekałam na przyjazd siostry, ale było jeszcze za wcześnie. Zajrzałam więc przez wizjer. Zobaczyłam nieznaną mi kobietę. Od razu pomyślałam, że to pewnie ktoś ze wspólnoty mieszkaniowej po podpis pod jakimś protokołem, zatwierdzającym zakończony remont. Otworzyłam drzwi. Nieznajoma mi kobieta od razu zapytała, czy mam jakieś trampki numer 41, bo jej się klapki popsuły. Byłam bardzo zaskoczona całą sytuacją, ale poprosiłam, żeby chwilę zaczekała, przecież mam trampki, właśnie w tym rozmiarze, prawie nowe. Gdy wręczyłam jej buty, zapytała jeszcze o skarpety, największe, jakie mam. Dałam skarpety. Pani podziękowała. Zamknęłam drzwi, cały czas próbując zrozumieć, co tu się wydarza? Wróciłam do komputera, ale po kilku minutach, zerknęłam przez wizjer, czy ta pani już poszła. Siedziała na schodach, wycierała skarpetami brudne stopy i mierzyła buty. Nie chciałam jej podglądać, więc odeszłam od drzwi, uznając, że jak jeszcze będzie czegoś potrzebowała, to zadzwoni. Nie zadzwoniła.
Praca nad tą książką, kontakt z ks. Marianem i ludźmi, których Pan Bóg postawił na jego drodze życiowej, to dla mnie swego rodzaju rekolekcje. Dziękuję. A Jezus teraz chodzi w bordowych trampkach.
Alicja Górska
———————————————-
8.Podziękowania
Ogromne podziękowania należą się ks. Marianowi Suboczowi za to, że zgodził się podzielić swoją historią życia i swoim doświadczeniem Pana Boga. Dziękuję za życzliwość, gościnność i cierpliwość oraz wielką pokorę.
Książka ta nie powstałaby, gdyby nie pan Andrzej Subocz. To dzięki niemu i gromadzonym przez niego na przestrzeni wielu lat licznym materiałom, dokumentom i zdjęciom, udało się tak wiele szczegółów przytoczyć. Bardzo wzrusza mnie ta piękna relacja obu braci, ale także silne więzi w całej rodzinie, szacunek do własnych korzeni, historii rodzinnej i przodków. Dziękuję za tę przygodę i za wszelką pomoc oraz zaangażowanie!
Podziękowania kieruję także do wszystkich, którzy zgodzili się o ks. Marianie opowiedzieć, podzielić się swoimi zdjęciami. To dzięki tym wypowiedziom, obraz ks. Mariana stał się bogatszy, pełniejszy, wielostronny. Szczególne podziękowania dla Marty Titaniec za udostępnione zdjęcia i pomoc w ich opisaniu oraz dla Pawła Kęski za przekazanie kontaktów do osób, z którymi ks. Marian współpracował w Caritas Polska.
Dziękuję bardzo za pomoc i podzielenie się swoją wiedzą ks. Tadeuszowi Ceynowie – dyrektorowi Biblioteki WSD w Koszalinie. Dziękuję za pomoc Monice Zielonce oraz Magdalenie Florianowicz, pracującym w tej bibliotece. Dziękuję także Małgorzacie Wieczorkowskiej z Archiwum Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej. Jestem bardzo wdzięczna za pomoc pracownikom Instytutu Pamięci Narodowej oddział w Szczecinie paniom Annie Sitkowskiej-Kierownik Referatu Udostępniania oraz Aleksandrze Witek z tego referatu.
Bardzo dziękuję ks. Wojciechowi Parfianowiczowi i ks. Jackowi Lewińskiemu za ogromne wsparcie, nie tylko merytoryczne. Za motywację dziękuję moim najbliższym, a szczególnie siostrze Aleksandrze Peplińskiej.
Alicja Górska
Alicja Górska
Tylko podaj rękę
Ks. Marian Subocz
Wydawnictwo Media Zet
2024
SŁOWO WSTĘPNE
Samarytanin,
człowiek, który dał siebie bliźniemu.
W roku 2020 w orędziu na Światowy Dzień Chorego papież Franciszek napisał: „Kościół chce być coraz bardziej i lepiej «gospodą» Dobrego Samarytanina, którym jest Chrystus (por. Łk 10, 34)”. Przewidział tę prośbę Namiestnika Chrystusowego Ks. Prałat Marian Subocz i gdy powołany do posługi w Caritas Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej, a potem Caritas Polska zrobił wiele, by miłosierdzie, którego uczył Chrystus było obecne w posłudze Kościoła.
Zadajemy sobie często pytanie: co to znaczy być miłosiernym Samarytaninem? Ksiądz Prałat, bohater tej książki, zdaję się podpowiadać: to znaczy zaryzykować i dać siebie bliźniemu i sam tak uczynił, większą część swego kapłaństwa oddając na posługę miłosierdzia. Ma ona swoje źródło w Przypowieści o Miłosiernym Samarytaninie (Łk 10,30-37), która wydaje się w swej wymowie oczywista, nabiera jednak innej wymowy, gdy samarytaninem staje się współczesny kapłan. I chociaż życie Księdza Mariana pisze wiele wątków, jak te związane ze studiami w seminarium, studiami w Rzymie, a nieco później pełnienie funkcji rektora, czy praca duszpasterska w różnych placówkach diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, to jednak najmocniejszym rysem Jego posługi jest „Caritas”. Dorastał do tej misji przez kolejne etapy swego życia. Nie bez znaczenia był klimat rodzinnego domu, seminaryjna formacja, czy służba w wojskowych jednostkach kleryckich razem z przyszłym błogosławionym i Patronem „Solidarności” ks. Jerzym Popiełuszko. Niebywałą rolę odegrały rzymskie studia oraz możliwość współpracy z twórcą polskiej Caritas biskupem Czesławem Dominem czy współpraca z partnerskimi organizacjami charytatywnymi Kościoła w Niemczech, Austrii i Belgii. To zaowocowało tworzeniem struktur Caritas Polska, szkoleniem kadr oraz wypracowaniem zasad wzajemnej współpracy Caritas diecezjalnych. Rodzą się przy jego inspiracji przełomowe dzieła jak chociażby Wigilijne Dzieło Pomocy dzieciom czy Stacje Opieki Caritas.
Samarytańska posługa realizowana w Caritas nie ograniczyła się do dostrzegania li tylko potrzeb na ojczystym podwórku. Ksiądz Prałat nadał tej posłudze charakter międzynarodowy śpiesząc z pomocą potrzebującym w najdalszych zakątkach świata, jak chociażby wtedy, gdy w marcu 2010 roku trzęsienie ziemi nawiedziło Haiti i pochłonęło setki tysięcy ofiar albo gdy w 2011 roku wybuchła wojna w Syrii.
Zasługą Księdza Mariana Subocza jest nie tylko współtworzenie Caritas Polska, ale także wprowadzenie jej na niezwykle profesjonalne tory i nadanie dziełom miłosierdzia realizowanym przez polski Kościół wysokiej skuteczności. Nie byłoby spektakularnych sukcesów Caritas bez wkładu księdza Prałata Mariana. Z tych właśnie powodów cenna jest inicjatywa wydania tej książki, bowiem pozwala ona, obok przywołania ważnych działań na rzecz Caritas, poznać ciekawe losy człowieka, który odegrał w tym przełomowym procesie niezwykle ważna rolę. Stało się to możliwe, bo przełożył On miłość do Boga na miłość do człowieka i stał się jednym ze współczesnych samarytan.
+ Zbigniew Zieliński
Biskup Koszalińsko-Kołobrzeski
Wstęp od autorki
Papieskie Kolegium Polskie w Rzymie to miejsce, które zawsze było wypełnione studentami po brzegi. Z tego domu na konklawe wyjeżdżał kard. Karol Wojtyła. Pokolenia księży z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej mieszkały w nim w czasie studiów w Wiecznym Mieście. Jednym z pierwszych był ks. Marian Subocz. Sporo słyszałam o tym miejscu, ale osobiście wybrałam się na Awentyn, Piazza Remuria 2A dwa lata temu. Był piękny, słoneczny dzień. Wjazd do Kolegium, po przekroczeniu bramy, jest dość stromy i od furty nie widać budynku. Jest tylko droga, dość wąska, po obu stronach obsadzona kwiatami i krzewami. Dopiero za zakrętem wyłania się budowla. Widok okazał się zaskakujący. Dom formacyjny polskich księży, studiujących na różnych uczelniach, którego działalność wznowiono w 1866 roku[1], stał odarty z tynków zewnętrznych i wewnętrznych, bez okien, z wyburzonymi ścianami wewnętrznymi. Stawiano nowe. To było dla mnie dość wymowne, bo rodzi się pytanie, czy to obraz Kościoła w Polsce?
Myślę, że w jakimś sensie tak. Kościół z czasów młodości ks. dr. Mariana Subocza, kiedy dziesiątki tysięcy wiernych uczestniczyły w obchodach Tysiąclecia Chrztu Polski na Jasnej Górze[2], a seminaria duchowne wypełnione były setkami kleryków, podlega poważnym przeobrażeniom, a może nawet przemija. Czy sytuacja jest beznadziejna?
Moim zdaniem nie. Tak, jak obecny stan Papieskiego Kolegium Polskiego w Rzymie nie zasmucał, tak jest z przyszłością Kościoła. Tam, na placu budowy, spotkałam pracowników, którzy wykonywali generalny remont obiektu. Już siedem lat temu biskupi podjęli decyzję o reorganizacji Kolegium, bo placówka obsadzona była jedynie w 25 procentach. Jak rok temu informowało Biuro Prasowe Konferencji Episkopatu Polski w planach jest zachowanie jego pierwotnego charakteru, czyli wsparcia polskich księży studiujących w Rzymie.
Podobnie jest z Kościołem w Polsce, który ma szansę, by z obecnie trwającego kryzysu, odrodzić się na nowo. Życie ks. Mariana Subocza pokazuje, że ludzie Kościoła, na przestrzeni ostatniego stulecia, byli w stanie pokonać wiele trudności. On wytrwał na drodze powołania kapłańskiego, mimo dwuletniej przerwy w formacji seminaryjnej spowodowanej przymusowym pobytem w wojsku, czy reżimu komunistycznego, który prześladował duchowieństwo. Nadal ma wizje na rozwój diecezji i swojej parafii. Człowiek wiary i nadziei.
Niektórzy mówią, że dopiero po drugiej stronie życia, poznamy jak piękny gobelin utkał Bóg z naszego życia i jaka była rola różnych zdarzeń, spotkanych ludzi, wyzwań i niepowodzeń. W przypadku ks. Mariana Subocza, ten obraz częściowo wyłania się nam już dziś. Tyle splotów wydarzeń, ocierania się o wyniesionych na ołtarze świętych, dzieł na skalę diecezji i całej Polski, a nawet świata.
Ta książka nie jest więc tylko historią jednego człowieka. W 77-letnim życiu i 51-letnim kapłaństwie ks. Mariana Subocza, jak w zwierciadle odbija się półwieczna historia diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Opatrzność Boża stawiała tego kapłana w centrum kluczowych wydarzeń, nie tylko dla samej diecezji, ale często także dla Kościoła w Polsce. To dlatego losy ks. Subocza dają możliwość odbycia niezwykłej podróży po czasach, z jednej strony już minionych i niejednokrotnie zapomnianych, ale z drugiej strony wciąż żywych i rzucających światło na dziś i jutro.
Człowiek, który wymyślił Wigilijne Dzieło Pomocy Dzieciom i program Rodzina Rodzinie, sprowadzał też grzejniki do powstającego seminarium duchownego w Koszalinie. Budował struktury Caritas, zaczynając pracę tylko z dwiema siostrami zakonnymi. Gdy po kilkunastu latach ponownie został dyrektorem tej instytucji, nadzorował budowę Centrum Charytatywno-Edukacyjnego w Warszawie. Wcześniej przeprowadził generalny remont plebanii oraz kościoła w największej parafii w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Jako dyrektor Caritas Polska, z narażeniem własnego życia, nawiedzał miejsca objęte działaniami wojennymi bądź dotknięte klęskami żywiołowymi. Odwagę i szlachetność serca odziedziczył po przodkach i je w sobie pielęgnuje.
Wspomnienia ks. Mariana Subocza zostały zebrane w ubiegłym roku. Niektóre, ze względu na upływ czasu, nie są zbyt precyzyjne i przez to mogą nie mieć wartości naukowej. Pokazują jednak losy Kościoła, diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, a przede wszystkim drogę księdza, który zaufał Bogu i w pokorze wypełnia Jego wolę.
Koszalin, 25.04.2024, Alicja Górska
Gdy był w szóstej klasie szkoły podstawowej, często zjeżdżał wraz z kolegami ze schodów po poręczach. Pewnego razu, jak się tak bawili, wychylił się za bardzo i spadł z drugiego piętra na pierwsze. Nie upadł na schody, tylko na posadzkę. „Kiedy wstałem, to podpierając się o ściany, poszedłem do pokoju nauczycielskiego. Źle się czułem. Wiedziałem, że muszę tam iść, żeby prosić o pomoc. Doszedłem i zemdlałem”- wspomina po latach ks. Marian Subocz. Ze szkoły zabrała go karetka pogotowia i zawiozła do szpitala. O tym zdarzeniu jego mama dowiedziała się od jednej z uczennic, która mieszkała z nimi po sąsiedzku. Dziewczyna powiedziała, że Marek chyba nie żyje, bo spadł z drugiego piętra ze schodów. „Mama, jak to usłyszała, to zemdlała”- opowiada ks. Marian, przez najbliższych nazywany Markiem. Do szpitala poszedł ojciec. Wracając, zabrał ze sobą rzeczy syna. „Kiedy mama go zobaczyła przez okno z tymi rzeczami, pomyślała, że rzeczywiście nie żyję. Czuła, że zaraz jej serce pęknie, ale tata ją uspokoił, powiedział, że żyję, tylko musiałem zostać w szpitalu”- dodaje. To trudne doświadczenie z dzieciństwa, które wiązało się z dwutygodniowym pobytem w szpitalu, pozostawiło ślad w życiu ks. Mariana Subocza. Świadomość, że cudem przeżył ten upadek przyszła miesiąc później, kiedy jego kolega z innej szkoły, ministrant Piotr Urbanowicz również spadł z poręczy. Tylko, że on upadł na schody, doznał poważnych obrażeń i po jakimś czasie zmarł. „Pamiętam, jak wszyscy ministranci, a było nas wtedy kilkudziesięciu, ubrani w komże i pelerynki szliśmy z kościoła na cmentarz. Piotrek był w moim wieku. Wtedy sobie pomyślałem, że Pan Bóg mnie uratował” – wspomina ks. Marian.
Korzenie na Wileńszczyźnie
Wspomnienia najwcześniejsze
Marian Subocz urodził się 28 sierpnia 1947 roku w Wałczu. Jego rodzice Antoni[3] i Michalina pochodzili z Wileńszczyzny. Tam mieszkali od pokoleń do czasu zakończenia II wojny światowej. Ojciec Michaliny, Michał Popławski, jako wdowiec, poprosił Teklę Juniewicz o rękę. Z pierwszego małżeństwa miał syna Stanisława, natomiast z drugiego trzy córki: Michalinę, Józefę i Jadzię. Był utalentowanym muzykiem. Grał na skrzypcach i znany był z tego w Dobropolu, gdzie mieszkał, a także w pobliskiej okolicy. Zmarł w wieku około 50 lat, zostawiając żonę Teklę z trzema córkami. „Życie, kiedy zabrakło dziadka stało się ciężkie. Mama i jej siostry musiały pracować w majątku, otrzymując za to niewielką wypłatę” – opowiada Andrzej, brat ks. Mariana.
Dziadków Antoniego i Anielę Suboczów (z domu Janczys) ks. Marian i jego rodzeństwo znają tylko z opowiadań. Rodzice ojca zmarli wcześnie, pozostawiając sierotami pięcioro dzieci, w tym troje małych[4]. Antoni miał kilkanaście lat, kiedy został zupełnym sierotą. Wychowywał się pod nadzorem starszego rodzeństwa na małej wiosce Chomucie (obecnie wieś na Litwie, oddalona od Wilna prawie 75 km). Najstarszy brat ojca wyjechał do Stanów Zjednoczonych, skąd nie wrócił, bo uległ tam wypadkowi w czasie pracy. „Kiedy bolszewicy napadli na Polskę, tato mając 15 lat został wzięty do niewoli wraz z zarekwirowanymi koniem i wozem. Był zmuszony do przewiezienia uzbrojenia. Cudem udało mu się uciec i wrócić do domu” – opowiada Andrzej. Po rozgromieniu bolszewików, już w wolnej Polsce, został wcielony do Pułku Ułanów w Wilnie. Jego marzeniem była dalsza służba w wojsku, jednakże musiał uzupełnić swoje wykształcenie. W krótkim czasie ukończył wymaganą szkołę, ale marzenia nie udało mu się zrealizować. Pracując w tartaku, doznał poważnego złamania prawej kości udowej. Półroczny pobyt w szpitalu w Wilnie, na wyciągu, nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Został inwalidą, zmagając się ze sztywną i krótszą nogą oraz przewlekłym stanem zapalnym kości. Musiał więc znaleźć zatrudnienie, odpowiednie do stanu zdrowia. „Zdjęcie ułańskie taty do dziś przechowuję” – mówi ze wzruszeniem, ale i dumą ks. Marian. Kopia tego zdjęcia wisi również na ścianie w domu rodzinnym w Wałczu.
W związku z niepełnosprawnością, pan Antoni założył w Dziewieniszkach sklep, który gwarantował mu w miarę dostatnie życie. Mając stały dochód, mógł założyć rodzinę. Poznał Michalinę Popławską i wkrótce wzięli ślub w Wilnie, w kościele pw. Wszystkich Świętych. Zamieszkali razem w Chomuciach, rodzinnej miejscowości Suboczów. Z tego związku w 1938 roku narodziła się pierwsza córka Walentyna[5]. Kiedy wybuchła II wojna światowa, zaczęły się represje wobec mieszkańców okolicznych miast i wsi, okupowanych najpierw przez Niemców, a później sowietów. Tereny te były zamieszkiwane również przez liczną ludność żydowską. „Rodzice nie opowiadali za dużo o wojnie” – mówi ks. Marian, ale wspomina kilka historii od nich usłyszanych. „Na prośbę jednej z rodzin żydowskich, rodzice przyjęli do przechowania kilkuletnią dziewczynkę o imieniu Blumka. Ukrywali ją w pomieszczeniach gospodarczych. Mamusia zanosiła jej jedzenie. Niestety dzieciaki z sąsiedztwa zaczęły coś podejrzewać, że u Suboczów jest Żydówka. To stało się niebezpieczne. Taki czyn karany był śmiercią całej rodziny i spaleniem wsi. Dlatego tata odprowadził Blumkę do jednej z sąsiednich miejscowości i oddał komuś pod opiekę” – opowiada ks. Marian. Mówi, że rodzina nie wie, co się z nią potem stało. Jednocześnie jego ojciec nadal pomagał Żydom, woził im żywność.
Inna historia z początku wojny, wspominana po latach, była przerażającym doświadczeniem młodej Michaliny. „Jak wojna się zaczęła, pojawili się żołnierze niemieccy. Pewnego dnia, gdy zbliżali się do wsi, mama trzymając na rękach córkę Walę, uciekła z domu i ukryła się w zbożu. Po jakimś czasie postanowiła wyjść i wtedy przed nią pojawił się żołnierz na koniu. Mama pomyślała, że to już koniec, ale on popatrzył na nie i być może ze względu na dziecko, nic im nie zrobił. Zawrócił konia i odjechał, a one z powrotem ukryły się w zbożu” – opowiada ze wzruszeniem ks. Marian. „Rodzice opowiadali też, że raz wyprowadzili tatę z domu i chcieli rozstrzelać. Nie wiadomo kto to był, czy wojsko, czy jakaś banda, ale jak zobaczyli, że ma małe dziecko, to go zostawili” – wspomina.
Kiedy więc sowieci zajęli wschodnie tereny Polski, państwo Suboczowie podjęli decyzję, by opuścić swoją ojcowiznę, zostawiając bliskich i cały dobytek. „Tata mówił, że musimy uciekać do Polski. Mama nie chciała, bo tam były nasze ziemie z dziada pradziada, jej matka i siostry nadal tam mieszkały. Ale tatuś przekonywał, że tam nie ma przyszłości dla ich dzieci” – wspomina ks. Marian. Rodzina się rozłączyła. „Gdy się żegnali z bliskimi, to był jeden wielki płacz. Rodzice zabrali ze sobą 8-letnią wówczas córkę, wizerunek Matki Bożej Ostrobramskiej, fotografie i zwierzęta”- dopowiada ks. Marian. Tak jak wielu rodaków przyjechali na Ziemie Zachodnie, pokonując setki kilometrów w wagonach bydlęcych. Jechali około dwóch tygodni. Osiedlili się w Wałczu 6 czerwca 1946 roku. Na początku zamieszkali w PUR, czyli w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym (powiatowy oddział)[6]. Jak opowiada Jan Butrym, sąsiad Suboczów, którego rodzice przyjechali do Wałcza wraz z rodzicami ks. Mariana, na początku mieli tylko postój w Wałczu. „Ojcowie nasi wybrali się w poszukiwaniu opustoszałych domów, gdzie mogliby zamieszkać, a nasze mamy zostały i zajmowały się dziećmi. Wszystkie budynki, które oglądali, były bardzo zniszczone, a oni mieli ze sobą także zwierzęta. Postanowili więc pojechać dalej”- wspomina pan Jan. Kolejnym przystankiem było Gryfino. „Tam domy nie były zniszczone i pozostało w nich nawet wyposażenie, bo ludność niemiecka pouciekała. Mama opowiadała, że znaleźli jakieś mieszkania. Tata ulokował gdzieś te zwierzęta. Ale po przespanej nocy rozmawiali z innymi Polakami, przybyłymi razem z nimi. Ktoś powiedział, żeby jednak stąd uciekać, bo to blisko granicy niemieckiej i nie wiadomo, czy będzie bezpiecznie. Zastanawiali się więc, gdzie się osiedlić i ten mężczyzna zasugerował, by wrócić do Wałcza. Ktoś zapytał, dlaczego tam? A on odpowiedział, bo w Wałczu był dobry chleb”- dalej snuje zasłyszaną od mamy opowieść pan Jan i dodaje, że w pobliżu PUR była piekarnia. „Jak oni jechali tym pociągiem przez tyle dni, byli strasznie głodni. Gdy wysiedli, poczuli zapach świeżo pieczonego chleba. To było wtedy dla nich coś wspaniałego”- wyjaśnia.
Obie te rodziny znalazły mieszkania na ulicy Żeromskiego. Dom wybrany przez Suboczów był częściowo zburzony, więc zamieszkali w piwnicy, a pozostałą część zaczęli remontować. Po roku od przybycia do Polski urodził się Marian (1947 rok), a następnie Danuta (1949 rok) i najmłodszy syn Andrzej (1954 rok).
Po śmierci Stalina w 1953 roku, zaczęli napływać do Polski pozostający jeszcze w Związku Sowieckim[7], m.in. babcia ks. Mariana Tekla Popławska[8] i jej córka Józefa Undro wraz z mężem Wincentym i dziećmi Mietkiem i Jankiem. Najmłodsza siostra mamy Jadwiga została w Dobropolu. Były to czasy bardzo trudne, zarówno pod względem materialnym, jak i duchowym. Żywność, której brakowało, była na kartki. To był czas prześladowania Kościoła, kapłanów, uwięzienia prymasa kard. Stefana Wyszyńskiego. W kraju rozlewała się fala ateizacji. Władze komunistyczne, na różne sposoby demoralizowały społeczeństwo (plaga alkoholizmu, korupcja). „W tak trudnych czasach jedyną ostoją była rodzina i Kościół. Jak wspominali nasi rodzice, niełatwo było wychowywać dzieci w duchu wiary katolickiej i w patriotyzmie, bo państwo i szkoła prowadziły politykę ateizacji oraz zakłamywały prawdziwą historię Polski” – wspomina Andrzej Subocz. Bracia zgodnie przyznają, że ich rodzice dbali o przekazanie im najważniejszych wartości: wiary w Boga, miłości do Ojczyzny, szacunku do każdego człowieka i pracowitości. Zadbali także o wykształcenie swoich dzieci. Walentyna została nauczycielką historii po dwuletnim Studium Nauczycielskim w Kołobrzegu oraz pięcioletnich studiach na Uniwersytecie Gdańskim, Marian księdzem. Danuta ukończyła Szkołę Medyczną Pielęgniarstwa PCK w Warszawie, a Andrzej studiował medycynę na Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie.
Modlitwa w domu rodziny Suboczów była codzienną praktyką. Uczestniczyli także w nabożeństwach majowych i różańcowych oraz w niedzielnych nieszporach. Chłopcy byli ministrantami już od szóstego roku życia. „W maju, w domu były strojone kwiatami ołtarzyki z obrazem Matki Boskiej. Do kościoła mieliśmy dwa kilometry. Mama brała nas za ręce i prowadziła pieszo. Wówczas przecież nie było samochodów tak dostępnych jak teraz. Później, jak byliśmy więksi, chodziliśmy sami” – wspomina ks. Marian. „W domu mieliśmy obraz z roku 1962, który otrzymaliśmy z błogosławieństwem od kard. Stefana Wyszyńskiego. Przekazała nam go któraś ze znajomych sióstr zakonnych. Był to obraz Matki Bożej Rodzicielki. Przy obrazie jest napis: Pod opiekę świętej Matki Bożej Rodzicielki oddaję rodzinę Suboczów, życząc jej, aby była Bogiem silna. Z serca błogosławię kard. Stefan Wyszyński. Ten obraz zawsze nam towarzyszył w domu”- opowiada Andrzej Subocz. Dodaje, że w święto Matki Bożej Rodzicielki, które przypada 1 stycznia, zmarła ich mama. Sam się zastanawia, czy to przypadek, czy wyraz Bożej opatrzności.
„Codziennie wieczorem klękaliśmy do wspólnej modlitwy, a jak się wychodziło z domu to zawsze mówiliśmy Zostańcie z Bogiem. To dla wielu rodzin wtedy było czymś naturalnym”- opowiada ks. Marian. Wspomina również, że w czasach jego dzieciństwa, gdy zbliżała się godzina Mszy św. w niedzielę tzw. sumy, to ulica, przy której mieszkali, wypełniała się ludźmi idącymi do kościoła. „Nie było miejsca w kościele. Ludzie stali nawet na zewnątrz. To były inne czasy. Ludzie garnęli się do kościoła, bo w Bogu szukali nadziei i siły wewnętrznej, by przetrwać ten trudny okres”- tłumaczy.
Danuta, wracając wspomnieniami do dzieciństwa, przytacza jeszcze jedną niesamowitą sytuację. „Gdy miałam 7 albo 8 lat, byłam z Marianem w pokoju, w którym wisiał obraz Najświętszego Serca Pana Jezusa. W pewnym momencie brat poprosił, żebym zawołała szybko mamę. Jak mama do nas przyszła, opowiedział jej, że zobaczył, jak Pan Jezus podniósł ręce i powiedział: Przyjdź do mnie. Oboje poczuliśmy lęk, ale mama nas przytuliła i uspokoiła. To mi tkwi w pamięci bardzo głęboko”- przyznaje pani Danuta.
Ojciec ks. Mariana pracował w Wałczu jako woźny w sądzie, a matka była salową w szpitalu. Mieli także własny inwentarz, dzięki czemu byli w stanie wyżywić rodzinę. Ciężko pracowali fizycznie, mimo że ojciec był inwalidą. „Jako dzieci, często słyszeliśmy w nocy jak tato jęczał z bólu. Miał po złamaniu nogi przewlekłe zapalenie kości” – wspomina pan Andrzej. „Dziś często się zastanawiam i nie mogę się nadziwić, jak nasi rodzice dali radę nas wtedy wyżywić i wykształcić, a do tego jeszcze wyremontować dom, który był bardzo zniszczony. Tatuś nie zarabiał dużo pieniędzy, ale na stole nie brakowało jedzenia i zawsze otrzymywaliśmy to, co było potrzebne do szkoły”- przyznaje ks. Marian. „Pamiętam, jak do szkoły podstawowej mnie i brata odprowadzał tata. Mijaliśmy po drodze piekarnię. Tata nam kupował słodkie drożdżówki i to było nasze drugie śniadanie w szkole”- wspomina Danuta Albrecht, młodsza o dwa lata siostra ks. Mariana.
Niepełnosprawność ojca uwrażliwiła ks. Mariana na potrzeby innych osób z niepełnosprawnościami, z którymi spotykał się później w pracy na parafii, a przede wszystkim w Caritas. Starał się im pomagać, bo ma świadomość, że często same o pomoc nie poproszą. „Tato też sam znosił swoje cierpienie, ale nie skarżył się. Zwierzętom na zimę musiał zapewnić paszę. Brał więc kosę i kulejąc szedł trzy kilometry na łąkę, by tam kosić trawę. Pamiętam, że wtedy nocował na tej łące, bo ciężko mu było z powrotem wrócić” – opowiada ks. Marian i dodaje, że jak byli starsi, to z bratem pomagali mu w tych pracach. Mówią, że ojciec tłumaczył im, że w życiu bardzo ważne jest wykształcenie, ale i uczciwość. Rodzice cieszyli się dużym autorytetem u swoich dzieci. W wychowywaniu pociech byli jednomyślni i pięknie się uzupełniali. Mama broniła dzieci, gdy coś przeskrobały, a ojciec przeprowadzał z nimi dyscyplinujące rozmowy. „Jak chcieliśmy grać w piłkę na boisku, a nie wywiązaliśmy się ze swoich obowiązków, to zdarzały się groźniejsze rozmowy z tatą. Bywał surowy, ale sprawiedliwy”- wspomina ks. Marian. Rodzice starali się nie angażować dzieci do prac gospodarczych, żeby tylko umożliwić im dalszą edukację. „Mówili, że mamy się uczyć. Czasami tylko prosili nas o pomoc. Mieliśmy kawałek pola. Latem pracowaliśmy w czasie żniw, a jesienią pomagaliśmy zbierać ziemniaki. Wtedy to zwykle jeden gospodarz miał maszynę, a więc w zamian za jej pożyczenie, trzeba było iść do niego i odrobić. Szliśmy razem z naszymi rodzicami i sąsiadami, żeby odpracować u tego gospodarza przy zbiorze ziemniaków, czy zboża” – wspomina ks. Marian.
Dzieciństwo było dla niego czasem wspólnych zabaw z rówieśnikami, służby przy ołtarzu oraz obowiązków domowych. „Naszym zadaniem było m.in. wypasanie krowy, ale to wszyscy koledzy mieli podobnie. Dlatego ten czas był okazją, by pograć w piłkę i urządzać różne zabawy. Mieliśmy fantazję. Bawiliśmy się w wojsko albo zbieraliśmy spłonki i wrzucaliśmy je do ogniska. One wówczas strzelały. To była dla nas największa frajda” – opowiada. „Marek bardzo lubił czytać książki, często je wypożyczał z biblioteki. Zdarzało się, że przez to trochę zaniedbywał lekcje, bo tak go wciągała lektura”- wspomina jego siostra Danuta. Dodaje, że w dzieciństwie jej brat był łasuchem. „Ze słodkości najbardziej lubił budyń czekoladowy. Mama nam często to gotowała”- wspomina. Mówi też, że bardzo lubił zwierzęta. „Któregoś razu przyniósł do domu szczeniaczka. Starsza siostra Wala nazwała go Lord i on zawsze wybiegał Markowi na spotkanie, kiedy wracał z popołudniowych zajęć albo z kościoła”- dopowiada Danuta. „Któregoś razu przywiózł z wakacji na Mazurach dwa króliki, które otrzymał w prezencie od kuzynki. Sam zrobił dla nich klatki, a my wszyscy bardzo się cieszyliśmy z tych zwierzątek”- wspomina. „Brat chodził też wędkować. Razem z chłopakami z sąsiedztwa łowili ryby w pobliskiej Młynówce, która wtedy była czysta i pływały w niej nawet szczupaki. Częściej jednak jeździli do lasu, gdzie był taki drewniany most i stary wodospad. Tam łowili ryby i to była ich wakacyjna rozrywka”- dodaje Andrzej.
Ks. Marian mówi, że nie brakowało im towarzystwa do zabawy, bo w sąsiedztwie w każdej rodzinie było po 4-6 dzieci. „Ten okres w życiu to była sielanka. Nie było telewizji, więc wymyślaliśmy różne zabawy. Organizowaliśmy sobie wyścigi z kołem od roweru. Graliśmy w siatkówkę na terenie, gdzie wcześniej stała jakaś rudera. Zimą jeździliśmy na łyżwach po zamarzniętym stawie, a latem pogłębialiśmy rzeczkę, żeby można było w niej pływać” – wymienia ks. Marian. Kąpali się także w pobliskich jeziorach. Nie były to wówczas strzeżone kąpieliska. „Któregoś razu, jak uczęszczałem jeszcze do szkoły podstawowej, poszliśmy z chłopakami po lekcjach kąpać się w jeziorze”- wspomina ks. Marian. Przyznaje, że potrafił pływać, ale nie aż tak dobrze. „W pewnym momencie zacząłem się topić. Na szczęście obok pływał starszy chłopak i wyciągnął mnie z wody. Gdyby nie on, prawdopodobnie bym się utopił” – dopowiada. Mimo tego groźnego zdarzenia, w dalszym życiu nie zrezygnował z tej przyjemności, ale przyznaje, że do tego jeziora już nigdy więcej nie wchodził. „Jak później jeździłem rowerem wokół niego, to zawsze powracało wspomnienie tego zdarzenia i przychodziła myśl, że mogłem tu zostać na dnie, lecz Pan Bóg był łaskawy”- dodaje.
Ks. Marian ma bardzo dobre relacje z rodzeństwem, ale gdy byli jeszcze dziećmi, to zdarzały im się kłótnie. Robili sobie również psikusy. Wspomina, jak raz nabrał swoją młodszą siostrę. Akurat przyszła do nich do domu jakaś pani. „Poszedłem do siostry i mówię: Danka, to jest nasza ciocia, która przyjechała z Wilna. Biegnij i rzuć się jej na szyję, ucałuj. Siostra pobiegła tam, rzuciła się tej pani na szyję i zawołała: ciociu! Rodzice zdziwieni spojrzeli na nią i mama od razu jej wyjaśniła, że to nie jest nasza ciocia. Wtedy Danka powiedziała, że to ja jej tak powiedziałem i zaczęła płakać”- opowiada z uśmiechem i łobuzerskim błyskiem w oku, jakby ta sytuacja właśnie się wydarzyła.
Po chwili poważnieje i dodaje: „Najważniejsze było doświadczenie miłości rodziców, nawet jak mama czasami ścierką zdzieliła albo tata nas skarcił. Bardzo się o nas troszczyli. A życie było spokojniejsze. Nie tak jak jest teraz, tyle pogoni za tym, by więcej mieć i to jak najdroższe rzeczy. Myślę, że to nie jest dobry kierunek. Nie te wartości są najważniejsze”- tłumaczy ks. Marian. „Dziś młodzi odchodzą z Kościoła. Na to się składa wiele czynników, nie tylko wychowanie. Oczywiście wpływ mają też grzechy Kościoła, które stanowią zgorszenie, ale to trzeba sobie jasno powiedzieć, że grzech zawsze był, jest i będzie. Szatan będzie zawsze skłaniał człowieka do występowania przeciwko Bogu. My byliśmy wychowani tak, że Pan Bóg jest w życiu najważniejszy, a siłą jest nasza wiara i modlitwa”- wyjaśnia ks. Marian.
A jakim on był nastolatkiem? Znowu się rozpromienia, wracając wspomnieniami do lat młodości i przyznaje, że jak każdy nastolatek w tamtych czasach, chciał mieć jeansowe spodnie, dzwony. Zależało mu wówczas na tym, żeby się modnie ubrać i mieć odpowiednią fryzurę. Dodaje, że chciał mieć także rower. „Tata powiedział mi, że nie ma pieniędzy na rower, bo są ważniejsze wydatki, ale zaproponował, żebym w wakacje sobie na niego zarobił. Miałem koleżankę, której ojciec pracował w nadleśnictwie, więc poprosiliśmy ją, żeby pomogła nam znaleźć pracę”- opowiada ks. Marian. Udało się. Trafił do szkółki leśnej. „Czterech nas tam wtedy było. Musieliśmy chodzić z opryskiwaczami ręcznymi i robić opryski posadzonych drzewek. Ta praca była codziennie od rana do wieczora. Dziś myślę, że to było wykorzystywanie dzieci do pracy. Ale zarobiłem pieniądze i mogłem sobie ten rower kupić”- wspomina i przyznaje, że miał potem opory, żeby go pożyczać siostrze. „Tata mi wtedy powiedział: ponieważ sam zarobiłeś na ten rower, to go teraz szanujesz, ale podziel się z siostrą. Niech pojeździ”- opowiada ks. Marian. Zarobił również na wymarzone spodnie. Przyznaje, że w czasach licealnych chodził na szkolne potańcówki. „U nas w klasie z językiem łacińskim było mało chłopaków, więc koleżanki zawsze bardzo nalegały, żebyśmy na te imprezy przychodzili, bo nie było z kim tańczyć”- tłumaczy. „Brat był przystojnym chłopakiem. Miał kręcone włosy. Dziewczyny się za nim oglądały”- wspomina z uśmiechem jego brat Andrzej, a Danuta dodaje: „Miałam koleżanki, moje rówieśnice, które wypisywały jego imię na swoich piórnikach”. Andrzej przyznaje, że zawsze zazdrościł bratu tego, że potrafił się elegancko i modnie ubrać, oczywiście na miarę tamtych możliwości.
Kiedy wyjechał z domu, to część obowiązków spadła na młodsze rodzeństwo. Mówi, że brat Andrzej, kiedy mama zaczęła pracować w szpitalu jako salowa, chodził razem z nią, by jej pomóc czyścić podłogę w świetlicy (obecnie znajduje się tam kaplica szpitalna). „Brat prosił, żeby mama rzuciła tę pracę, bo była bardzo ciężka, ale skoro nie zrezygnowała, to chodził z nią i razem szorowali podłogi w szpitalu. Dla nas pomaganie rodzicom było naturalne. Tak byliśmy wychowani”- mówi ks. Marian.
Powołanie i poligon
Pobyt w paradyskim seminarium oraz w specjalnej jednostce wojskowej dla kleryków
Marian, po ukończeniu Szkoły Podstawowej nr 2 (obecnie Szkoła Podstawowa nr 2 im. Roberta Schumana w Wałczu), kontynuował naukę w Liceum Ogólnokształcącym im. Kazimierza Wielkiego w Wałczu. Przez te lata był ministrantem w parafii pw. św. Mikołaja. To był czas przed Soborem Watykańskim II, a więc Eucharystia sprawowana była w języku łacińskim. Rola ministrantów wówczas była jeszcze większa, bo tylko ministranci byli tymi, którzy prowadzili dialog z kapłanem w czasie Mszy św. Nie było więc możliwe sprawowanie Eucharystii bez udziału przynajmniej jednego ministranta. „Liturgii może do końca nie rozumiałem, jako dziecko, ale mi to imponowało. Obcowało się z tajemnicą, która w liturgii jest pociągająca, a myśl o tym, żeby zostać księdzem, chodziła mi po głowie od wczesnych lat życia” – przyznaje ks. Marian. „W którejś klasie, może to było w drugiej szkoły podstawowej, zdobyłem się na napisanie prośby o powołanie kapłańskie. Te prośby były odczytywane podczas nowenny odprawianej w każdą środę w kościele, a my zawsze chodziliśmy na tę nowennę” – opowiada. Różni księża prowadzili to nabożeństwo. Byli m.in. ojcowie bazylianie z Kościoła grekokatolickiego, a wśród nich ks. Arseniusz Kulibaba (pracował jako wikariusz w parafii rzymskokatolickiej pw. św. Mikołaja w Wałczu od 1948-1957 roku[9]). Ten ksiądz podczas nowenny przeczytał, że jakiś chłopczyk napisał taką prośbę. „Kiedy ją odczytał, to przerwał dalsze odczytywanie próśb i powiedział, żeby w jego intencji się pomodlić. Ten ksiądz potem wyjechał do Rzymu i nie wiedział, że to była moja prośba. A dla mnie to była wielka radość, chociaż potem o niej zapomniałem i życie toczyło się dalej” – wspomina ks. Marian i dodaje, że myśl o kapłaństwie jednak co jakiś czas powracała. Przekonuje, że to dlatego, że znał wspaniałych kapłanów, pracujących w parafii pw. św. Mikołaja w Wałczu. „Ci księża interesowali się nami, organizowali różnego rodzaju wycieczki, mecze, rajdy rowerowe, czy spływy kajakowe”- tłumaczy. Wspomina ks. kanonika Macieja Szałagana, który zabierał ministrantów m.in. na spacery do lasu. Wtedy grupa ministrantów była bardzo liczna. Zbiórki ministranckie odbywały się często, zdarzało się, że nawet codziennie. Szkolenia miały miejsce najczęściej w kaplicy katechetycznej pw. św. Józefa oraz w kościele pomocniczym pw. św. Krzyża[10]. „Byliśmy podzieleni na mniejsze grupy i każda z tych grup miała swojego szefa, starszego ministranta. Chodziliśmy chętnie na zbiórki ministranckie i na religię, bo wtedy nie było jeszcze katechezy w szkołach. Lekcje religii prowadzone były w salkach katechetycznych, gdzie przychodziło dużo młodzieży z różnych klas[11]” – opowiada ks. Marian. Wspomina też praktykę pierwszych piątków miesiąca, która polega na uczestnictwie w Mszy św. i przyjęciu Komunii św. co miesiąc, jako wynagrodzenie za grzechy Najświętszemu Sercu Pana Jezusa. „My chodziliśmy wtedy rano na Mszę św., a to oznaczało, że trzy godziny przed przyjęciem Komunii św. nie można było spożywać posiłków. Ówczesny proboszcz ks. Szałagan poprosił panie z parafii, by przygotowały w salce na plebanii kanapki z dżemem i do tego mleko lub kakao do picia. Po Mszy św. jedliśmy to śniadanie, a potem biegliśmy do szkoły” – opowiada. Przekonuje, że postawy księży im imponowały. „Z Wałcza poszło w tym czasie do seminarium szczęściu chłopaków. Jeden potem odszedł w czasie formacji, bo stwierdził, że to nie jego droga, ale pozostali zostali kapłanami[12]” – dodaje.
A kiedy on podjął decyzję? To było w ostatniej klasie szkoły średniej. „Czułem taki wewnętrzny głos, żeby wstąpić do seminarium, ale kiedy miałem ostatecznie zdecydować, byłem rozdarty, czy pójść tą drogą, czy zakładać rodzinę. Trudne to było”- przyznaje ks. Marian, ale dodaje, że jak już się zdecydował, to poczuł ogromną ulgę i taki wewnętrzny spokój. „Pamiętam, że wróciłem ze szkoły, a mama zauważyła, że coś się ze mną dzieje. Zapytała, ale nie powiedziałem jej od razu. Sam musiałem ochłonąć”- wspomina ks. Marian i dodaje, że jak już oznajmił mamie o swojej decyzji, to ona się popłakała. „Tata wiedział, że pisałem podania na różne uczelnie[13], więc kiedy usłyszał, że chcę iść do seminarium, to powiedział: ja się cały czas o to modliłem”- opowiada wzruszony.
Marian Subocz wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Gościkowie-Paradyżu 1 października 1965 roku[14]. To piękny, pocysterski klasztor z przełomu XIII i XIV wieku. Pojechał tam ze swoim proboszczem ks. Czesławem Krusiewiczem. „Jak zobaczyłem te stare mury, potężny budynek, to poczułem się taki przytłoczony. Później spotkałem kolegów, którzy przede mną wstąpili, m.in. ks. Jana Guzowskiego[15] i ks. Bolesława Dąbrowskiego[16]. Dzięki temu łatwiej mi było się tam odnaleźć” – wspomina ks. Marian. Przed przyjęciem do seminarium musiał się spotkać z rektorem, którym był wówczas ks. dr Gerard Dogiel ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy Wincentego á Paulo[17]. „Pamiętam tę rozmowę z rektorem. Najpierw zapytał o nazwisko. Powiedziałem Subocz. A on do mnie: a Subocz wie, że w Wilnie jest ulica Subocza? Odpowiedziałem, że wiem, bo moi rodzice stamtąd przyjechali. Rektor wówczas powiedział, że on też jest z Wilna, tylko on pochodził z rodu książęcego” – opowiada ks. Marian.
W warunkach przyjęcia i pobytu w Diecezjalnym Seminarium Duchownym w Gościkowie-Paradyżu czytamy, że konieczne było dostarczenie kompletu dokumentów, m.in. własnoręcznie napisanego życiorysu, świadectwa chrztu, bierzmowania oraz moralności, wystawionego przez ks. proboszcza i przez katechetę. W pożółkłym już od upływu czasu dokumencie, datowanym na 31 sierpnia 1965 roku, jaki zachował się w archiwum rodzinnym Suboczów, jest także wykaz rzeczy do zabrania ze sobą do seminarium. Alumni wówczas w ciągu roku akademickiego mieszkali stale w seminarium. Mogli wyjeżdżać jedynie na ferie świąteczne i letnie. Musieli więc zabrać ze sobą m.in.: ubrania, obuwie, płaszcze (letni i zimowy), kapelusz lub czapkę, kołdrę (pierzynę), poduszkę, koc i dwie zmiany pościeli, komżę, a także śpiewnik kościelny ks. Siedleckiego oraz mszalik i Pismo Święte. Wpisowe wynosiło 100 zł[18], a opłata miesięczna również 100 zł i 1 kg tłuszczu. Studia miały trwać sześć lat i obejmowały dwa lata filozofii i cztery lata teologii.
Po pierwszym roku studiów teologicznych, kleryk Marian Subocz został wysłany na komisję wojskową, gdzie dowiedział się, że został wydelegowany do odbycia służby wojskowej. Z jego seminarium wybrali sześciu alumnów. Ta wybiórczość, zdaniem ks. Mariana, była również rodzajem prześladowania duchowieństwa w czasach komunistycznych. „Chodziło o to, żeby w społeczności kleryckiej wzbudzić wątpliwości, czy lepsi są ci, którzy zostali skierowani do wojska, czy gorsi?”- tłumaczy duchowny. W październiku 1966 roku został zabrany do wojska wraz z kolegą, nieżyjącym już ks. Antonim Czernuszewiczem[19], który również pochodził z Wałcza. Zanim przekroczył progi koszar, na początku maja, wziął udział w obchodach Tysiąclecia Chrztu Polski. „Wtedy wszyscy klerycy zostali zaproszeni na Jasną Górę. Ci, którzy zostali wezwani do odbycia służby wojskowej, szli obok obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Część z nas mogła ten obraz nieść [20]”- opowiada. W czasie wakacji przebywał w domu, a przez dwa tygodnie w seminarium, gdzie jeszcze przed wyjazdem do wojska odbyły się obłóczyny. Po tym pobycie pożegnał się z przełożonymi w seminarium oraz bracią klerycką i wyjechał. „Przełożeni w seminarium mówili nam, żebyśmy zachowywali się w wojsku tak, jak zachowywaliśmy się w seminarium” – wspomina. Wówczas w Polsce zostały utworzone trzy jednostki kleryckie: w Bartoszycach, Brzegu i w Szczecinie Podjuchach[21]. Jednostka w Bartoszycach była najliczniejsza, określana nawet największym seminarium duchownym w Polsce. Jak podaje ks. Adolf Setlak w Służba wojskowa alumnów WSD w PRL i jej ocena w wypowiedziach alumnów i kapłanów rezerwistów (Olsztyn 2002) w 1966 roku wcielono do wojska w tej jednostce 229 kleryków. W 1967 r. odbywało tam służbę 320 alumnów[22]. Żadne seminarium nie miało aż tylu studentów. Do niej trafił kleryk Marian Subocz.
W 1966 roku w JW 4413 powołano kleryków z 25 seminariów (19 diecezjalnych i 6 zakonnych)[23]. Po przyjeździe do Bartoszyc, Marian Subocz najpierw zgłosił się na parafię, zgodnie z radą rektora seminarium, a dopiero potem udał się do jednostki. „Od razu po przyjęciu, zostaliśmy ostrzyżeni i otrzymaliśmy mundury. Potem zrobili zbiórkę. Na początku nie mogliśmy siebie rozpoznać, bo wszyscy mieli wygolone głowy” – wspomina ks. Marian. Trafił do III kompanii, gdzie odbywał służbę wraz z klerykami m.in. z Wrocławia, Poznania, Częstochowy, Krakowa, Tarnowa i Przemyśla. Zajmowali drugie piętro, gdzie oprócz sal żołnierskich, znajdowały się pokoje dla dowódców, kancelaria, toalety i umywalnie. Podobnie było na innych kondygnacjach, gdzie ulokowane były pozostałe dwie kompanie. Każda z nich składała się z trzech plutonów, które dzieliły się na trzy drużyny. W sumie każda kompania w tamtym czasie liczyła około stu żołnierzy. Jednostki kleryckie były wyłączone z ogólnopolskiej wojskowej organizacji. Podlegały bezpośrednio pod Ministerstwo Obrony Narodowej, a dokładnie pod Główny Zarząd Polityczny Ludowego Wojska Polskiego[24]. Formalnie był to 54. Szkolny Batalion Ratownictwa Terenowego.
Bartoszyce, to dziś ponad 22-tysięczne miasto, położone w północnej Polsce, w woj. warmińsko – mazurskim. W tamtym czasie liczba mieszkańców była o połowę mniejsza. Były tam wtedy trzy kościoły: kościół farny pw. św. Jana Apostoła i Ewangelisty, kościół pw. św. Jana Chrzciciela i kościół św. Brunona. Jednostka wojskowa znajdowała się w poniemieckich koszarach na obrzeżach miasta, dziesięć kilometrów od granicy z Rosją, a wówczas ZSRR. To sprzyjało izolacji i celom władz Polski Ludowej, by odwieźć tych młodych ludzi od podjętych decyzji i realizować plan ateizacji społeczeństwa. Polityka władz państwowych zmierzała do rozbicia jedności Kościoła katolickiego, a także sparaliżowania systemu kształcenia przyszłych kapłanów. W wojsku alumni byli poddawani ciągłej indoktrynacji i namawiani do rezygnacji z dalszej nauki w seminariach duchownych[25]. Początkowo, w latach 1959-1964, alumnów wcielano pojedynczo do różnych jednostek wojskowych na terenie całej Polski. Przebywali tam wraz z żołnierzami służby zasadniczej, ale władze komunistyczne wycofały się z tego pomysłu, bo klerycy katechizowali innych żołnierzy, włączali we wspólne modlitwy, uświadamiali czym są treści przekazywane im podczas tzw. zajęć politycznych[26]. „W czasie tych zajęć czytali nam Trybunę Ludu. My wtedy pisaliśmy listy do domu albo graliśmy w karty”- wspomina ks. Marian. Jego służba wojskowa w Bartoszycach trwała dwa lata. W tym czasie nie mogli w niedzielę i święta uczestniczyć w Eucharystii. Spotkania z rodziną i wychowawcami seminaryjnymi były ograniczone do minimum. Rzadko dostawali przepustki. W piątki było serwowane mięso na obiad, a w niedzielę, gdy w parafii były sprawowane Msze św., żołnierzy zabierali na przykład do kina.
W każdej sali, gdzie przebywali klerycy, był minimum jeden żołnierz służby zasadniczej. Według wytycznych podpisanych przez ówczesnego szefa Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego gen. Wojciecha Jaruzelskiego, miał to być aktywista partyjny[27]. „Jego zadaniem było przysłuchiwanie się naszym rozmowom, obserwacja czy przestrzegamy regulaminu. W jednostce nie można było mieć żadnych książek, różańców czy modlitewników. Obowiązywał też zakaz wspólnej modlitwy, ale my modliliśmy się nawet przy tych żołnierzach”- opowiada ks. Marian. „Mówiliśmy im, że jeżeli chcą, mogą do nas dołączyć, a jeżeli nie, to mogą wyjść. U nas w sali był taki chłopak, który powiedział, że jego nie obchodzi, co my robimy. On zresztą spał zawsze pod łóżkiem, bo jak to w wojsku, rano trzeba było mieć idealnie zaścielone łóżko, a jemu się nie chciało codziennie tego robić. Według mnie ten chłopak był porządnym człowiekiem”- uważa ks. Marian.
Codzienność w realiach wojskowych nie była dla kleryków łatwa. Dowódcy znęcali się nad nimi i uprzykrzali im służbę. „Często zwoływali alarmy. Musieliśmy wtedy nawet w środku nocy w pełnym umundurowaniu meldować się przed blokiem”- wspomina ks. Marian. Pełne oporządzenie to broń z trzema zapasowymi magazynkami, maska przeciwgazowa, plecak, hełm, saperka, pałatka. „Mieliśmy oficerów, którzy na różne sposoby sprawdzali nas, próbowali złamać psychicznie, czasem znęcali się nad niektórymi kolegami”- opowiada. „Ważną rolę miały odegrać zajęcia polityczne, których zadaniem było nas zmiękczyć, odwieść od decyzji bycia w seminarium duchownym. My nie poddawaliśmy się tej propagandzie”- wyjaśnia ks. Marian. „Pamiętam, że przyszedł taki oficer, który przyjechał z Warszawy. Podczas zajęć z nim jeden z kolegów wstał i powiedział: proszę pana, o czym pan tu nam mówi? Proszę powiedzieć, co się stało z oficerami w Katyniu? Odpowiedział, że to Niemcy ich zamordowali. A kolega: proszę pana, pan się jeszcze historii nie nauczył. Wszystkie dokumenty na świecie mówią, że to zrobiła armia radziecka, a pan nam takie bajki opowiada. To był nawet pułkownik jakiś, więc on dalej do niego: dlaczego pan, jako oficer, nie upomina się o swoich rodaków, żołnierzy, którzy oddawali życie za Polskę i zostali zabici przez sowietów? Oficer wyszedł szybko z tej sali”- wspomina ks. Marian. Za takie zachowanie byli karani dodatkowymi zbiórkami i ćwiczeniami. Ks. Marian wspomina, jak pewnego razu kazali im gdzieś biegać wiele kilometrów, ale oni się tym nie przejmowali. „Byliśmy młodzi, po 19-20 lat. Mieliśmy dużo energii, więc ta musztra za karę nie była wielkim problemem”- przyznaje ks. Marian i dodaje, że czasami robili przełożonym na złość. „Kapral, który prowadził ćwiczenia, też biegał z nami. Pewnego razu wydał komendę, że mamy już zawracać, ale my udaliśmy, że nie słyszymy i biegliśmy dalej. Pomyśleliśmy niech zobaczy co, to znaczy.. my damy radę. Potem nas wzięli na zbiórkę i krzyczą: żołnierze, nie wykonaliście rozkazu! A my: jak to? Nikt w maskach gazowych nie słyszał zmiany rozkazu”- opowiada z uśmiechem ks. Marian. W taki sposób okazywali swój sprzeciw. Wspomina jeszcze inne zdarzenie: „Jak szliśmy ulicą w Bartoszycach w hełmach z orzełkiem i ktoś od czoła kolumny zaczyna piosenkę My pierwsza brygada! Ludzie zaczęli się oglądać za nami. Co to za wojsko? Śpiewanie tej piosenki było wtedy w Polsce zabronione. Po tym zdarzeniu zaczęli nas przeprowadzać nie przez środek miasta, tylko naokoło”.
Tych sytuacji, kiedy wspólnie stawiali opór wobec dowództwa, było więcej. Ks. Marian opowiada, że którejś niedzieli podoficerowie chcieli ich zawieźć do pracy w PGR-ach do zbierania ziemniaków. Umówili się, że nie pojadą. „Powiedzieliśmy, że możemy pojechać w każdym dniu tygodnia, tylko nie w niedzielę. Kiedy nie chcieli ustąpić, oznajmiliśmy, że skoro mamy pracować w niedzielę, to najpierw chcemy pójść do kościoła” – wspomina. Ich przełożeni nie chcieli się zgodzić na warunki kleryków-żołnierzy. Zorganizowali zbiórkę, podstawili dwa duże samochody wojskowe i kazali im wsiadać. „My staliśmy dalej. Podeszło dwóch kaprali i na siłę nas chcieli wepchnąć do samochodów. Oporu nie stawialiśmy, bo za to mógł nam grozić proces sądowy, więc ostatecznie wsiedliśmy”- kontynuuje opowieść ks. Marian. „Jak zajechaliśmy do tego PGR-u, kazali nam pracować. Postawiliśmy warunek, że najpierw Msza św. w kościele, a później ewentualna przymusowa praca. Staliśmy tak pół godziny, godzinę, dłużej i nic. W końcu komenda: Zbiórka! Powrót do koszar!”
Klerycy domagali się również organizacji rekolekcji i z czasem udało im się je wywalczyć. Wspomina, że przeprowadzili je księża wojskowi, którym za bardzo nie ufali, ponieważ byli to tzw. księża patrioci[28]. „Poprosiliśmy, żeby rekolekcje odbywały się w kościele, bo byli tam inni księża z dekanatu i do nich szliśmy do spowiedzi”- opowiada ks. Marian. Klerycy mieli pretensje do księży wojskowych, że ich nie bronili w sytuacjach, gdy byli gnębieni lub niesprawiedliwie traktowani przez dowództwo. Mówi, że mimo zakazu, odmawiali wieczorem różaniec, a w czasie, gdy w kościele odprawiana była Eucharystia, któryś z kolegów brał mszalik i na sali recytował. „To nam pozwalało na taką łączność duchową poprzez modlitwę tekstami z liturgii”- wspomina.
W czasie służby byli zabierani do kina na propagandowe filmy, m.in. opowiadający o Leninie Z iskry rozgorzeje płomień. „Gdy tylko zaczęła się projekcja, to my robiliśmy sobie drzemkę. Ale zorientowali się, że nikt nie ogląda i od nowa włączali film. Trzy razy próbowali nam ten film wyświetlić, ale im się nie udało”- wspomina ks. Marian. Czasem organizowali zabawy, nawet podstawiali autobusy, żeby ich zabrać z jednostki. Na zabawy zapraszali dziewczyny z pobliskich szkół, np. krawieckiej. W taki sposób też ich chcieli odwieść od studiowania teologii. „Czasem nie widzieli, co z nami robić. Zajęcia polityczne trwały po pięć godzin. To ile można tego słuchać? Nauczyłem się tam w brydża grać, bo jak tam siedziało ze stu chłopaków, to z przodu nie było widać, co się w głębi sali działo”- opowiada ks. Marian. Nauczył się tam również palić papierosy. Opowiada, że podczas ćwiczeń wojskowych, kiedy musieli być w maskach przeciwgazowych, to wkładali pod maski pudełka od papierosów i dzięki temu łatwiej się oddychało. Kleryków angażowano do różnych prac, jak sprzątanie magazynów, budowa strzelnicy, dyżury w kuchni. „W pobliżu przy granicy budowano szkołę, zabrano tam około dwudziestu żołnierzy do pomocy. Klerycy chętnie jechali, bo tam pracowali inni ludzie, którzy przynosili chleb, mleko czy coś innego do jedzenia i się tym dzielili. Żołnierze wtedy byli permanentnie głodni”- wyjaśnia ks. Marian. Wspomina, że na obiady serwowano zupę, ale to nie wystarczało tym młodym mężczyznom, szczególnie gdy byli po ćwiczeniach. „Czasami podawano śledzie, niestety tak słone, że ciężko je było zjeść, ale jedliśmy. Najlepiej smakowała grochówka z wkładem”- opowiada. „Tego jedzenia nam ciągle brakowało, a na dodatek musieliśmy jeść w pośpiechu. Chodziliśmy więc do kantyny, żeby coś dokupić do jedzenia, najczęściej ćwiartkę śmietany i bułkę. Każdy też starał się mieć zawsze w plecaku chleb z cebulą, na wypadek nagłych ćwiczeń w terenie”- dodaje.
Kleryk Marian Subocz pierwszą przepustkę otrzymał po dwóch miesiącach. Do domu nie mógł pojechać, bo jednostka oddalona była od niego 350 km. Do seminarium miał znacznie dalej, bo prawie 500 km. W czasie przepustek szedł do kościoła na Mszę św. Mówi, że zawsze byli w mundurach, bo taki był wymóg i tak też służyli do Mszy, żeby jednocześnie pokazać ludziom, że tam w wojsku są klerycy. Odwiedzał wraz z innymi klerykami także jedną panią, którą nazywali Babcią. Była to Konstancja Skuriat, mieszkająca w małym domku blisko koszar. „Zawsze przyjmowała u siebie kleryków. Częstowała nas herbatą i szykowała coś do jedzenia. U niej mieliśmy taki przystanek w czasie przepustek, jak była brzydka pogoda. Zdarzało się, że siedziało tam z 10-15 kleryków. Pani Konstancja została pochowana na cmentarzu w Słupsku[29]”- opowiada ks. Marian. „Babcia klerycka to postać-legenda. Kobieta niezłomnego charakteru, o niezwykłej historii życia, którego połowę poświęciła dzieciom, a drugą połowę klerykom. Kiedy w 1953 roku, podążając za dorosłymi dziećmi, przyjechała do Bartoszyc ze wschodniej Wileńszczyzny, była już po sześćdziesiątce. Przez kilka lat sprzątała w bartoszyckich urzędach, prowadząc jednocześnie swoją prywatną wojnę. Wszędzie, gdzie była, z uporem wieszała krzyże, nie bojąc się nikogo. Jej silnego charakteru obawiały się natomiast wnuki. Kiedy pod koniec lat 50. w koszarach zaczęli się pojawiać klerycy, pod ich wpływem złagodniała. Znalazła nową misję. Żyła dla nich, oddana całym sercem. (…) Jednopokojowe mieszkanie Konstancji Skuriat stało otworem dla wszystkich alumnów. (…) Kiedy nie było jej w domu, klerycy wchodzili sami, bo dobrze wiedzieli, że chociaż na drzwiach wisi duża kłódka, nie jest zamknięte. W zeszycie wpisywali tylko Byłem, Zjadłem, Zostawiłem książki, Pożyczyłem pieniądze (…)”- tak opisują ją Ewa Czaczkowska i Tomasz Wiścicki w książce o ks. Jerzym Popiełuszce, który również gościł pod dachem babci kleryckiej[30].
Ks. Marian Subocz przyznaje, że czasami sami sobie organizowali przepustki. „Przy jednostce znajdowała się świniarnia, za którą była dziura w płocie. Tamtędy przechodziło się do miasta. Wtedy gazetą zasłanialiśmy twarz, mijając blok wojskowych, żeby nas nie rozpoznali”- wspomina ks. Marian.
Święta spędzali w jednostce. Czasem kilku żołnierzy otrzymało przepustki, ale większość zostawała. „W Wigilię Bożego Narodzenia podawano śledzie. Mieliśmy swój opłatek, więc łamaliśmy się między sobą. W tym okresie było więcej odpoczynku, ale nie mogliśmy iść na pasterkę. Tego zabraniali”- wspomina ks. Marian. Z rodzicami, na przestrzeni tych dwóch lat służby, widział się kilka razy. „Pamiętam, jak któregoś dnia wracałem ze szkoły i sąsiadka powiedziała mi, że mamy gościa. Nie wiedziałem kogo się spodziewać, bo rodzice nie wspominali wcześniej, że ktoś nas odwiedzi”- opowiada Andrzej. Wszedł do domu i zobaczył brata w mundurze. „Minął rok od jego wyjazdu do jednostki wojskowej. Nie mógł wtedy uprzedzić rodziny o swoim przyjeździe. To było dla nas duże przeżycie”- dodaje brat ks. Mariana. „Przyznaję, że mniej pamiętam ten moment, kiedy brat poszedł do seminarium. Bardziej zapamiętałem jego pobyt w Bartoszycach. Mama przechorowała to jego wojsko. Miała silną nerwicę. Musieliśmy korzystać z opieki lekarskiej”- wspomina. „W związku z tym, my też to przeżywaliśmy, bo widzieliśmy, że to nie jest coś normalnego. Nie wszystko wtedy rozumiałem, ale widząc reakcję mamy, czułem, że jest to krzywda wyrządzana nie tylko memu bratu, ale także rodzicom i całej rodzinie”- dodaje Andrzej.
Na przysięgę pojechała tylko mama, bo dla rodziny taki wyjazd stanowił duży wydatek. Ale była to okazja, żeby odwiedzić syna kleryka, przymusowo wcielonego do wojska. „Są zdjęcia z tego spotkania. Wyraz twarzy naszej mamy mówi wiele: jest smutna, zmartwiona, przeżywająca głęboko pobyt brata w wojsku”- tłumaczy Danuta. „Marek się rodzicom nie skarżył i nie opowiadał, co tam przeżywał, ale mama kontaktowała się z matką innego kleryka i rozmawiała z księżmi, więc wiedziała co tam się działo”- dopowiada Andrzej. „Chcę podkreślić, że my przysięgi nie składaliśmy, bo powiedzieliśmy, że to nie jest przysięga na naszą Ojczyznę. To oni wzięli dodatkowo jeszcze inną kompanię, żeby ktoś mówił za nas. Ale nie mieliśmy z tego powodu poważnych konsekwencji” – tłumaczy ks. Marian.
Przyznaje, że ta dwuletnia służba wojskowa była dla niego stratą czasu. „W ten sposób prześladowano Kościół. Przecież wszyscy studenci, którzy studiowali na innych uniwersytetach, mieli służbę wojskową w czasie wakacji lub po studiach. Nam przerwano naukę bardzo świadomie na dwa lata. I w tym czasie padały propozycje pomocy w dostaniu się na inne uczelnie, pod warunkiem, że zadeklarujemy odejście z seminarium. W ramach służby była szeroko zakrojona indoktrynacja polityczna, żebyśmy zmienili nasze myślenie o władzy, systemie komunistycznym”- uzasadnia kapłan.
Niektórzy chcieli w czasie pobytu w wojsku kontynuować studia. Dostawali skrypty i przechowywali je w siennikach, a egzaminy zdawali w czasie przepustek. Ks. Marian, idąc za radą swojego rektora, podjął dalszą naukę dopiero po zakończeniu służby i po powrocie do seminarium. W wojsku klerycy czasami pomagali w nauce swoim przełożonym. „Sierżanci przychodzili do nas i prosili o pomoc w zdaniu matury. Zgadzaliśmy się im pomagać, ale tak, żeby nikt tego nie widział. Potem nam dziękowali. Niektórzy wyraźnie męczyli się tą służbą, zwłaszcza oficerowie, którzy pochodzili z rodzin katolickich”- mówi ks. Marian.
Niestety, miał też przykre doświadczenia ze strony przełożonych. Szczególnie pamięta jedno zdarzenie, kiedy oficer polityczny kazał mu pójść do magazynku po broń, a to było na innym piętrze. „Kiedy wróciłem z bronią, stwierdził, że jest brudna. Kazał mi wrócić do magazynku, wyczyścić i wrócić. Dał mi na to dwie czy trzy minuty. No to pobiegłem tam, odetchnąłem kilka razy i wróciłem, bez ponownego czyszczenia broni. Chyba kilka razy kazał mi tak biegać”- opowiada ks. Marian i dodaje, że wtedy strasznie się zdenerwował i nie wytrzymał. „Powiedziałem mu, że nawet hitlerowcy tak nie postępowali, jak wy robicie z nami, tylko dlatego, że jesteśmy klerykami. Dodałem, że już jego rozkazów nie będę słuchał”- wspomina. I dalej powiedział mu, że doprowadził go do takiego stanu, że prosi o wezwanie lekarza. Opowiada, że poszedł do swojej sali i się położył. „Faktycznie byłem strasznie zdenerwowany. On przybiegł za mną i mówi, żebym nie udawał, a ja dalej, że proszę wezwać lekarza, bo źle się czuję i boli mnie serce. Przechodzili jacyś przełożeni i kazali mnie zostawić. Jak odszedł, to po jakimś czasie się uspokoiłem”- dopowiada. Co ciekawe, ta historia po latach miała swój ciąg dalszy.
„Proszę sobie wyobrazić, że jak już byłem rektorem w seminarium duchownym w Koszalinie i nastąpiła odwilż, wówczas komendant Szkoły Oficerskiej zadzwonił z prośbą, czy mógłby jakiś ksiądz poprowadzić zajęcia dla oficerów z filozofii czy z etyki. Jeden z kolegów tam poszedł”- opowiada ks. Marian. Mówi, że po tych zajęciach komendant mu podziękował za pomoc i w czasie tej rozmowy ks. Marian opowiedział o swoim pobycie w wojsku oraz o jednym z oficerów, który był wobec niego szczególnie złośliwy. Kiedy komendant dowiedział się o kogo chodzi, oznajmił, że on będzie u niego w Koszalinie za dwa tygodnie. „Powiedziałem, że serdecznie go zapraszam na kawę do seminarium. Chciałem porozmawiać o służbie w wojsku. I ten pułkownik przyjechał. Zapytał, czy go pamiętam i przyznał, że głupio się czuje. Przeprosił mnie”- opowiada ks. Marian. „Powiedziałem mu, że rozróżniam człowieka od ideologii. Nigdy nie zaakceptowałem ideologii, ale rozumiem, że człowiek może zbłądzić”- dopowiada. „W tym przypadku ten wojskowy pięknie się zachował i podziękowałem mu za to, że przyjął moje zaproszenie”- wspomina ks. Subocz.
W kamaszach z błogosławionym
Wspomnienie o ks. Jerzym Popiełuszce
Marian Subocz odbywał służbę wojskową w jednostce w Bartoszycach w tym samym czasie co bł. Jerzy Popiełuszko, wtedy także kleryk. Późniejszy kapelan Solidarności był szczególnie gnębiony przez dowództwo. Posiadanie różańców, książeczek do modlitwy było zabronione, ale niektórzy oficerowie przymykali na to oko. Inni byli rygorystyczni. Na takiego trafił Alek Popiełuszko, alumn warszawskiego seminarium duchownego[31]. „Nosił na ręce różaniec w formie obrączki, który otrzymał od Prymasa Wyszyńskiego i powiedział, że go nie zdejmie. Wtedy zaczęli się nad nim znęcać”- opowiada ks. Marian. W Biuletynie IPN nr 10 (167) Milena Kindziuk opisuje doświadczenia ks. Jerzego Popiełuszki z pobytu w wojsku. Przytacza wspomnienia jego kolegów, kleryków, którzy z nim służyli w jednostce i razem przebywali na sali. W tej publikacji czytamy, że zdarzało się tak, że kleryk Popiełuszko musiał do oficera czołgać się na kolanach, po ziemi. Nie otrzymywał przepustek, w czasie wolnym musiał w pełnym rynsztunku kilka razy w ciągu dnia meldować się u oficera, trocinami szorować korytarze i czyścić toalety. Sam Alek Popiełuszko pisał do swojego ojca duchownego w seminarium ks. Czesława Miętka: „[Dowódca] Kazał mi się rozbuć, wyciągnąć sznurówki z butów, zdjąć onuce. Stałem więc przed nim boso. Oczywiście cały czas na baczność. Stałem jak skazaniec. Zaczął się wyżywać. Stosował różne metody. Starał się mnie ośmieszyć. Poniżyć przed kolegami, to znów zaskoczyć możliwością urlopów i przepustek. Boso stałem przez godzinę. Nogi zmarzły, zsiniały…”[32]. Mimo to kleryk Alek Popiełuszko nie dał się złamać. Zachęcał innych do wspólnej modlitwy i ją inicjował. „W każdy piątek prowadził dla żołnierzy-kleryków drogę krzyżową, a w pozostałe dni tygodnia, na wzór porządku seminaryjnego, proponował czas skupienia, rozmyślań duchowych. Codziennie wieczorem przewodził nieszporom, czyli modlitwie brewiarzowej, którą odmawiają duchowni. W ten sposób seminarzyści kontynuowali swoją formację kapłańską”- można przeczytać w biuletynie[33]. Ks. Marian Subocz wspomina, że fizyczne znęcanie się nad klerykami dotyczyło wielu z nich. Wspomina już nieżyjącego kolegę, który miał lęk przed wodą. „Podoficerowie chyba o tym wiedzieli. Zakładali mu pas i z trampoliny kazali skakać do basenu albo na sznurze wrzucali go do wody. Śmiali się z tego i ciągnęli za tę linę. To było straszne znęcanie się”- wspomina z oburzeniem ks. Marian. Podobnie traktowany był Alek Popiełuszko[34].
Ks. Marian Subocz poznał go osobiście. „Byliśmy w jednym bloku. Widywaliśmy się z Jurkiem w klubie żołnierskim, gdzie chodziliśmy na kawę, a także w kościele podczas rekolekcji. Słyszeliśmy od kolegów z II kompanii, że nad nim i nad jeszcze innymi klerykami znęcali się podoficerowie”- wyjaśnia ks. Marian. „On był normalnym człowiekiem, ale nadzwyczajne było to, jak bronił swojej wiary. Wyrażało się to m.in. w tych drobnych gestach, że nie chciał zdjąć medalika czy różańca. A potem ta jego postawa w czasie Solidarności. Przecież on był fizycznie słaby, ale dzięki wierze silny duchem. Dla nas wszystkich był wzorem”- tłumaczy ks. Marian. Stara się co roku jeździć do Warszawy w rocznicę śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, by wspólnie z innymi księżmi, którzy służyli z nim w Bartoszycach, odprawić Mszę św. przy jego grobie i się z nimi spotkać. „Coraz mniej nas przyjeżdża. Ostatnio, kiedy tam byłem, przyjechało nas może 60 czy 70. Ale mamy już ponad 70 lat, a niektórzy blisko 80, bo do wojska zostali powołani na czwartym lub piątym roku studiów”- tłumaczy. „Wspominamy go, modlimy się wspólnie. Jurek był człowiekiem, który robił coś ważnego, narażając się na niebezpieczeństwo i poniósł męczeńską śmierć. Wtedy patrzyliśmy na to jak na stratę bardzo dobrego kapłana i kolegi, ale teraz cieszymy się, że mamy nowego świętego”- opowiada. „Jeździliśmy też do jego matki, jeszcze jak Jurek żył. Chcieliśmy mu okazać solidarność, bo wiedzieliśmy, że był nękany. A po jego śmierci, byłem tam chyba cztery razy. Raz nawet wraz z biskupami z Francji, bo chcieli koniecznie spotkać matkę ks. Popiełuszki”- opowiada ks. Marian. Dziś w pokoju gościnnym na plebanii parafii pw. św. Marcina w Kołobrzegu, gdzie ks. Marian jest proboszczem, na stoliku stoi krzyż z kawałkiem kamienia z grobu bł. Jerzego Popiełuszki.
Kiedy opuszczali koszary, nie zdawali sobie sprawy, że po szesnastu latach, bardzo bogatych w trudne wydarzenia w kraju, ich kolega z wojska zostanie brutalnie zamordowany. Ks. Jerzy Popiełuszko był duszpasterzem ludzi pracy, służby zdrowia i prześladowanych, aktywnie wspierał Solidarność. Odprawiał Msze św. za Ojczyznę, które gromadziły tłumy wiernych i działaczy opozycji z całej Polski. Nawoływał do pojednania, aby zło dobrem zwyciężać. Zginął z rąk funkcjonariuszy komunistycznych służb 19 października 1984 roku, torturowany, a następnie utopiony w Wiśle koło Włocławka. „To był szok dla nas wszystkich, bo nikt nie myślał, że komuniści zamordują go w tak okrutny sposób”- wspomina ks. Marian. „Jurek bardzo się angażował w pomoc na rzecz ludzi związanych z Solidarnością, poszkodowanych przez ówczesną władzę. Gromadziło się wokół niego mnóstwo osób, więc było do przewidzenia, że prędzej czy później UB będzie próbowała go pozbawić życia. Dla nas, znajomych z wojska, informacja o jego śmierci była szczególnie bolesna”- dodaje. Jednocześnie podkreśla, że po tym wydarzeniu, nie tylko wśród duchowieństwa w Polsce, ale w całym społeczeństwie zrodziła się nadzieja, że nastąpią zmiany. „Mówiliśmy wtedy, że ta jego męczeńska śmierć musi przynieść owoce, jakieś przemiany społeczne. Ona nie może być na próżno i tak się stało”- zamyśla się ks. Marian. Przyznaje, że postawa ks. Jerzego bardzo mu imponowała. „On był takim chuchrem. Miał problemy zdrowotne. Prymas Józef Glemp chciał go wysyłać na studia do Rzymu, ale ks. Jerzy nie przyjął tej propozycji. Powiedział, że chce być z wiernymi, którym chce służyć w tak trudnym czasie. I ten kapłan dał siłę tylu rodakom”- przekonuje. „Był przykładem na to, że nawet bez broni człowiek może pokonać zło i to jest piękne świadectwo człowieka i kapłana. Pokazał, że żył na co dzień tym, co głosił”- wyjaśnia ks. Marian i uzasadnia: „Chrystus wziął na siebie krzyż, żeby odkupić człowieka i przeznaczyć wszystkich do świętości. Ksiądz Jurek postąpił podobnie. Głosił Ewangelię i w tak trudnych chwilach dawał ludziom siłę i nadzieję. Mimo, że miał świadomość jak jest niewygodny dla władz komunistycznych, to się nie wycofał. Był człowiekiem głęboko wierzącym i ufającym Bogu”. Zdaniem ks. Mariana, ludzie, którzy go zamordowali, do końca życia będą mieli wyrzuty sumienia.
Dziś ks. Marian ma kolegę błogosławionego[35]. „Modlę się za wstawiennictwem ks. Jerzego. Zależało mi, żeby moi parafianie też to robili, dlatego zawiesiłem w kościele[36] jego portret. Kiedy odprawiam Mszę św., to zawsze na niego spoglądam i czasami w trudnych sytuacjach mówię: Jurek, pomóż. Wiem, za co oddał swoje życie i w jakim celu”- stwierdza. „Na szczęście Pan Bóg wyprowadza dobro z każdego cierpienia i ta jego śmierć przynosi piękne owoce. Wielu młodych ludzi nawróciło się poprzez jego męczeńską śmierć i wielu wróciło do Kościoła, do Pana Boga. Myślę, że nawet w gronie osób związanych z władzami komunistycznymi czy służbami, mogli być tacy ludzie, których poruszyła postawa ks. Jerzego i jego niewinna śmierć” – uważa ks. Marian.
Ks. Marian Subocz 18 października 2011 roku został wyróżniony Medalem Błogosławionego Ks. Jerzego Popiełuszki. W specjalnym dekrecie, wydanym w związku z tą okolicznością, biskup polowy Wojska Polskiego Józef Guzdek pisał, że medal ten jest wyrazem pamięci i wdzięczności Kościoła za świadectwo wiary i posługę według ewangelicznej wskazówki zło dobrem zwyciężaj, tak bliskiej sercu bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Wyróżnienie to otrzymali biskupi i kapłani, którzy będąc alumnami, zostali zmuszeni do odbycia służby wojskowej i podczas jej pełnienia dochowali wierności Bogu, Kościołowi i Ojczyźnie[37].
To nie jedyny święty, którego spotkał na swojej drodze życiowej ks. Marian Subocz. Na spotkanie ze św. Janem Pawłem II musiał jeszcze poczekać, chociaż kardynał Karol Wojtyła, wówczas metropolita krakowski, odwiedził jednostkę w Bartoszycach w czasie jego służby wojskowej. Wizyty przełożonych z seminariów duchownych czy biskupów w kleryckich jednostkach wojskowych były ograniczane przez władze państwowe i dowództwo, ale się zdarzały. Ks. Marian mówi, że odwiedził ich ojciec duchowny z paradyskiego seminarium. Progi jednostki przekroczył również kardynał Karol Wojtyła, będąc na uroczystości koronacji cudownego obrazu Matki Bożej w Świętej Lipce w 1967 roku. „Oni w wojsku wiedzieli, że przyjeżdżają biskupi z Konferencji Episkopatu Polski. Dlatego wyprowadzili nas na ćwiczenia do lasu w mundurach, w pełnym oporządzeniu. To był marsz chyba z 20 kilometrów w jedną stronę. Zanim wróciliśmy, wszyscy biskupi odjechali, tylko został jeden, kard. Karol Wojtyła”- wspomina ks. Marian. „Wezwali do sali żołnierzy kleryków z seminariów krakowskiego i częstochowskiego, by się z nim spotkali. Nam niestety nie pozwolili, chociaż kardynał chciał się spotkać z wszystkimi żołnierzami”- dopowiada.
Gdy w Olsztynie miały się odbyć uroczystości jubileuszowe 400-lecia najstarszego w Polsce Wyższego Seminarium Duchownego Hosianum (25-26 listopada 1967 roku), dowództwo zdawało sobie sprawę, że wezmą w nich udział biskupi przybyli z różnych diecezji z prymasem Stefanem Wyszyńskim na czele. By nie dopuścić do ich spotkania z klerykami, 24 listopada zabrano żołnierzy na wycieczkę autokarową do Gdyni, Gdańska i Oliwy. Ale klerycy z seminarium gdańskiego zdążyli uprzedzić władze swojego seminarium o tej wycieczce i podczas zwiedzania katedry oliwskiej, ku zaskoczeniu dowództwa, wszyscy mogli się spotkać z biskupem gdańskim Edmundem Nowickim, który nie wyjechał na uroczystości do Olsztyna.
Wcześniej, 10 września, w Gietrzwałdzie prymas Wyszyński koronował cudowny obraz Matki Boskiej Gietrzwałdzkiej. Wówczas klerykom zorganizowano trzydniowe ćwiczenia w terenie. Jak opisuje ks. Jan Zając w swojej książce Mundur zamiast sutanny, alarm nawołujący do pobudki usłyszeli w piątek nad ranem. „Widok zmobilizowanego całego dowództwa jednostki i odprawa, której na uboczu dokonywano dla niższych dowódców, nie pozostawiały wątpliwości, że to poważny wymarsz. (…) Pod wieczór stanęliśmy nad jeziorem Lutry, mając za sobą dobrze ponad 40 km marszu, a częściowo i biegu oraz dla odmiany trochę czołgania. Pamiętam, że namioty rozbijaliśmy już po ciemku” – opisuje kapłan. Gdy wrócili do koszar w niedzielę z udawanym zakłopotaniem główny politruk[38] przyznał, że mieli odwiedziny przełożonych seminaryjnych i biskupów. Byli rozgoryczeni, że nie udało im się z nimi spotkać.
Ks. Marian przyznaje, że wizyty przełożonych z seminarium czy biskupów miały dla nich ogromne znaczenie, bo to ich umacniało i przekonywało, że się o nich troszczą. Klerycy opowiadali sobie potem o spotkaniach ze swoim biskupem. „Dzięki temu dowiadywaliśmy się, że został napisany list do Ministerstwa Obrony Narodowej w naszej sprawie z prośbą o zwolnienie kleryków ze służby wojskowej. Ktoś też podał do Radia Wolna Europa informacje o tym, ilu kleryków jest w tej jednostce, a jeden z biskupów zawiózł taki list do papieża Pawła VI i papież dla każdego kleryka przekazał różaniec”- opowiada. Mówi, że przy tych okazjach starali się przemycać informacje do biskupów, jak są traktowani i że zabrania im się modlić. „Myślę, że to były dwa lata takiej próby powołania. Mogłem zrezygnować. Oni tam proponowali pomoc w dostaniu się na inne studia. A ja przekonałem się o swojej woli kontynuowania obranej drogi do kapłaństwa. Nie dałem się złamać”- uważa ks. Marian Subocz. Dodaje, że paradoksalnie, te prześladowania, których doświadczali, umacniały ich. „Nawet ci klerycy, którzy zrezygnowali z seminarium, mówili, że nie chcieli odejść w czasie służby wojskowej, żeby nie dawać dowódcom satysfakcji”- uzasadnia ks. Marian.
Po zakończeniu służby wojskowej ks. Marian wraz z innymi klerykami spotkał się z kardynałem Stefanem Wyszyńskim. Mówił, że podczas tego spotkania każdy przedstawiciel diecezji miał opowiedzieć, jak traktowano kleryków oraz ilu ich było z poszczególnych diecezji. „Prymas podziękował za naszą postawę i wytrwałość. To nas bardzo umocniło”- wspomina. Dodaje, że gdyby czasy były bardziej sprzyjające Kościołowi, to z tego trudnego doświadczenia, mogłyby się zrodzić dobre owoce. „Niestety panował jeszcze komunizm, ale my mieliśmy różne pomysły na współpracę, by wymieniać się doświadczeniami z naszych diecezji, tworząc chociażby seminaria duchowne. To był trudny czas dla Kościoła, który spychano na margines”- tłumaczy ks. Marian.
Chciało się skakać z radości
Święcenia diakonatu i prezbiteratu
Po odbyciu służby wojskowej kleryk Marian Subocz ponownie przekroczył mury seminaryjne w Paradyżu. To nie był łatwy powrót, po dwuletniej przerwie w nauce i z koniecznością dołączenia do nowego kursu. Przyznaje, że zarówno na początku, jak i później miewał wątpliwości, czy wytrwa w kapłaństwie. „Słyszałem o odejściach innych kleryków. Zastanawiałem się, czy dam sobie radę, jak to będzie? Takie wątpliwości się pojawiały. Myślę, że każdy sobie zadaje takie pytania. Byłem świadomy, że kapłaństwo nie jest proste, ale mówiłem, że jeżeli Pan Bóg mnie powołał, to niech Pan Bóg się też troszczy o to, żebym wytrwał”- opowiada ks. Marian. „Wiedziałem, że moi rodzice bardzo się za mnie modlili, cała wspólnota seminaryjna również. Jeszcze w wojsku dostawaliśmy w listach takie zapewnienie. To dodawało siły. Podobnie z wsparciem duchowym, otrzymywanym z parafii”- dodaje. Wspomina, że spotykał się z proboszczem na kawie w czasie formacji seminaryjnej, jak przyjeżdżał do domu. „Dzieliłem się z nim swoimi obawami, bo pewien lęk zawsze jest, podobnie jak przed podjęciem decyzji o małżeństwie. Pojawiało się pytanie, czy dam radę wytrzymać w tym wszystkim.
Te różne pytania, które każdy sobie zadawał na pewno, rozwiązywaliśmy w kaplicy przed Najświętszym Sakramentem czy w rozmowie z ojcem duchownym”- wyjaśnia kapłan. Mówi, że miał wyjątkowego ojca duchownego o. Ludwika Chodzidło CM[39]. „Był realistą i takim mądrym ojcem, który czasami nas skarcił, ale przede wszystkim mogliśmy liczyć na jego dobre rady. Był dojrzałym człowiekiem i dla nas wielkim autorytetem”- przekonuje. „Pamiętam, jak po powrocie z wojska, zabrał mnie na kajak. Poczęstował mnie papierosem, bo wiedział, że palę. Przyznał, że sam nauczył się palić w czasie Powstania Warszawskiego[40]. Ale dodał, że jeśli mogę rzucić to świństwo, to żebym tak zrobił. Potem zapytał, jak się czuję po tym wojsku?”- wspomina ks. Marian. „Wiedział, że po dwuletniej przerwie byliśmy tacy rozbici. Dołączyliśmy do kursu z innymi kolegami. Mieliśmy przerwę w nauce. Musieliśmy się na nowo wdrażać w życie seminaryjne. Przełożeni zdawali sobie z tego sprawę i nas wzmacniali”- wyjaśnia. „O. Ludwik prosił, żebym mu opowiedział, jak ja widzę swoją przyszłość w kapłaństwie. Powiedziałem mu o swoich obawach i lękach. Uspokoił mnie, powiedział, że to naturalne i że potrzebuję czasu”- dopowiada ks. Marian.
Mówi, że ma dobre wspomnienia z seminarium. „Mieliśmy bardzo dobrą kadrę profesorską. Dla mnie takim wzorem w kapłaństwie, poza ojcem duchownym, był również rektor ks. Gerard Dogiel. To był człowiek bardzo poważny. Wykładał metafizykę. Zawsze był przygotowany do wykładów i każdego z nas traktował na serio”- wspomina ks. Marian. Wymienia również ks. Pawła Sochę, obecnie biskupa seniora w diecezji zielonogórsko-gorzowskiej, który wykładał dogmatykę. „To też był bardzo solidny kapłan i człowiek”- stwierdza. Na liście ważnych duchownych, wykładowców z czasów seminaryjnych, ks. Marian wymienia również ks. Józefa Weissmanna CM[41] od prawa kanonicznego. „On był trochę komikiem, więc na tych zajęciach z prawa często nas rozśmieszał, ale jednocześnie dobrze potrafił przekazywać wiedzę. Dzięki niemu mieliśmy trochę inny obraz profesora, nie tak sztywnego, tylko zabawnego człowieka”- wyjaśnia ks. Marian. Wielu wykładowców w seminarium w Gościkowie-Paradyżu to byli zakonnicy. Przygotowywali kleryków na trudności, z jakimi będą się zmagać po opuszczeniu seminarium, pracując na parafiach w diecezji. „Mówili nam, że inaczej przeżywa się kapłaństwo we wspólnocie zakonnej, bo ma się wsparcie całej wspólnoty. Tłumaczyli, że my często sami będziemy musieli się mierzyć z różnymi problemami w parafii, także z doświadczeniem samotności. Dlatego przekonywali nas, że musimy mieć silną psychikę, żeby wytrwać na obranej drodze”- opowiada ks. Marian i dodaje, że to były dobre wskazówki. Przyznaje, że raczej pozytywnie myśleli o kapłaństwie, ale docierały do nich informacje o odejściach z kapłaństwa czy o negatywnych zachowaniach niektórych duchownych. „To tak jak w każdym zawodzie, mogą się zdarzyć ludzie bardzo zaangażowani, kompetentni, oddani i pracujący z poczuciem misji oraz powołania. Ale mogą być też osoby, które nie powinny tego zawodu wykonywać”- tłumaczy ks. Marian.
Święcenia diakonatu kleryk Marian Subocz przyjął 14 czerwca w 1972 roku w Gościkowie-Paradyżu. Sakrament przyjęło wówczas czternastu kleryków. Rok później, 17 czerwca, przyjął święcenia prezbiteratu. Sakramentu udzielił mu w kościele pw. NMP Królowej Polski w Lęborku biskup Ignacy Jeż. W grupie neoprezbieterów znalazło się wówczas pięciu księży z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, dziewięciu z diecezji gorzowskiej, a nikogo nie było z archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej. „Zrobiliśmy dekorację, która przedstawiała rybaka siedzącego z siecią. W jednej sieci miał pięć ryb, drugiej dziewięć, a w trzeciej siedziała żaba, bo w Szczecinie nie było nikogo”- opowiada z uśmiechem ks. Marian i dodaje, że ówczesnemu ordynariuszowi archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej biskupowi Jerzemu Strobie to się nie spodobało. „A to takie studenckie żarty”- komentuje.
Sam dzień święceń prezbiteratu po 50 latach od tego wydarzenia wspomina poruszony: „To było bardzo przejmujące, bo już wiedziałem, że zostanę kapłanem. W głowie pojawiała się myśl, żebym tylko wytrwał”. Mówi, że odczuwał wielką radość, taką wewnętrzną i dziękował Bogu za ten dar. „To się chciało skakać z radości”- wspomina ks. Marian. Jednocześnie przyznaje, że zastanawiał się co będzie dalej po święceniach, do jakiej trafi parafii i jak zostanie przyjęty przez wiernych. „Na początku wszystko jest nowe i to życie parafialne trzeba było dopiero poznawać. Ważne też z jakim proboszczem będzie się współpracować”- dodaje.
Prymicję, a więc pierwszą Mszę św. ks. Marian Subocz odprawił 24 czerwca 1973 roku zgodnie ze zwyczajem w swojej rodzinnej parafii pw. św. Mikołaja w Wałczu. Tradycyjnie neoprezbiterzy przed tą Eucharystią wychodzą uroczyście z rodzinnego domu w asyście dzieci, które otaczają nowo wyświęconego kapłana dużym wieńcem, uplecionym z kwiatów i gałązek krzewów. Ks. Marian Subocz błogosławieństwo rodziców przed Mszą prymicyjną przyjął na plebanii i stamtąd wraz z bliskimi, kapłanami, sąsiadami oraz wspólnotą parafialną wyruszył do kościoła. W prymicji uczestniczyli także kapłani z dekanatu i wychowawcy seminaryjni. Kazanie prymicyjne wygłosił ks. prałat Wenancjusz Borowicz. Na zakończenie Mszy św. ks. Marian udzielił błogosławieństwa prymicyjnego, a wierni otrzymali obrazki prymicyjne, na których ks. Marian umieścił słowa psalmu Pan mocą moją (Ps 27,6). Po Eucharystii odbyło się przyjęcie.
Pierwszy dekret, posyłający młodego księdza na parafię, otrzymał do Kołobrzegu[42]. 1 lipca 1973 roku trafił do parafii pw. św. Marcina, gdzie proboszczem był ks. prałat Józef Słomski[43]. „Nigdy wcześniej nie byłem w Kołobrzegu i proboszcza Słomskiego też nie znałem”- przyznaje ks. Marian. Gdy został wikariuszem tej parafii, w konkatedrze kołobrzeskiej było jeszcze zamurowane prezbiterium i za ścianą mieściło się Muzeum Wojska Polskiego. Eucharystię sprawowali wówczas w konkatedrze i w pobliskim kościele pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Wtedy w parafii posługiwało, poza proboszczem, jeszcze dwóch starszych kapłanów[44]. „Przywitali mnie serdecznie. Proboszcz był wspaniałym kapłanem i organizatorem, chociaż był nerwusem”- wspomina ks. Marian. To ks. Słomski wyprowadził armaty z kołobrzeskiej świątyni i ją odbudował. „Kiedy tu przyjechałem, nie było dachu i niektórych ścian. Zobaczyłem kolos bez sklepienia, z opalonymi ścianami i resztkami tynku oraz trzy mocno odchylone filary. Na piaskowej podłodze stał ciężki sprzęt wojenny: armaty, działa i pojazdy wojskowe” – relacjonował w 2017 roku ks. Józef Słomski[45]. Ks. Marian opowiada, że często trzeba było się przemieszczać w parafii między kościołem pw. Niepokalanego Poczęcia NMP a konkatedrą, bo Msze św. odprawiano prawie równolegle w obu świątyniach. „W Kołobrzegu w tamtym czasie byli jeszcze tylko franciszkanie, mimo, że miasto liczyło prawie 30 tys. mieszkańców, a do tego jeszcze przyjeżdżali turyści i kuracjusze. Mieliśmy dużo pracy”- tłumaczy i przyznaje, że na początku swojej pracy kapłańskiej najbardziej obawiał się posługi w konfesjonale.
Ks. Marian, jako neoprezbiter, prowadził m.in. katechezę. „Dostałem grupę młodzieży i spotykaliśmy się w takiej dużej, zrobionej z desek, szopie. Inni księża uczyli w piwnicy, bo nie było salek”- opowiada. Jako katecheta został oddelegowany do pracy w Budzistowie i Bogucinie. Tam lekcje religii odbywały się w domach prywatnych, ponieważ ówczesne władze nie wyrażały zgody na używanie pomieszczeń szkolnych lub sali wiejskiej. Dojeżdżał autobusem lub stopem. Oprócz katechezy, spotykał się z młodymi ludźmi, jako opiekun ministrantów oraz grup oazowych. Pierwsze rekolekcje Ruchu Światło-Życie z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej były prowadzone w Łapszach Niżnych na południu Polski. Tam wyjeżdżali wraz z ks. Antonim Zielińskim. Podobały mu się te spotkania z młodzieżą. „Pamiętam, że któregoś razu puściliśmy im utwór Jesus Christ Superstar[46]. To się właściwie nie nadaje do kościoła, ale młodzież za tym szalała”- opowiada ks. Marian. „Pojechaliśmy z młodzieżą oazową do ks. Franciszka Blachnickiego[47] z dwudziestoosobową grupą. Wszyscy mówili do mnie Wujek, bo takie wyjazdy z kapłanem były zabronione. Ale w pociągu ludzie domyślali się, że jestem księdzem”- wspomina z uśmiechem. Mówi, że dobrze mu się pracowało w tej parafii, bo księża stanowili zgraną paczkę. To tym bardziej ważne, że okoliczności były trudne, ze względu na brak kościołów, nieprzychylność władz, przez co tak długo Muzeum Wojska Polskiego pozostawało w murach świątyni. „Gdyby oddali ją wcześniej Kościołowi, to już dawno konkatedra zostałaby odbudowana. Jestem pełen uznania dla ks. Słomskiego. To niesamowity, szlachetny i zaradny kapłan”- podsumowuje ks. Marian. Przekazanie całego kościoła pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny na cele kultu religijnego nastąpiło w maju 1974 roku, czego był świadkiem[48]. Muzeum Oręża Polskiego mieściło się jeszcze w wieży świątyni do 1976 roku. „W Boże Ciało, 13 czerwca 1974 roku, w konkatedrze pw. Wniebowzięcia NMP odbyła się pierwsza katolicka msza od prawie 500 lat, którą odprawił biskup Tadeusz Werno – sufragan koszalińsko-kołobrzeski”- pisze Robert Dziemba w publikacji Historia Kołobrzegu po 1945 roku[49].
Posługa ks. Mariana w parafii pw. św. Marcina w Kołobrzegu trwała nieco ponad rok, bo od 1 października 1974 roku został notariuszem kurii i kapelanem biskupa Ignacego Jeża. Jednym z ważniejszych wydarzeń w czasie tej posługi był jubileusz 975-lecia utworzenia biskupstwa w Kołobrzegu. Uroczystości odbyły się 17 sierpnia 1975 roku na placu przed konkatedrą. Ks. Marian Subocz, jako ceremoniarz posługiwał w czasie Eucharystii, której przewodniczył kard. Karol Wojtyła, metropolita krakowski. Towarzyszyło mu 28 biskupów. Kazanie wówczas wygłosił Prymas Polski kard. Stefan Wyszyński. Przybyło ponad 50 tysięcy wiernych, nie tylko z terenu diecezji, ale także innych rejonów Polski. Niektóre źródła podają nawet 70 tysięcy osób.
Ks. Marian rolę kapelana biskupa Jeża pełnił ponad rok, bo otrzymał od ordynariusza kolejną propozycję.
Z 10 dolarami w kieszeni
Studia doktoranckie w Rzymie
„Zgodziłem się na studia doktoranckie w Rzymie, bo to była szansa na pogłębienie wiedzy teologicznej, dalszy intelektualny rozwój, poznanie innego świata i Kościoła. U nas był przecież komunizm”- podkreśla ks. Marian. Najpierw musiał załatwić paszport i tu pojawiły się problemy. Wydawaniem tych dokumentów zajmowało się wówczas Biuro Paszportów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – jednostka powiązana z organami Milicji Obywatelskiej. „Na początku urzędnicy proponowali, żebym po wyjeździe do Rzymu, przekazywał im informacje, jakieś wycinki z gazet, aby mogli się dowiedzieć, co tam piszą o Polsce”- opowiada. „Mówiłem im: panowie, to w ambasadzie nie ma ludzi, którzy znają język włoski? Przecież muszą znać i przeglądają prasę. Absolutnie się nie zgadzam na żadną współpracę”- wspomina dalej. Próbowali odwlec decyzję w czasie i w taki sposób wywrzeć na nim presję. „Poszedłem do biskupa i opowiedziałem mu o problemach. Biskup mnie uspokajał i tłumaczył, że to są takie metody, bo próbują nakłonić mnie do współpracy. Rzeczywiście, mimo, że się na nią nie zgodziłem, otrzymałem paszport i wyjechałem do Włoch 20 stycznia 1976 roku”- wspomina ks. Marian.
Kiedy wyjeżdżał, nie znał języka włoskiego. „Umówiłem się z kolegą, żeby mnie odebrał z dworca. Wiedziałem tylko jak tam dotrzeć z lotniska”- opowiada ks. Marian. Ale jak już dostał się na dworzec, to się okazało, że kolegi nie ma, bo musiał zostać na uczelni. „Na szczęście ktoś mi wytłumaczył, jak mam dojechać do Papieskiego Kolegium Polskiego. Kupiłem bilet na metro i w końcu dotarłem na miejsce. Byłem cały spocony, bo miałem ze sobą dwa ciężkie plecaki” – wspomina swoje pierwsze przygody w Wiecznym Mieście.
Musiał się spakować na kilka lat. „Wyjeżdżałem ze świadomością, że mogę wrócić dopiero po zakończeniu studiów, bo paszport otrzymałem tylko w jedną stronę. Gdybym wrócił w czasie wakacji, to już prawdopodobnie nie dostałbym kolejnego paszportu” – opowiada ks. Marian. Dodaje, że biskup Jeż żegnając się, powiedział, że ma być tam tak długo, aż skończy studia. „Spakowałem słownik włosko-polski, bieliznę i inne ubrania” – wymienia ks. Marian i dodaje, że starał się zabrać ze sobą jak najwięcej rzeczy, bo posiadał przy sobie tylko 10 dolarów, które wtedy miały wartość czterech kaw cappuccino. W Polsce ta suma odpowiadała przeciętnej miesięcznej pensji. „Nie można było więcej przewieźć pieniędzy, a nie było wtedy kart płatniczych czy kredytowych”- dodaje. Po jakimś czasie otrzymał w Kolegium Polskim stypendium, dzięki któremu mógł opłacić czesne i mieć na drobne wydatki. Na szczęście po dwóch latach sytuacja się zmieniła. Arcybiskup Bronisław Dąbrowski, ówczesny sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski, wstawił się za kilkoma księżmi, którzy nie mieli paszportu w obie strony, żeby mogli przyjeżdżać do Polski w czasie studiów i to się udało. Po dwóch latach rozłąki z bliskimi i środowiskiem duchownych w diecezji ks. Marian Subocz przyjechał do Polski.
W związku z tym, że studia rozpoczął w styczniu, musiał odbyć kurs języka włoskiego i jednocześnie uczęszczać na wykłady. A został skierowany przez biskupa na studia z teologii i patrologii na Papieskim Uniwersytecie Salezjańskim (wydział literatury klasycznej i chrześcijańskiej). „Byłem wrzucony na głęboką wodę. Dobrze, że studiowało tam już kilku kolegów z Polski, którzy mi pomagali. Udało się zdać pierwsze egzaminy i dzięki temu nie miałem zmarnowanego półrocza, ale w wakacje natychmiast rozpocząłem kurs języka włoskiego w Perugii, a po dwóch miesiącach, czyli we wrześniu i do połowy października, pojechałem na kurs języka niemieckiego. Także cały czas byłem na wysokich obrotach”- wspomina.
Ksiądz Marian przyjechał do Rzymu, miasta pełnego słońca, turystów, pięknych zabytków i wyjątkowej historii. Życie tam szalenie kontrastowało z wówczas szarą, smutną, biedną, pełną ograniczeń komunistyczną Polską. „Zobaczyłem, że tam jest wiele wierzących osób, tak jak my, ale nie mają problemów, z którymi my wtedy w Polsce się zmagaliśmy. Tam ludzie byli wolni. To się wyrażało w ich sposobie bycia. My ciągle byliśmy ostrożni, pełni obaw, żeby nie popełnić jakiegoś błędu. To było nowe doświadczenie”- wyjaśnia ks. Marian.
Na początku pobytu w Rzymie poprosił kolegów, żeby go oprowadzili po mieście. Zwiedzali wszystkie bazyliki. Ale szczególnie wspomina jedną z pierwszych wypraw po Rzymie, gdzie wybrał się z kolegą, podobnie jak on, jeszcze słabo zorientowanym w topografii miasta. Pojechali do dzielnicy Trastevere (Zatybrze, leży na zachodnim brzegu Tybru) ze względu na to, że jest to najstarsza dzielnica Rzymu, a przez wielu uznawana za najciekawszą. Pojechali tramwajem. Tam znajduje się bazylika pw. Najświętszej Maryi Panny na Zatybrzu. To jeden z najstarszych kościołów w Rzymie, gdzie pochowany jest kard. Stanisław Hozjusz, polski duchowny, dziś Sługa Boży. „Przepiękna jest ta dzielnica, dużo tam wąskich uliczek, kolorowych i zabytkowych kamienic, restauracji i kawiarenek”- zachwyca się ks. Marian. „Pobłądziliśmy w tych uliczkach i nie wiedzieliśmy, którym tramwajem wrócić. Nie znaliśmy języka, więc mieliśmy trudność, żeby kogoś zapytać. Trochę ogarnął nas strach, że zabłądziliśmy, ale ostatecznie udało nam się wrócić do kolegium. Byliśmy szczęśliwi, że sobie poradziliśmy”- uśmiecha się do wspomnień. Przyznaje, że przede wszystkim musiał się skupić na studiowaniu.
Ks. Marian Subocz, będąc na drugim roku studiów, postanowił się przeprowadzić. „Jak już opanowałem język włoski, to pomyślałem, że dobrze by było dostać się do innego kolegium, żeby poznać lepiej język. Chciałem poznać Włochów, ich kulturę, ale także nawiązać kontakty, żeby po powrocie do Koszalina, zapraszać ich na wykłady”- tłumaczy. Poszedł więc do rektora Kolegium Lombardzkiego, które znajduje się przy Santa Maria Maggiore, gdzie wcześniej studentem był papież Paweł VI. Rektor zgodził się go przyjąć, po otrzymaniu prośby od biskupa diecezjalnego Ignacego Jeża. Ks. Subocz dopełnił formalności i zaczął życie głównie wśród włoskich studentów. Chociaż nie był tam jedynym Polakiem. Mieszkało jeszcze dwóch, a także księża z Australii, Niemiec i Malty. Po przeprowadzce było mu też o wiele łatwiej przemieszczać się po mieście, bo to kolegium znajdowało się w samym centrum. „Stamtąd miałem kilka kroków do przystanku tramwajowego i szybko mogłem się dostać na uniwersytet”- wspomina.
„Tęsknota była, szczególnie przez te pierwsze lata, dopóki nie miałem możliwości wyjazdu do domu. Tęskniłem za rodzicami, rodzeństwem. Mieliśmy kontakt telefoniczny, ale z dużymi trudnościami, bo połączenie z Polską uzyskiwało się dopiero po północy. Zdarzało się, że bliscy wstawali w nocy, żeby chwilę ze mną porozmawiać” – wspomina. „W domu rodzice nie mieli telefonu, bo ciągle brakowało numeru i nie można było tego załatwić”- wyjaśnia jego siostra Danuta, która w tamtym czasie, jako mężatka, mieszkała w bloku i telefon miała. „Tata, czekając na połączenie z synem, siedział w fotelu czasami wiele godzin, bo połączenie z Markiem było w środku nocy albo nad ranem”- dodaje. Była też korespondencja listowna. Ks. Marian mówi, że jak ktoś z kolegów księży jechał do Polski, to przekazywali więcej listów, żeby je w kraju rozesłał. W liście z 5 lutego 1980 roku ks. Marian pisał do swoich bliskich: „Kochani, dziś otrzymałem list z domu i natychmiast usiadłem, żeby odpisać. Cieszę się bardzo, że otrzymaliście paczki i mam nadzieję, że otrzymacie jeszcze. W Polsce na pewno jest zimno i pada śnieg- w Rzymie pogoda jest wspaniała. Przed kilkoma dniami byłem na audiencji u Papieża i mogłem nawet zamienić z Nim parę słów. Niedługo przyślę Wam zdjęcia, które robiłem w domu i z mego pobytu u Papieża. Święta Wielkanocne tzn. tylko Wielki Tydzień spędzę w Niemczech, o ile wszystko ułoży się pomyślnie (to jeszcze nic pewnego), to może w czerwcu przyjadę do domu na dziesięć dni lub pod koniec września. Serdecznie pozdrawiam wszystkich i zapewniam o modlitewnej pamięci”.
Ks. Marian przyznaje, że rzadko bywał w domu już od czasów pobytu w seminarium w Gościkowie-Paradyżu czy w czasie służby wojskowej, ale inaczej tę rozłąkę znosił, będąc w kraju. „Myślę, że co innego, kiedy jest się w swojej ojczyźnie. Ma się świadomość, że w każdej chwili można zadzwonić, porozmawiać z mamą i z tatą, czy z rodzeństwem. To jest zupełnie inaczej, kiedy otaczają cię ludzie, mówiący w języku ojczystym”- tłumaczy kapłan. Jednocześnie zastrzega, że świadomość, iż ten pobyt za granicą był na czas określony, pomagała mu przeżyć rozłąkę z bliskimi. Ogromne wyzwanie miało dopiero nadejść.
Ks. Marian, jak wielu studentów, także z późniejszych roczników, gdy lepiej poznał język, to zaczął posługiwać w parafiach w Rzymie. Pomagał przy spowiedzi i głoszeniu kazań. Znajomość języków pozwoliła mu na pracę także w niemieckich parafiach. „Proboszczowie prosili nas studentów o przyjazd w czasie wakacji na zastępstwa. Przy okazji jeździłem w różne strony Niemiec (do diecezji Würzburg i Paderborn), by lepiej poznać ten kraj, Kościół lokalny i język. Jeździłem również do Francji”- wspomina.
Do Collegium Germanicum przeniósł się rok przed końcem studiów, kiedy finalizował pisanie pracy doktorskiej. „Byłem pierwszym Polakiem, którego przyjęli, bo to było miejsce dla studentów z krajów niemieckojęzycznych, a więc z Niemiec, Austrii czy Szwajcarii. Ale rektor zrobił dla mnie wyjątek”- opowiada ks. Marian. Podejmując tę decyzję, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo będzie ona rzutowała na dalsze jego życie.
Pracę doktorską skończył pisać na kilka dni przed wybuchem stanu wojennego w Polsce[50]. Przyznaje, że gdyby jej wcześniej nie skończył, to miałby problem z dokończeniem, bo bardzo przeżywał to, co się działo w ojczyźnie. „Najpierw usłyszałem jakąś wiadomość w radiu, a miałem ustawioną stację francuską”- relacjonuje ks. Marian. Mówi, że zignorował te informacje, bo pomyślał, że to pewnie znowu chodzi o jakiś strajk w Polsce. Ale wybierał się akurat na Mszę św. do kaplicy w Kolegium Niemieckim. „Wchodzę, a wszyscy na mnie dziwnie patrzą. Podchodzi rektor i mówi: Marian jesteśmy z tobą. Myślę sobie – co się tu dzieje? On mi powiedział, że w Polsce jest ogłoszony stan wojenny”- wspomina. „Płakałem, strasznie to przeżywałem”- dodaje ks. Marian. Mimo, że od tego wydarzenia minęło ponad czterdzieści lat, to na samo wspomnienie łamie mu się głos i ma łzy w oczach. „Zadzwoniłem od razu do Kolegium Polskiego, żeby się dowiedzieć czegoś więcej. Nie mieliśmy kontaktu z Polską, bo zerwane zostały połączenia telefoniczne. Listu też nie można było napisać”- dodaje. Nie od razu więc się dowiedział, że w nocy z 12 na 13 grudnia w Polsce jednostki MSW, składające się m.in. z oddziałów ZOMO, funkcjonariuszy SB i przy wsparciu wojska rozpoczęły działania. Zostały zajęte obiekty Polskiego Radia i Telewizji oraz zablokowane w centrach telekomunikacyjnych połączenia krajowe i zagraniczne. Grupy milicjantów i funkcjonariuszy SB internowały działaczy Solidarności i przywódców opozycji politycznej.[51] Tej nocy uwięziono 2874 osoby. Następnego dnia liczba zatrzymanych wyniosła już 3392. Towarzyszyło temu także zajmowanie lokali związkowych i przejmowanie zgromadzonej w nich dokumentacji. Łącznie internowano w stanie wojennym ponad 10 tys. osób, które przetrzymywano bez możliwości kontaktu ze światem zewnętrznym w 49 ośrodkach internowania[52].
Polacy, mieszkający w Rzymie i wszyscy poruszeni tym, co się stało 13 grudnia 1981 roku w ojczyźnie papieża, przybyli masowo na południową modlitwę Anioł Pański. „Nie może być przelewana polska krew, bo zbyt wiele jej wylano, zwłaszcza w czasie ostatniej wojny. Trzeba uczynić wszystko, aby w pokoju budować przyszłość Ojczyzny”- powiedział Jan Paweł II do wiernych, zebranych wówczas na placu św. Piotra[53]. Liczba uczestniczących w tej modlitwie zazwyczaj nie przekraczała kilku tysięcy. Tym razem wierni wypełniali całą przestrzeń w obrębie kolumnady Berniniego. Jak podaje Jacek Moskwa w książce Jan Paweł II było ich co najmniej 30 tysięcy[54]. „Duża grupa Polaków, spośród których wielu pozostało potem we Włoszech, udało się z placu Świętego Piotra pod ambasadę PRL w dzielnicy Parioli na demonstrację przeciwko decyzji Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Manifestanci domagali się uwolnienia internowanych”[55].
Następnego dnia wieczorem na placu przed bazyliką św. Piotra również zgromadziły się tłumy ludzi, a wśród nich wielu Polaków, by modlić się za Polskę. „To czuwanie modlitewne zorganizował włoski ruch katolicki Comunione e Liberazione, który w całym Rzymie rozlepił plakaty z hasłem Módlmy się za Polskę”[56].
Ks. Marian wspomina, że rektor Kolegium Niemieckiego bardzo go wspierał w tym czasie, uspokajał i radził, żeby nie podejmował pochopnych decyzji. „Pierwszy list, jaki napisałem do domu w okresie stanu wojennego w Polsce, udało mi się wysłać z Niemiec, bo jeden z kolegów z kolegium wracał do domu i nadał go stamtąd. Ten list jakoś doszedł do rodziców. Napisałem, że u mnie w porządku, żeby się nie martwili”- dopowiada.
Ks. Marian mówi, że biskup Jeż powiedział mu, by został dłużej, bo nie wiadomo było, jak się rozwinie sytuacja w kraju. Jemu wtedy zaproponowano, żeby został wicerektorem w niższym seminarium duchownym Kilianeum w Würzburgu. „Miałem zostać opiekunem i poprowadzić dla nich wykłady m.in. z łaciny”- opowiada. Przyjął tę propozycję i jeszcze w grudniu 1981 roku wyjechał do Niemiec.
W wigilijny wieczór 1981 roku w oknie papieskim zapłonęła świeca, na znak łączności z internowanymi. Podobnie było w tysiącach polskich domów. Ks. Marian spędził te święta w Würzburgu. „To były dla mnie smutne święta, czas niepewności i lęku, bo nie wiedziałem, co się w Polsce dzieje, a bałem się o brata, który angażował się w Solidarność. Miałem wyobrażenie, że tam czołgi są na ulicach i strzelają do ludzi”- wspomina ks. Marian.
„Podczas pobytu w Niemczech wysyłałem paczki do rodziny, bo siostry miały akurat małe dzieci. Za te przesyłki nie musieliśmy płacić, więc nadawałem z poczty nawet 20-kilogramowe pakunki, a w nich mleko i inne potrzebne produkty oraz ubrania”- wspomina. „Otrzymywaliśmy odżywki dla dzieci, słodycze, których tutaj nie można było dostać oraz ubranka, a nawet pampersy, smoczki i witaminę D. To jest bardzo wzruszające, bo rzeczy te brat otrzymywał od parafian w Niemczech. Oni chcieli się podzielić, a u nas nie można było kupić mleka w proszku, a za mięsem stało się w kolejkach godzinami. To była dla nas bardzo duża pomoc”- wspomina po latach ze wzruszeniem Danuta, która wtedy miała trzech małych synów. Jarosław miał sześć lat, Tomek dwa lata, a najmłodszy Marcin kilka miesięcy. Paczki trafiały także dla dzieci siostry Wali – Ani, Teresy i Ewy oraz dzieci brata Andrzeja. „Piotr miał wtedy niespełna roczek i można powiedzieć, że wykarmił go wujek Marian”- wspomina Jadwiga, żona Andrzeja Subocza. „Właściwie te paczki zawierały najbardziej potrzebne w tym czasie dla dziecka produkty, nie tylko żywność, ale również środki niezbędne do pielęgnacji”- dodaje.
„Myślami cały czas byłem w Polsce i przeżywałem ten czas w napięciu, z obawy o to, co się tam wydarzy i co robić dalej?”- wspomina ks. Marian. Przyznaje, że zachęcali go, by tam został, ale z powodu tęsknoty za krajem i rodziną nie zdecydował się na to. „Nie mogłem wytrzymać. Podziękowałem im za pomoc i w kwietniu lub w maju 1982 roku wróciłem do ojczyzny”- wspomina. Po namowie kolegi dziennikarza, ks. Helmuta Holzapfela[57], zdał jeszcze w Niemczech egzamin na prawo jazdy. „Jak podjąłem decyzję, że wracam, to zapytał: jak pojedziesz do domu? Bierz samochód. Podarował mi wówczas używanego Volkswagena Jetta”- opowiada ks. Marian. Zapakował samochód żywnością, innymi rzeczami i wyruszył w drogę. „Pamiętam, że na granicy NRD-owskiej była kontrola. Wszystko musiałem wyciągać. Natomiast na polskiej granicy celnik spojrzał na mnie zdziwiony, a byłem w koloratce i zapytał: dokąd ksiądz wraca? Ja mówię – do domu”- wspomina. „Jechałem przez Gorzów Wielkopolski i pamiętam, że na przedmieściach stacjonowało jeszcze wojsko. Przy wyjeździe również były wojskowe posterunki. To był przejmujący widok”- dopowiada. Jechał do Wałcza, do rodziców i rodzeństwa. „Bałem się o to, co się dzieje w domu, w Kościele? Jak sobie to tylko przypominam, od razu się wzruszam. Musiałem wrócić. W Polsce niektórzy się dziwili, że taką decyzję podjąłem. To było coś silniejszego we mnie”- tłumaczy. „Kiedy przyjechałem do domu do rodziców, wszyscy ogromnie się uradowali. Pierwszy miesiąc po powrocie nie chciało mi się wychodzić na ulicę, bo wszystko było takie szare, kolejki wszędzie do sklepów i jeszcze pustki na półkach. To ogromne zderzenie tego, co tu się działo, z życiem na Zachodzie. Ten system strasznie zdeptał godność człowieka, mimo wszystko nie żałowałem powrotu do Polski”- podsumowuje.
Ks. Marian Subocz wrócił jeszcze do Rzymu w związku z doktoratem. Pracę pod tytułem Święty Leon Wielki przeciw nauczaniu Manichejczyków w kazaniach i listach obronił 18 października 1982 roku. Ale zanim to się stało, ks. Marian uczestniczył w ważnym dla Polaków wydarzeniu – kanonizacji o. Maksymiliana Kolbego w Rzymie 10 października. Towarzyszył ks. prałatowi Helmutowi Holzapfelowi, który tam przybył jako redaktor tygodnika diecezji Würzburg „Sonntagsblatt” oraz czasopisma dla duchowieństwa „Klerusblatt”. Poznał go przez biskupa Ignacego Jeża. „To była niesamowita postać, bo on sam zaczął się uczyć języka polskiego, żeby rozmawiać z Polakami w ich ojczystym języku”- wspomina ks. Marian. Ks. Helmut Holzapfel pochodził z rodziny katolickiej. „Jego brat, chyba po piątym roku studiów, w czasie wojny został wzięty z seminarium duchownego do wojska. Zginął pod Stalingradem. Ks. Helmut miał jego listy”- opowiada ks. Marian. „On sobie wziął za cel, żeby nawiązać z Polakami kontakt i żeby pisać o Polsce. Przyjeżdżał często do biskupa Jeża. Kiedy przebywałem w Würzburgu, czasami prosił, żebym mu pomógł coś przetłumaczyć”- dodaje. Wspomina, że ks. Helmut pracował wtedy nad publikacją na temat ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego, byłego więźnia Dachau, a wcześniej obozu koncentracyjnego w Stutthofie. „Ks. Holzapfel mówił wtedy, że to będzie osoba wyniesiona na ołtarze[58]. Cenił ks. Frelichowskiego. Jeździł po całej Polsce i zbierał materiały, a ja mu pomagałem częściowo je tłumaczyć z języka polskiego na niemiecki”- opowiada ks. Marian. W czasie beatyfikacji o. Kolbego także pomagał w tłumaczeniu. „To niesamowity dziennikarz. Pracował dzień i noc”- dodaje. Ks. Helmut Holzapfel jest autorem książek: Kościół pomiędzy Odrą a Bałtykiem, Reinbern- pierwszy biskup Pomorza. Ks. Marian mówi, że progi domu ks. Helmuta były zawsze otwarte dla księży z Polski. „Swoją postawą bardzo mi imponował, bo wiedziałem, że on nie robił tego na pokaz, tylko z głębokiej wiary i świadomości tego, że Niemcy zrobili tak wielką krzywdę Polsce i Polakom”- przekonuje ks. Marian. Zaprosił ks. Helmuta do koszalińskiego seminarium, żeby klerycy mogli go poznać. Spotkanie to odbyło się 4 czerwca 1983 roku. Kapłan ten został jednym z kanoników honorowych Kapituły Katedralnej w Koszalinie[59]. „Jednym z kanoników honorowych był ks. Helmut Holzapfel z diecezji Würzburg, z racji jego działalności dziennikarskiej niezwykle przychylnej Polsce, co było wtedy rzadkością w Niemczech. On też napisał piękną monografię o Reinbernie, pierwszym biskupie w Kołobrzegu”- wspominał biskup Ignacy Jeż, co zostało zapisane w książce Świadek historii. Na jubileusz 90 urodzin Jego Ekscelencji biskupa Ignacego Jeża[60].
Student trzech pontyfikatów
Studia ks. Mariana w Rzymie przypadły na okres trzech pontyfikatów. Kiedy przyjechał, urzędującym papieżem był Paweł VI. „Nie miałem okazji osobiście spotkać Pawła VI, ale bywałem na placu św. Piotra, gdy prowadził modlitwę Anioł Pański. To był bardzo mądry papież”- uważa. Szczególnie zapamiętał jedno wydarzenie. „W tym czasie działały Czerwone Brygady, które miały na sumieniu wiele porwań i zabójstw m.in. znanych polityków”- opowiada ks. Marian. „Wtedy został porwany były włoski premier Aldo Moro. On był katolikiem. Do zdarzenia doszło w centrum Rzymu 16 marca 1978 roku”- przypomina. „Papież apelował do terrorystów, żeby go nie zabijali. Oferował siebie w zamian za Moro. Zwłoki premiera zostały znalezione 9 maja 1978 roku w uliczce, między siedzibą partii komunistycznej a polskim kościołem. Z tej heroicznej postawy zapamiętałem Pawła VI”- wspomina. Wówczas jeszcze nie wiedział, że i ten papież poszerzy grono świętych, czczonych w Kościele powszechnym. Paweł VI został kanonizowany przez Ojca Świętego Franciszka 14 października 2018 roku. „Cieszę się z tego, że przebywałem w Kolegium Lombardzkim, gdzie Paweł VI studiował. To on przejął po Janie XXIII Sobór Watykański II i z ogromnym wysiłkiem doprowadził go do końca”- komentuje i dodaje, że uczestniczył w pogrzebie papieża. Paweł VI miał zawał serca. Zmarł 6 sierpnia 1978 roku. Sześć dni po śmierci został pochowany w Bazylice św. Piotra w Watykanie. „Tłumy wiernych uczestniczyły w tym wielkim wydarzeniu. Kondukt z ciałem Pawła VI przeszedł z Castel Gandolfo do Watykanu, co było wyjątkowe w dziejach papiestwa”- stwierdza ks. Marian.
Następcą Pawła VI był papież Jan Paweł I, który został wybrany podczas drugiego dnia konklawe 26 sierpnia 1978 roku. Jego pontyfikat trwał zaledwie 33 dni. W czasie konklawe i w czasie pogrzebu Jana Pawła I ks. Marian był poza Rzymem. Posługiwał na jednej z parafii, mając zastępstwo w czasie przerwy wakacyjnej. „Przyjechałem do tej parafii. Patrzę, a tam gospodyni na czarno ubrana i zapłakana. Mówi, że pochowali proboszcza. Nie udało mi się z nim spotkać”- opowiada ks. Marian i dodaje, że po kilku dniach ta kobieta woła do niego, że papież nie żyje. „Zapytałem, który papież? A ona, że Jan Paweł I. To było 28 września 1978 roku. Pomyślałem, że to niemożliwe. Wszyscy byliśmy w szoku”- wspomina.
W połowie października tego roku ks. Marian Subocz powrócił do Rzymu. Wówczas ponownie odbywało się tam konklawe. „Kilka miesięcy wcześniej zaprosiłem do Włoch rodziców. Uznałem, że to będzie najlepsze podziękowanie za dar życia i za wychowanie”- wspomina. Gdy rodzice przylecieli z Polski, ulokował ich w domu zaprzyjaźnionych sióstr zakonnych. „Do południa byłem na studiach, a potem pokazywałem im miasto”- dodaje. Ta wizyta trwała około tygodnia. Pamięta, że znacznie dłuższe były przygotowania do ich przyjazdu. Planując ten pobyt, zupełnie się nie spodziewali, że znajdą się w samym centrum najważniejszych wydarzeń w życiu Kościoła i Polski.
Trzeciego dnia konklawe, 16 października, wybrali się wspólnie na Plac św. Piotra, gdzie tłumy wiernych i turystów gromadziły się, by wypatrywać białego dymu z komina na dachu kaplicy Sykstyńskiej. W Rzymie, w tym czasie, był tylko dwóch biskupów z Polski, właśnie ordynariusz diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej biskup Ignacy Jeż oraz biskup Szczepan Wesoły. Biskup koszalińsko-kołobrzeski przyjechał wtedy na obrady Rady Konferencji Episkopatów Europy (CCEE), gdzie został wydelegowany przy Konferencję Episkopatu Polski. „My staliśmy na placu z rodzicami w bardzo dobrze usytuowanym miejscu. Po jakimś czasie dostrzegliśmy biały dym z komina. Na początku nie do końca był jasny. Potem już wyraźnie go było widać. Ludzie zaczęli wiwatować, że został wybrany papież”- opowiada ks. Marian. Wyszedł do okna kard. Pericle Felici i ogłosił, kto został wybrany na papieża. Usłyszeli wówczas: Annuntio vobis gaudium magnum (Zwiastuję Wam radość wielką) – Habemus Papam – (mamy Papieża) – Eminentissimum ac Reverendissimum Dominum, (Najczcigodniejszego i Najprzewielebniejszego), a następnie przedstawił nowego papieża: Dominum Carolum Sanctae Romanae Ecclesiae Cardinalem Wojtyła qui sibi nomen imposuit Ioannis Pauli Secundi (Karol, Świętego Rzymskiego Kościoła kardynał Wojtyła, który przyjął imię Jan Paweł Drugi). „Gdy kardynał poinformował, kto został papieżem, to na placu nastała krótka cisza, a po chwili zrobił się wielki hałas, ludzie zaczęli krzyczeć i klaskać z radości. Biskup Ignacy Jeż opowiadał potem, że przy nim stała jakaś Włoszka i się zastanawiała, czy ten nowy papież chociaż mówi w języku włoskim. Kiedy kard. Wojtyła przemówił: Sia lodato Gesú Cristo! (Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus), ta Włoszka zaczęła krzyczeć- mówi po włosku! To było ogromne przeżycie…”- opowiada łamiącym się głosem ks. Marian. „Płakaliśmy z radości. I od razu pojawiła się myśl – ten papież zmieni coś w Polsce i na świecie. Będziemy wolni”- dodaje. Wspomina, że odprowadził rodziców do sióstr, a sam wrócił na plac, gdzie do północy można było spotkać księży z Polski. „Oczywiście dziennikarze od razu udawali się do Kolegium Polskiego, żeby prosić o komentarze i informacje na temat nowego papieża. Niesamowite przeżycie, jakby się zdarzył cud”- przekonuje. „Wtedy cały świat zaczął pisać o Polsce. To było bardzo ważne, przecież w naszej ojczyźnie nadal panował reżim komunistyczny”- podkreśla ks. Marian. Przypomina, że następnego dnia po wyborze, biskup Ignacy Jeż spotkał się z Janem Pawłem II. A po jakimś czasie do papieża zostali zaproszeni księża z Polski. Ks. Marian też uczestniczył w takim spotkaniu. „Wtedy rektorem Kolegium Polskiego był ks. Józef Michalik, obecnie arcybiskup senior archidiecezji przemyskiej. Było nas tam wtedy około 50 osób. Papież przywitał się z każdym i zapytał, skąd jesteśmy. Nie było czasu na dłuższą rozmowę”- opowiada.
Jak dziś wspomina Jana Pawła II? „To był człowiek, który zmienił świat. A co mnie szczególnie ujmowało w postawie papieża? To, że w czasie licznych podróży apostolskich, odwiedzał ludzi żyjących w trudnych warunkach. Jeździł m.in. do krajów Ameryki Łacińskiej”- odpowiada ks. Marian. „Takim rysem jego pontyfikatu była troska o dialog międzyreligijny. Papież zainicjował spotkania przedstawicieli różnych wyznań chrześcijańskich i religii świata w Asyżu, by modlić się wspólnie o pokój”- podkreśla. „Bardzo mu też zależało na ludziach młodych. W programie każdego jego wyjazdu były spotkania z młodzieżą. Papież troszczył się o ich wiarę, wybory życiowe i podkreślał, że są przyszłością Kościoła”- przekonuje ks. Marian. „Dla mnie niezapomniane są nabożeństwa Drogi Krzyżowej, kiedy papież stawał się coraz słabszy. Pokazywał, że musi trwać do samego końca. Chrystus cierpiał i on też przyjmował swoje cierpienie z pokorą i ufnością”- wspomina. „Myślę, że jeszcze będziemy odkrywać wielkość, nauczanie i owoce jego pontyfikatu”- uważa ks. Subocz.
Znał papieża oficjalnie, ale także ze spotkań prywatnych, na które był zapraszany wraz z biskupem Ignacym Jeżem. „Jan Paweł II bardzo szanował i lubił biskupa Ignacego Jeża. Wiedział, że biskup w czasie wojny był więźniem obozu koncentracyjnego w Dachau, a w tamtym czasie posługiwał w bardzo trudnej diecezji”- opowiada ks. Marian. Mówi, że rozmawiało się z nim naturalnie, jak z bratem w kapłaństwie. „Papież często się śmiał do łez, kiedy biskup Jeż opowiadał różne zabawne anegdoty”- dodaje. Wspomina, że biskup Ignacy, dzięki inicjatywie niemieckiego duchownego, ks. Karla Hillenbranda, wikariusza generalnego diecezji Würzburg i rektora seminarium w Würzburgu[61], w 2002 roku został mianowany kanonikiem honorowym w Würzburgu. „To wyróżnienie było przyznane za zaangażowanie biskupa w pojednanie polsko-niemieckie”- wspomina ks. Marian. „Biskup Jeż na to ze śmiechem: tu już stary biskup, a oni chcą go jeszcze jakimś kanonikiem robić”- opowiada. „Na obiedzie, po tej uroczystości, powiedziałem biskupowi, że warto by było się tą nominacją papieżowi pochwalić. Biskup powiedział: ty się ze mnie nie śmiej, ale dodał, że to rozważy”- opowiada ks. Marian. Jednocześnie miał zastrzec, że jeśli pojedzie do Watykanu, to zabierze ich ze sobą, a więc ks. Mariana Subocza i ks. Karla Hillenbranda. Dziś ks. Marian wspomina, że gdy już doszło do spotkania z Janem Pawłem II, to biskup Jeż opowiedział papieżowi o tym wyróżnieniu w typowym dla siebie stylu: „Co ta młodzież ze mną robi? Oni przewracają Kościół! Kto to widział, żeby biskup zostawał kanonikiem?”. Ks. Marian pamięta, że Jan Paweł II zażartował wtedy: Ignac, to za mało ci dali.
Ks. Marian Subocz w rozmowie z koszalińską redakcją Gościa Niedzielnego w kwietniu 2014 roku wspominał pewną anegdotyczną historię z jednej z takich wizyt u Jana Pawła II, w której również ważną rolę odegrał ks. Hillenbrand. „Kiedy biskup Jeż został kanonikiem honorowym w Würzburgu, na posiłku było tam jedno danie, które biskupowi zasmakowało. Właścicielka lokalu nazwała je zatem na cześć biskupa Bischof Ignatius. Kosztowało 12,80 euro”- mówił ks. Marian w tym wywiadzie. Przy następnej wizycie u Jana Pawła II biskup opowiedział mu całą historię i stwierdził, że w Niemczech warty jest tylko 12,80. Jak relacjonował wówczas ks. Marian, papież niesamowicie się śmiał z tej historii i zapytał biskupa: „A czy ty Ignac, masz z tego jakieś procenty?”. Usłyszał to ks. Karl Hillenbrand. „Po dwóch miesiącach biskup dzwoni do mnie i mówi, że ma pieniądze na naszą parafialną szkołę. Okazało się, że właścicielka lokalu przysłała mu część z tego, co zarobiła na potrawie jego imieniem. Kiedy później opowiedzieliśmy to papieżowi, znów niesamowicie się uśmiał” [62]– opowiada ks. Subocz. Po chwili poważnieje i dodaje: „Pamiętam spotkania z papieżem, kiedy był już chory i mimo, że tak cierpiał, to nadal był zainteresowany naszymi sprawami, życiem Kościoła w Polsce”.
Nie chrap!
Współpraca z biskupem Ignacym Jeżem
Ks. Marian sporo zawdzięcza biskupowi Ignacemu Jeżowi. Wspomina go, jako człowieka pełnego dobroci, szacunku i miłości do drugiego człowieka. „On się właściwie nigdy nie zdenerwował. To mi imponowało, że potrafił zachować spokój. Ja byłem czasami impulsywny”- uważa ks. Marian i dodaje: „Czuło się jego ufność wobec Boga, którą ukształtowały różne doświadczenia życiowe, m.in. pobyt w obozie koncentracyjnym, gdzie wielu jego kolegów zginęło, a on, mimo groźnej choroby i wycieńczenia, przeżył”. Ks. Marian podkreśla, że biskup Jeż to człowiek głębokiej wiary, a jako biskup był ojcowski. „Miał wiele trudności w tworzeniu diecezji. Na początku przecież zamieszkał w jednym pokoju, ale mu to nie przeszkadzało”- wspomina. „Jak byłem kapelanem biskupa, to musiałem spać w takim małym pokoiku obok, który był praktycznie korytarzem. To było w budynku kurii, która wtedy znajdowała się przy parafii pw. Podwyższenia Krzyża Świętego. Biskup często krzyczał przez zamknięte drzwi: nie chrap!” – śmieje się ks. Marian. Warunki na początku rzeczywiście były prymitywne. Dopiero przygotowywano dom dla biskupa. „Kiedy szliśmy na obiad z biskupem do ojców franciszkanów, to któryś z kapłanów musiał jeść w kuchni, bo brakowało miejsca przy stole”. Ks. Marian wspomina, że potem zamieszkał w pokoju wynajętym w mieszkaniu prywatnym, bo na plebanii i w kurii nie było miejsca. Podobne doświadczenia miały siostry pallotynki, które rozpoczęły posługę w kurii biskupiej. W swojej kronice pod datą 3 października 1972 roku siostry zapisały: „W dalszym ciągu szukamy mieszkania. Wskazano nam pokój przy ul. Świerczewskiego. Jest nowa trudność, bo gospodarz pełni funkcję milicjanta”. W związku z tym w marcu 1973 roku siostry musiały się pakować. Ich tułaczka trwała jeszcze wiele miesięcy. Na jakiś czas siostry zamieszkały w biurach kurii, ale tam nie nocowały. „Posiłki spożywamy w biurze, wolny czas spędzamy w kościele i na ulicy”- jest zapisane w kronice[63].
Biskup Ignacy Jeż gościł w domu rodzinnym ks. Mariana Subocza. „Jak moja bratowa miała rodzić szóste dziecko – Jasia, to biskup powiedział: to szóste dziecko biskup powinien ochrzcić”- wspomina ks. Marian. Tak się też stało. „Pamiętam, że po obiedzie biskup poszedł z dziećmi grać w piłkę. Był bardzo bezpośredni”- dodaje. Potem zażartował, że jeśli będzie jeszcze jedno dziecko u brata ks. Mariana, to chrztu musi udzielić kardynał. I to on ochrzcił siódme dziecko w rodzinie Andrzeja i Jadwigi Suboczów – Dominikę. „Często z nim jeździłem do Niemiec, do Monachium, Paderborn, Würzburga. Czasami mu mówiłem, żeby mnie nie rozśmieszał, bo prowadzę, a on: Panie, prowadź spokojnie, aniołowie są z nami”- opowiada ks. Marian.
Ks. Marian Subocz wspomina także ich wspólny wyjazd do Dachau. Eucharystia została odprawiona w kościele pw. św. Krzyża w Dachau. Tam wśród zaproszonych gości był również arcybiskup Hippolyte Louis Jean Simon[64] z Francji. „Arcybiskup wita się z nami i pyta skąd jestem? Powiedziałem, że z Koszalina. Zapytał o biskupa. Powiedziałem mu, że jest nim biskup Ignacy Jeż, były więzień obozu w Dachau. A on do mnie, że jego poprzednik też przebywał w Dachau i opowiedział mi niesamowitą historię święceń ks. Leisnera”- relacjonuje ks. Marian. „Biskup Gabriel Piguet, poprzednik arcybiskupa Simona, fałszował z innymi księżmi dokumenty dzieci żydowskich. Pozwolił także ukrywać te dzieci przed nazistami w katolickiej szkole z internatem Saint Marguerite w Clermont-Ferrand. Został aresztowany przez policję niemiecką w swojej katedrze 28 maja 1944 roku za przestępstwo udzielenia pomocy księdzu poszukiwanemu przez gestapo”- wspomina. Biskup Piguet trafił do obozu w Dachau, gdzie więziony był m.in. ks. Ignacy Jeż i kleryk Karl Leisner[65]. 28-letni ks. Ignacy Jeż trafił do obozu 7 października 1942 roku, bo według Gestapo organizował w kościele pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Hajdukach Wielkich pod Katowicami demonstracje polityczne Polaków. Prawdziwy powód był zupełnie inny. Ks. Jeż poinformował wiernych w parafii, że ich proboszcz ks. Józef Czempiel, zginął w czerwcu 1942 roku właśnie w obozie koncentracyjnym Dachau. Natomiast Karl Leisner to kleryk z Niemiec, który trafił do obozu za to, że wypowiedział się krytycznie o reżimie nazistowskim. Chciał zostać księdzem, ale ciężko zachorował. „Księża z Francji stwierdzili, że przecież mają w obozie biskupa. Potrzebne są oleje i zgoda biskupa miejscowego[66] na to, żeby go wyświęcić”- opowiada zasłyszaną historię ks. Marian. „W ogrodzie, niedaleko obozu, pracowali franciszkanie. Przysłuchiwała się im młoda dziewczyna, która okazała się nowicjuszką w zgromadzeniu Sióstr Szkolnych. Zapytali ją, czy ona często przychodzi do pobliskiej kwiaciarni. Odpowiedziała, że tak, bo matka przełożona wysyła ją po kwiaty. Wrócili do obozu, opowiedzieli innym o tym spotkaniu i stwierdzili, że zaryzykują, żeby ją poprosić o pomoc w przemyceniu ksiąg liturgicznych i świętych olejów oraz zgody miejscowego ordynariusza na święcenia. Wyjaśnili jej, czego potrzebują i zapytali, czy to zrobi. Poprosili, żeby powiedziała dyskretnie o sprawie swojej matce przełożonej, bo jeśli ktoś z SS-manów się o tym dowie, to ich czeka śmierć. Odpowiedziała, że ich nie zdradzi”- opowiada ze wzruszeniem ks. Marian. To była s. Josefa Maria Imma Mack. Miała wtedy 20 lat i z narażeniem własnego życia przemycała do obozu nie tylko rzeczy potrzebne do święceń, ale także żywność, hostie i wino mszalne. „Święcenia odbyły się w tej części obozu, gdzie byli tylko niemieccy księża, ale wszyscy kapłani w obozie wiedzieli, że będą świecenia prezbiteratu i wszyscy się modlili. Biskup wyświęcił tego kleryka 19 grudnia 1944 roku”- dopowiada ks. Marian. Tydzień później, w uroczystość św. Szczepana, ks. Leisner w obozowej kaplicy w Dachau odprawił Mszę św. Prymicyjną, a zarazem ostatnią w jego życiu. Kilka miesięcy później, po wyzwoleniu obozu przez wojska amerykańskie 4 maja 1945 roku, ks. Karl został przewieziony jako ciężko chory do sanatorium w Planegg koło Monachium. Tam zmarł 12 sierpnia 1945 roku[67].
Ks. Marian opowiedział tę historię biskupowi Jeżowi. „Biskup mówił, że słyszał w obozie o tym wydarzeniu, ale bezpośrednio w nim nie uczestniczył”- wyjaśnia. Arcybiskup Hippolyte Simon zaprosił potem biskupa Jeża do siebie, a ks. Marian mu towarzyszył. „To była miejscowość, gdzie od średniowiecza, niewolnicy, którym udało się odzyskać wolność, chodzili wokół kaplicy Matki Bożej na boso. Wisiały tam różne kajdany. Co roku organizowano procesję dziękczynną za tych, którzy zostali uratowani przez Matkę Bożą”- wspomina ks. Marian i dodaje, że biskup Jeż powiedział wtedy po francusku kazanie i otrzymał po homilii oklaski. „Gościliśmy u arcybiskupa kilka dni. Mieliśmy okazję zwiedzić piękne okolice i krajobrazy powulkaniczne. Niesamowicie Pan Bóg splótł nasze drogi. Potem uczestniczyliśmy z biskupem Jeżem w beatyfikacji księdza Karla Leisnera”- dopowiada. Było to 23 czerwca 1996 roku w Berlinie.
Z Rzymu prosto w kalosze
Praca w Wyższym Seminarium Duchownym w Koszalinie
Ks. Marian Subocz w związku z pobytem na studiach w Rzymie, nie mógł być świadkiem zmagań ordynariusza o seminarium duchowne w Koszalinie. A te rozpoczęły się już rok po utworzeniu diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Władze wojewódzkie nie wyrażały na to zgody i wstrzymywały się wydaniem zezwolenia na budowę gmachu seminaryjnego. Po wielu pismach i spotkaniach, Wojewoda Koszaliński wydał zgodę na erygowanie seminarium 6 grudnia 1980 roku, a więc po ośmiu latach od powstania diecezji[68]. Pierwszym rektorem koszalińskiego seminarium został 21 września 1981 roku ks. dr Piotr Krupa[69], późniejszy biskup pomocniczy diecezji.
Ks. Marian Subocz, po powrocie do Polski, na początku zamieszkał w domu biskupa Ignacego Jeża. „Wówczas biskup polecił mi, żebym od razu udał się do urzędu i zameldował w Wilkowie, jako prefekt. Władze jeszcze nie wydały zgody na budowę seminarium, ale w meldunku zapisali zawód- prefekt seminarium duchownego”- wspomina. „Gdy wróciłem z urzędu i opowiedziałem o tym ordynariuszowi, bardzo się ucieszył. To był dla nas znak, że taka decyzja zostanie wydana i będziemy mieli seminarium”- dodaje. Przeprowadził się wówczas do tzw. baraku, który powstał na terenie sąsiadującym z placem, gdzie planowano wybudować seminarium. „Tam mieli mieszkać klerycy i ja też dostałem pokój. Pamiętam, że męcząca tam była wilgoć”- wspomina. W tymczasowych pomieszczeniach zamieszkały trzy roczniki: III, IV i V. Diakoni mieszkali w Połczynie Zdroju[70]. 25 czerwca 1982 roku w Koszalinie odbyło się posiedzenie Rady Głównej Konferencji Episkopatu Polski. Natomiast następnego dnia miała miejsce konferencja Plenarna Episkopatu Polski. Tego dnia wieczorem, po zakończonych obradach, biskup Ignacy Jeż zabrał biskupów do Wilkowa. „Wówczas został wkopany krzyż i prymas Polski abp Józef Glemp poświęcił teren pod budowę seminarium. Projekty architektoniczne zostały wcześniej przygotowane. Wykłady dla części kleryków odbywały się w tzw. baraku”- opowiada.
Ks. Marian na początku swojej posługi w seminarium duchownym w Koszalinie, czyli od 1 lipca 1982 roku, został prefektem i wykładowcą patrologii oraz języka łacińskiego. Uczestniczył w pierwszej uroczystej inauguracji roku akademickiego, która odbyła się 20 października 1982 roku w katedrze koszalińskiej. Wygłosił wówczas wykład inauguracyjny. „Jak rozpoczęliśmy jesienią studia, wszędzie wokół było błoto i materiały budowlane”- wspomina ks. Marian. Przyznaje, że jako prefekt nie lubił sprawdzać kleryków, czy wypełniają regulamin seminaryjny, według którego określono czas na naukę tzw. studium, czytanie duchowe, czy spoczynek nocny. „Prefekci musieli sprawdzać kleryków, więc jak miałem obchód, to specjalnie dzwoniłem kluczami, żeby mnie usłyszeli. Nazywali to marian sztrasse”- opowiada ks. Marian. Mówi, że klerycy robili wychowawcom różne żarty. „Pamiętam, jak mieszkaliśmy jeszcze w tym baraku i było mnóstwo świerszczy. Wyganialiśmy je wszyscy. Położyłem się spać, ale one znowu się pojawiły w moim pokoju. Myślę sobie- co jest? Potem klerycy się przyznali, że łapali te świerszcze i podrzucali mi je przez rurę od ogrzewania centralnego”- wspomina ze śmiechem ks. Marian. Inny ksiądz opowiada mi, że wtedy na terenie wokół seminarium pasły się krowy i klerycy niektórym kolegom lub wykładowcom wysypywali sól na parapety. Krowy wtedy podchodziły i lizały te parapety u nich za oknami.
Wicerektorem został mianowany 15 marca 1984 roku. Wówczas do jego zadań należało wspieranie rektora w formacji kleryków, by zdobywali odpowiedni poziom wykształcenia filozoficzno-teologicznego oraz pastoralnego. Koordynował też pracę wykładowców, organizował sesje egzaminacyjne i poprawkowe, prowadził dokumentację studiów[71].
W kronice seminaryjnej, w notatce z 27 kwietnia 1985 roku, pojawia się relacja z Dnia Otwartej Bramy. Z propozycji odwiedzenia seminarium skorzystało wówczas 246 chłopców. Dziś wszystkich kleryków jest około 20. Ks. Marian Subocz, jako wicerektor, spotkał się z tą młodzieżą i odprawił Mszę św. W programie wydarzenia był również koncert zespołu muzycznego, spotkanie w grupach, spektakl i nabożeństwo powołaniowe. Te liczby dziś mogą zdumiewać, biorąc pod uwagę fakt, że był to czas zwalczania Kościoła i prześladowania duchowieństwa, a na udział w tym wydarzeniu odważyło się tak wielu młodych mężczyzn. Rodzi się więc pytanie, jakie działania podejmowało wtedy seminarium na rzecz powołań? „Wtedy, w czasach komunistycznych, większość młodzieży uczęszczała na katechezę i do kościoła, a więc w dużym stopniu byli uformowani. Mieli dobry kontakt ze swoimi duszpasterzami, wyjeżdżali na różnego rodzaju spotkania młodzieżowe. Tym, którzy rozważali wstąpienie do seminarium, chcieliśmy pokazać jak wygląda to nasze życie, co to jest seminarium i jakie to są studia. Niektórzy podchodzili do księży profesorów czy do mnie, by zapytać o coś konkretnego oraz o warunki rekrutacji do seminarium”- wspomina ks. Marian i dodaje, że celem takich dni otwartych było też formowanie młodego pokolenia, by mogli poznać bliżej księży i Kościół. „Odbiór ze strony młodzieży był pozytywny”- przekonuje. Potwierdza to były rektor ks. dr Jarosław Kwiecień, który pierwszy raz przekroczył progi seminarium, kiedy miał 12 lat i jako ministrant w parafii katedralnej w Koszalinie 1 maja 1989 roku przyjechał na Dzień Otwartej Bramy. „Pierwszy raz zobaczyłem wtedy ten budynek i po raz pierwszy spotkałem ks. Mariana Subocza. Siedziałem w drugiej ławce z Radkiem Mazurem, dziś również księdzem i wykładowcą seminaryjnym. Mszę św. odprawiał wtedy rektor. Potem go spotkałem już w innych okolicznościach. Sporo przyjeżdżało ludzi młodych na te Dni Otwartej Bramy, ale przyjeżdżali też parafianie. Było również dużo dzieci”- wspomina ks. dr Jarosław Kwiecień, rektor koszalińskiego seminarium od lutego 2020 roku do lipca 2023 roku. Dodaje, że trzy lata temu na obłóczynach jednego z kleryków, który pochodzi z parafii, gdzie aktualnie ks. Marian jest proboszczem, doszło do symbolicznej sytuacji. „Na miejscu, gdzie zapamiętałem stojącego w 1989 roku ks. Mariana, stałem ja jako rektor, przewodnicząc tej liturgii, a on siedział w tej samej ławce, w której ja siedziałem w 1989 roku. Nawiązałem więc do tego, że po wielu latach odwróciły się role i dziś stoimy dokładnie w tych samych miejscach, tylko zamieniliśmy się nimi”- dopowiada.
Ks. Marian Subocz rektorem został 25 października 1986 roku. Wówczas przejął odpowiedzialność za funkcjonowanie seminarium i reprezentowanie instytucji na zewnątrz. Jego zadaniem było również wyznaczanie terminów oraz zwoływanie konferencji zarządu i wykładowców. Odbywał też indywidualne spotkania z kandydatami do seminarium oraz z późniejszymi wychowankami przed przyjęciem święceń diakonatu czy prezbiteratu. Czuwał nad całościową formacją kleryków.
Rok później, podczas inauguracji roku akademickiego, obecny był biskup Hubert Brandenburg, ordynariusz Sztokholmu i całej Szwecji. Studia rozpoczęło wówczas 155 alumnów. Wtedy cała wspólnota i zaproszeni goście po raz pierwszy spożywali posiłek w nowym refektarzu. „Meble ufundował ks. proboszcz Kazimierz Bednarski z parafii pw. Ducha Świętego w Koszalinie”- wspomina ks. Marian. Ta wizyta zaowocowała wyjazdem na misje sióstr z naszej diecezji. „Biskup Brandenburg poprosił wówczas biskupa Jeża o siostry zakonne, by pojechały do jego diecezji. To jest kraj bardzo zlaicyzowany. Wtedy cztery siostry ze Wspólnoty Dzieci Łaski Bożej[72] wyjechały tam do posługi”- wspomina[73].
W 1987 roku trwała budowa skrzydła z salami wykładowymi i kaplicą. Sale wykładowe stanowiły trzecie, równoległe do głównego budynku mieszkalnego skrzydło całego kompleksu i powoli zaczynały wystawać z ziemi fundamenty przyszłej auli seminaryjnej oraz czwartego skrzydła, gdzie jest furta i rektorat[74]. Dyrektorem budowy seminarium był ks. Stefan Ołów, wspierany przez wicedyrektorów, m.in. ks. Pawła Jochaniaka[75]. Mimo, że w Zasadach podstawowych formacji kapłańskiej do zadań rektora nie należało organizowanie materiałów, niezbędnych do budowy obiektu, to ks. Marian Subocz zapisał się w historii diecezji, jako ten, który i takie wyzwania podejmował.
„Nie mieliśmy kabla elektrycznego i nigdzie nie można było go dostać”- wspomina ks. Marian. „Biskup mnie wysłał do ks. Karla Hillenbranda, rektora seminarium w Würzburgu. Zadzwoniłem do niego i powiedziałem, czego potrzebuję. Zaoferował pomoc, więc osobiście pojechałem do Niemiec po ten kabel”- opowiada. „To była taka wielka szpula. Nie pamiętam ile metrów. Spory ładunek, ale miałem wszystkie pozwolenia, więc bez problemów dotarłem z nim na miejsce”- dopowiada, nie kryjąc zadowolenia. Wspomina, że brakowało też kaloryferów, a sklepy świeciły pustkami. „Tym razem zadzwoniłem do ks. Helmuta Holzapfela i powiedziałem, że przyjadę do niego żebrać, bo potrzebujemy grzejników. Nie pamiętam, ile tego potrzebowaliśmy, ale sporą ilość”- opowiada. Zanim jednak towar dotarł do Koszalina, historia z brakiem kaloryferów została nagłośniona w Niemczech. Na pomysł publikacji i zorganizowania zbiórki na ten cel wpadła pani Amanda Zattler, jedna z współpracownic ks. Holzapfela, która znała biskupa Jeża. Ona powiedziała, żeby napisać w lokalnym tygodniku Sonntagsblatt na temat potrzeb koszalińskiego seminarium i sama zajęła się organizacją transportu tych kaloryferów. Do dziś ks. Marian pamięta tytuł tego artykułu Seminarzyści w Koszalinie marzną. Po kilku tygodniach od tego spotkania, pod seminarium podjechał ogromny tir i przywiózł kilkadziesiąt grzejników. „Skakaliśmy z radości”- wspomina ks. Marian. Ale to jeszcze nie koniec jego budowlanych przygód.
„Po jakimś czasie przychodzą do mnie i mówią, że nie mogą dokończyć łazienek, bo nie mają sedesów”- opowiada ks. Marian. „Wstydziłem się już prosić przyjaciół z diecezji Würzburg, więc pojechałem do Essen. Tam dyrektorem wykonawczym Caritas był Rudi Löffelsend[76]. „Zadzwoniłem do niego i mówię: Rudi, ratuj mnie. On się pyta- co potrzebujesz? Powiem ci, jak przyjadę, ale nie przez telefon, bo będą się wszyscy śmiać”- opowiada ks. Marian. „Pojechałem i już w czasie spotkania mówię im: nie uwierzycie, potrzebuję kilkudziesięciu sedesów. Jak oni parsknęli śmiechem. Oczywiście zorganizowali nam je. W Polsce nie mieliśmy szans, żeby zdobyć taką ilość tego towaru. Trzeba było sprowadzić zza granicy. Wiele nam wtedy pomogli”- dodaje.
Dzięki wsparciu z Niemiec została wyposażona również kuchnia seminaryjna, która wcześniej, mimo, że musiała obsłużyć ponad 150 osób, była prowizoryczna. „Biskup Jeż powiedział wtedy, że tym razem to już on pojedzie prosić o pomoc. Spotkał się z ówczesnym biskupem Essen i jego poprosił o wsparcie. Otrzymaliśmy całą kuchnię. Wraz z jej transportem przyjechała grupa dwudziestu pracowników, w tym Rudi Löffelsend”- opowiada ks. Marian. „Ulokowaliśmy ich wtedy w seminarium, bo w tym czasie klerycy mieli przerwę. Oni zapewnili, że w ciągu tygodnia wszystko zainstalują. Skromne było jedzenie, ale ugościliśmy ich tak, jak mogliśmy”- dodaje. „Pamiętam, że Rudi się przeziębił i zapytał mnie o lekarstwa. Powiedziałem, że przygotuję mu piwo na ciepło z miodem, po którym się wygrzeje i będzie zdrowy. Nie miał do tego przekonania, ale się zgodził i mu to posmakowało. Po jakimś czasie ustawiła się kolejka pracowników i mówili, że oni też są chorzy. Śmiałem się do siostry, która pomagała nam wtedy w kuchni, że skoro są chorzy, to trzeba ich ratować”- opowiada z uśmiechem ks. Marian. Przyznaje, że klerycy również angażowali się w prace budowlane seminarium. „To była ciężka praca fizyczna. Tutaj alumni też zdali egzamin”- wspomina. „Raz zauważyłem, że w czasie tej pracy, zniknęła grupa kleryków. Ale jak to rektor, zawsze ma nosa, znalazłem ich. Oni do dziś opowiadają, że nagle w okienku pokazała się głowa rektora. Nie mieli z tego tytułu jakichś problemów, ale musieli wrócić do pracy”- opowiada ks. Marian.
W budowie seminarium pomagał również ordynariusz archidiecezji Paderborn, późniejszy kard. Johannes Joachim Degenhardt. „Ta diecezja prowadziła Bank Kościelny i Caritas, którego celem było m.in. udzielanie pożyczek na finansowanie instytucji charytatywnych. Ponieważ archidiecezja zadeklarowała pomoc biskupowi Jeżowi, to jeden z pracowników tego banku przyjechał do Koszalina, żeby przywieźć zebrane w diecezji pieniądze”- wspomina ks. Marian. „Kiedy dotarł do Polski, pogranicznicy odnotowali, że wwozi dużą sumę pieniędzy. Gdy wracał, zauważyli, że nie ma ich przy sobie, więc zapytali komu zostawił. Nie chciał powiedzieć, że całość przekazał biskupowi Jeżowi, więc poinformował ich, że część zostawił w Częstochowie, a część przekazał naszemu ordynariuszowi”- opowiada. W realizacji tej ważnej dla diecezji inwestycji, pomocna była również niemiecka organizacja Kirche in Not, Europeischen Hilfsfond i Renovabis. Część funduszy pochodziła także ze zbiórek na ten cel przeprowadzonych, zarówno w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, jak i w innych diecezjach w Polsce, m.in. katowickiej, opolskiej, łódzkiej i przemyskiej.
Życie na placu budowy dobrze obrazuje zabawna sytuacja, którą przypomina ks. Dariusz Jaślarz, proboszcz parafii pw. Matki Bożej Wspomożenia Wiernych w Manowie[77], wtedy kleryk. „Pamiętam taką sytuację, jak przed głównym wejściem do seminarium jeszcze w trakcie budowy, była wielka kałuża, prawie jak staw. Przyjechał wówczas biskup Ignacy Jeż. Ks. rektor stał na schodach, a biskup Jeż stanął przed tą kałużą i krzyczy: Subocz, Subocz! Do ciebie to gondolą trzeba dopływać”- opowiada ze śmiechem ks. Dariusz.
Ks. Marian Subocz uważa, że te trudności w budowie seminarium były doświadczeniem integrującym wspólnotę kleryków i księży w nim posługujących. „Często brakowało ciepłej wody. W łaźniach znajdowały się bojlery. Musieliśmy dużo płacić za prąd, dlatego kąpiel w ciepłej wodzie była raz w tygodniu, a w pozostałe dni korzystaliśmy z zimnej. Wtedy wszyscy ludzie mieli podobny standard życia”- wspomina były rektor. „Jeżeli chodzi o posiłki, to jedliśmy to, co można było kupić na kartki. Czasami klerycy jeździli do pobliskich wiosek do gospodarzy po ziemniaki lub inne produkty”- dopowiada.
Klerycy wstawali o 5.45 rano, bo o godz. 7.00 była Msza św., a wcześniej jeszcze była jutrznia oraz czas na rozmyślanie. „Ojcowie duchowni nas do tego rozmyślania przygotowywali. Każdy sobie wybierał indywidualnie lekturę duchową, zazwyczaj autorstwa jakiegoś Ojca Kościoła albo współczesnego teologa. Po Mszy św. śniadanie, następnie szliśmy na wykłady, które odbywały się również w sobotę. Po wykładach spożywaliśmy obiad, a później mieliśmy chyba półtorej godziny wolnego czasu, właśnie na spacer. Potem znowu czas na naukę własną”- opowiada ks. Dariusz Jaślarz. Wspomina przy tej okazji zabawną sytuację z początków swojego pobytu w seminarium. „Pamiętam, jak w czasie nauki własnej, chciałem podobnie jak w domu, położyć się na tapczanie i tak się uczyć. Ale raz wchodzi prefekt, drugi raz i widzi, że ja się nie uczę przy biurku, więc pyta: czy pan jest chory? Wtedy mi wytłumaczył, że kiedy jest nauka własna, siedzi się przy biurku”- opowiada proboszcz z Manowa. Z czego wynikała taka zasada? Chodziło o to, by klerycy, mieszkając po kilku w pokojach, nie przeszkadzali sobie nawzajem w nauce i dlatego ten czas był ściśle określony. „Nie mieliśmy wtedy telefonów komórkowych, telewizorów, radia, czy komputerów. Był tylko jeden telewizor w sali telewizyjnej. Trzeba było się uczyć. Co ktoś ostatecznie robił w tym wyznaczonym czasie, to już jego sprawa, ale prefekci to sprawdzali”- tłumaczy ks. Dariusz. Dodaje, że pilnowali również porządku w pokojach zajmowanych przez alumnów. „Przed wyjazdem na jakieś wolne musieliśmy się czasami mocno nagimnastykować, żeby był porządek. Nawet między żeberkami kaloryfera wycieraliśmy kurze. To była dyscyplina trochę jak w wojsku. Ale, jak sądzę, nikomu to nie zaszkodziło, a potem w kapłaństwie, szczególnie kiedy jest się samemu w parafii, to warto wiele rzeczy mieć już we krwi”- uważa ks. Jaślarz.
Zgodnie z programem dnia po czasie na naukę własną był podwieczorek, później znowu nauka i czytanie duchowne. O 18.30 kolacja, a o 20.00 nieszpory, po których do rana obowiązywało silentium, czyli konieczność zachowywania milczenia. Światło klerycy musieli wyłączać o 22.00, co było dla nich trudne, szczególnie w czasie sesji egzaminacyjnej, kiedy chcieli się dłużej pouczyć. Ks. Dariusz Jaślarz mówi, że często w tym czasie wstawali o 4.00 rano, bo już było widno i mogli kontynuować naukę.
Niektórzy księża przyznają, że w czasie pobytu w seminarium bali się rektora. „Ks. dr Marian Subocz był dla nas rektorem surowym, zasadniczym i to przejawiało się w bardzo wielu dziedzinach naszego życia”- przekonuje ks. Dariusz Jaślarz, proboszcz manowskiej parafii. „Wiedzieliśmy, że jesteśmy na uczelni, która nie tylko miała za zadanie doprowadzić do tego, byśmy byli biegli w teologii, ale także miała nas kształcić od tej strony ludzkiej. Tutaj bardzo liczyły się takie cechy, jak punktualność, umiejętność zachowania się w różnych sytuacjach”- uzasadnia. „W seminarium odpowiadałem za wyjścia kleryków do instytucji kulturalnych: kina, teatru, filharmonii. Pamiętam, jak kiedyś zobaczyłem w holu, że idzie ks. rektor i podszedłem do niego, żeby o coś zapytać. A rektor do mnie wtedy powiedział: na korytarzu?, w kapciach?, bez koloratki? Proszę do rektoratu na 16.00. A jak już rektor wzywał do rektoratu, to nie wróżyło nic dobrego”- opowiada ks. Jaślarz. Dziś uważa to za drobiazgi, ale z perspektywy czasu okazało się, że dbałość o nie była potrzebna i mądra. Zauważa jednocześnie, że rektor troszczył się o kleryków. „Pochodzę z Wałcza, a więc z jego rodzinnej miejscowości. Bardzo często ks. rektor proponował mi, że mnie zawiezie do domu, kiedy zbliżała się jakaś przerwa w nauce. To nie oznaczało wcale, że miałem u rektora jakieś specjalne fory. Przeciwnie, odnosiłem wrażenie, że mocniej mnie trzyma w karbach, niż pozostałych”- przekonuje ks. Dariusz. Opowiada jeszcze jedną ważną dla niego sytuację. „Mam dość skomplikowaną wadę wzroku, a w związku z tym muszę nosić specjalistyczne szkła w okularach i ks. rektor, kiedy miałem kłopot przy wymianie okularów, pomógł mi i sprowadził je dla mnie z Niemiec”- wspomina i dodaje, że za tą srogą twarzą rektora, który stał na straży porządku, kryła się jego dobroć. „Wtedy musiał uważać, żeby mu klerycy na głowę nie weszli”- komentuje ks. Jaślarz. „Ks. Marian uchodził za osobę trudno dostępną”- dopowiada ks. Zbigniew Woźniak[78], kolega rocznikowy ks. Dariusza Jaślarza. Obaj wstąpili do seminarium w 1987 roku. „Pamiętam taką sytuację, jak jeszcze nasz rocznik mieszkał w baraku. To było na początku naszego pobytu w seminarium i jeszcze nie do końca się orientowałem, kto kim jest. Któregoś razu otwierałem drzwi rektorowi i żartując powiedziałem: bramy podnieście swe szczyty, aby mógł wejść Król Chwały[79] i on się na mnie popatrzył, ale nic nie powiedział. Później podszedł do mnie jakiś starszy kleryk i zapytał: co ty robisz? jak ty się odzywasz do rektora?”- relacjonuje dalej ks. Zbigniew. „Ks. rektor nie skomentował mojego zachowania, ale zorientowałem się, że wokół niego panuje atmosfera jakiegoś napięcia, że jak przechodził korytarzem, to wszyscy stawali pod ścianą. Trochę się go obawiano”- dodaje.
Zdaniem ks. Dariusza Jaślarza regulamin seminarium był wtedy adekwatny do sposobu wychowania w ich rodzinnych domach. „Nikt się nikogo nie pytał i nie mieliśmy żadnych głosowań demokratycznych, czy mi się podoba zrobienie czegoś, co mi każą, czy nie. Po prostu trzeba było wykonać. Pamiętam, jak na przykład po sesji egzaminacyjnej jeździliśmy do gospodarstwa rolnego w Uliszkach, które należało do seminarium. Pakowano nas do autokaru i zbieraliśmy tam truskawki. Mi podczas tej pracy w słońcu strasznie leciała krew z nosa, ale trudno”- wspomina ks. Dariusz. „W seminarium sami sprzątaliśmy, myliśmy podłogi i toalety, a także naczynia. Było nas wtedy wielu, więc tę pracę wykonywaliśmy zgodnie z obowiązującym grafikiem. Ale nie był to dla nas jakiś koszmar”- dodaje.
W seminarium obowiązywała też zasada, że co pół roku zmienialiśmy pokoje. O tym, z kim spędzi się kolejne półrocze decydowali przełożeni. Roszady dotyczyły kleryków z różnych roczników. Ta praktyka miała przygotować alumnów do tego, co czeka ich w życiu kapłańskim – licznych przeprowadzek, ale także jej celem była integracja, tworzenie relacji między nimi.
„Na pewno dziś forma wychowania jest inna, ale trzeba wziąć pod uwagę, że wtedy to seminarium dopiero się tworzyło. Należało nadać mu pewną linię, zarówno profesorom, jak i klerykom. Nie było to łatwe. Z mojej strony był lęk, żeby nie popełnić błędu”- tłumaczy ks. Marian. „Czasami klerycy mogli mnie postrzegać w taki sposób, że byłem wymagający czy surowy, ale nie widzieli mnie na radach pedagogicznych, jak ich potem broniłem. Poza tym, czułem ciężar odpowiedzialności za całą wspólnotę. Uważałem, że dyscyplina jest ważna i jak się jej nauczą w seminarium, to im potem pomoże w przeżywaniu kapłaństwa. Moje obawy wiązały się też z tym, że wtedy w czasach komunistycznych podsuwano osoby mające na celu śledzenie, inwigilację kleryków i kadry profesorskiej. Musieliśmy zachowywać ostrożność”- dopowiada.
„Jeden z alumnów przyszedł do mnie i powiedział, że służby zapraszają kleryków do jednego domu i że jego też zaprosili, bo będąc jeszcze w szkole podrobił wraz z kolegami podpisy”- przytacza jedną z takich sytuacji ks. Marian. „Ten kleryk opowiedział mi, że przyszli do niego i straszyli, że jak poinformują o sprawie rektora, to na pewno go wyrzucę, chyba, że zgodzi się z nimi współpracować. Chłopak nie wiedział, co ma robić i przyszedł do mnie” – wspomina. „Powiedziałem mu, że jeżeli chce być nadal w seminarium, to może zostać, ale jeżeli się obawia tych nacisków ze strony służb, to niech idzie na urlop dziekański i potem może wrócić”- dopowiada ks. Marian.
Były rektor seminarium był bardzo wyczulony na próby inwigilacji środowiska seminaryjnego przez służby PRL. „Na zakończenie roku zawsze im mówiłem: możecie na nas profesorów narzekać, skarżyć się między sobą, że ktoś was męczy. To jest naturalne wśród studentów, ale o jedno was proszę, jak już wejdziecie do autobusu, który odjeżdża sprzed seminarium do miasta, byście nic nie mówili o seminarium i o profesorach, bo razem z wami wejdą do tego autobusu tacy bladzi panowie. Oni nie będą z wami rozmawiać, tylko będą słuchać, a wy będziecie opowiadać na temat rektora, profesorów czy kolegów kleryków, a oni sobie to będą notować i szukać słabych punktów czy tematów, którymi można potem kogoś szantażować lub zmiękczyć”- opowiada ks. Marian. „Każdego roku im to mówiłem. To w następnych latach, jak tylko zaczynałem mówić o autobusie, odpowiadali: wiemy, mamy nic nie mówić o życiu w seminarium. Taka to była rzeczywistość”- uzasadnia.
„Faktycznie było tak, że rektor bardzo nas uwrażliwiał na wszelkie kontakty z obcymi ludźmi, szczególnie z tymi, którzy się interesują seminarium i o to wypytują”- wspomina ks. Dariusz Jaślarz. „Nie mogliśmy wyjeżdżać za granicę bez zgody rektora, bo wiązało się to z niebezpieczeństwem inwigilacji i rektor nas bardzo przed tym przestrzegał”- dodaje. „Pewnie dziś dla młodego pokolenia jest to niewyobrażalne, że nie można było wyjść do miasta bez tzw. socjusza, czyli świadka, który towarzyszył w tym wyjściu. Wyprawy na zakupy do miasta były raz w tygodniu, w czwartki i mogły trwać do trzech godzin maksymalnie[80]. Inne wyjścia wymagały zgody prefekta i również odbywały się w towarzystwie socjusza”- dopowiada ks. Zbigniew Woźniak. „To czasy, kiedy Kościół bardzo inwigilowano. Zdarzało się, że wokół seminarium chodzili ludzie, którzy zaczepiali i wypytywali o różne rzeczy, próbując wciągnąć być może do współpracy. Zatem te przestrogi rektora stanowiły wręcz sakramentalne formuły, które się powtarzały przed każdym naszym wyjazdem z seminarium”- wyjaśnia ks. Woźniak.
Ks. Dariusz Jaślarz zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt. „W ciągu tych kilku lat formacji opuszczaliśmy seminarium na wakacje, ale w tym czasie należało się zameldować u swojego proboszcza. On, po okresie pobytu w domu, musiał wystawić tzw. testimonium, czyli opinię na temat naszego zachowania. Byliśmy więc pod stałą kontrolą, jak nie w seminarium, to u miejscowego proboszcza. Nie mogliśmy sobie wyjechać tak, żeby nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy i co się z nami dzieje”- tłumaczy ks. Dariusz Jaślarz.
Ks. Marian wspomina kontrolę, jaka się pojawiła w seminarium w czasach NSZZ Solidarność, gdy mieliśmy już na stanie pierwszą kserokopiarkę. „Władze nakazały nam zostawiać zawsze kopie dokumentów, które były na niej powielane”- wyjaśnia. „Przyszła kiedyś komisja, chyba z cztery osoby, a ja miałem w tym czasie wykład. Ale się przygotowałem na wypadek kontroli i zrobiłem kopie dokumentów w języku niemieckim, łacińskim, francuskim i włoskim”- opowiada ks. Marian i tłumaczy, że kontrola wynikała z podejrzeń służb, że ktoś w seminarium kopiował ulotki solidarnościowe. „Powiedziałem im, że chętnie udostępnię materiały, ale zapytałem, czy znają język francuski, włoski lub łacinę. Wyraziłem też zdziwienie, że aż tyle osób z urzędu przyszło na taką kontrolę. Już więcej do nas nie przyjechali”- wspomina z zadowoleniem ks. Subocz.
Ks. Dariusz Jaślarz potwierdza, że rektor bardzo się troszczył o budowę seminarium. „Mieliśmy w czasie wakacji tydzień czy dwa tygodnie tzw. grupy roboczej. To był nasz obowiązek, żeby przyjechać do seminarium i na miarę naszych możliwości pomagać przy budowie. Rektor cieszył się z oddania do użytku każdej części seminarium”- opowiada.
Pierwsza kaplica mieściła się we wschodnim skrzydle budynku seminaryjnego. „Tam było ciężko, bo kleryków bardzo dużo, około 150 i nie mieściliśmy się tam. Na dodatek pomieszczenie nie miało okien, można powiedzieć, że trochę się tam dusiliśmy”- przyznaje ks. Marian. Przeniesienie kaplicy w miejsce docelowe, nastąpiło 20 października 1988 roku, kiedy nie była jeszcze kompletna. W miejscu pierwszej kaplicy powstała biblioteka seminaryjna z czytelnią. „Trzeba ją było wyposażyć w książki. Bardzo mi zależało na bogatym księgozbiorze, ale chciałem też, żebyśmy mieli wszystkie ważniejsze czasopisma, także zachodnie, by klerycy orientowali się na bieżąco w tym, co się dzieje na świecie i w Kościele powszechnym. Pisałem więc do wydawnictw oraz do kolegów, żeby nam przesyłali literaturę fachową”- wspomina ks. Marian.
Dużą wagę przykładał do znajomości języków obcych, dlatego zabiegał o to, by klerycy mogli się ich uczyć. „Zaprosiłem rektora z Würzburga razem z klerykami. Chciałem, aby oni zobaczyli jak nasi klerycy studiują, a potem poprosiłem rektorów z Francji, z Anglii oraz Włoch, o zorganizowanie nam kursów z języków obcych. Zachęcałem studentów, żeby każdy wybrał sobie język i przez dwa tygodnie w wakacje uczestniczyli w tym kursie. Zajęcia prowadzili kandydaci do kapłaństwa z tamtych krajów, m.in. Renzo Pegoraro, który ukończył studia medyczne, potem został księdzem i teraz jest profesorem i kanclerzem Papieskiej Akademii Życia w Rzymie. Była też siostra zakonna, która zajmowała się więźniami w Londynie, a z Francji przyjechało dwóch kleryków”- opowiada. Przyznaje, że alumni z naszej diecezji narzekali trochę na niego, że zabierał im część wakacji, ale uczyli się i każda grupa potem miała Mszę św. odprawianą w obcym języku. „Niektórzy klerycy, gdy potem wyjechali do Francji czy Włoch, wracali zadowoleni, że dzięki tym kursom, mogli się za granicą porozumieć. Są tacy, którzy do dziś utrzymują ze sobą kontakty. To było w tamtym czasie szczególnie ważne, bo my byliśmy jeszcze zamknięci na świat, a ja wiedziałem, jak trudno jest się odnaleźć za granicą bez znajomości języka. Tym pomysłem podzieliłem się z rektorami innych seminariów w Polsce i wiem, że niektóre również zaczęły organizować takie kursy językowe”- dodaje. Uważa, że te kursy stanowiły też ważne doświadczenie dla kleryków z innych krajów. „Pamiętam, jak rektor seminarium z Niemiec po tym kursie zapytał mnie, co ja zrobiłem jego klerykom? Dopytałem, co się stało? A on odpowiedział, że ci alumni po powrocie z Polski zaczęli chodzić w koszulach kapłańskich, co tam było rzadkością. Niektórzy nosili garnitury i koszule z krawatem. Zaimponowali im nasi klerycy, którzy zawsze chodzili w stroju duchownym”- dopowiada z uśmiechem.
„To był bardzo mądry pomysł z tymi kursami językowymi, takie uczenie się języka w praktyce. Żeby porozumieć się z tymi klerykami, musieliśmy mówić w ich językach. Przekonywaliśmy się, jak bardzo to nam się przydało, ale najważniejsze, że eliminowało to strach przed użyciem danego języka. Często pojawia się obawa, że jak powiem coś niepoprawnie, to się ośmieszę, a tu spotykaliśmy się z wyrozumiałością i jak ktoś mówił źle, to został poprawiony przez kolegę i tyle”- przekonuje ks. Dariusz Jaślarz i dodaje, że podziwiali zdolności językowe rektora. „Ks. Subocz, w którą stronę się nie obrócił, to mówił innym językiem. Nam to bardzo imponowało. Mówił swobodnie w kilku językach. To było inspirujące. Też tak chcieliśmy”- dodaje. Podkreśla, że rektorowi zależało w ogóle na ich wszechstronnym wykształceniu. Mieli więc dodatkowe, sobotnie zajęcia z gry na instrumencie np. na pianinie czy na fortepianie, a także z dyrygentury, emisji głosu i fonetyki. „Ten szeroki wachlarz dodatkowych zajęć, potem w kapłaństwie bardzo się przydał. Z perspektywy trzydziestu lat doświadczenia w pracy duszpasterskiej jestem o tym przekonany”- uzasadnia ks. Jaślarz.
„Po czasie widzę, że ta dyscyplina, która wtedy obowiązywała w seminarium, miała nas ustrzec przed swobodą, jakąś nonszalancją i nauczyć nas, że jednak ksiądz jest zobowiązany do pewnego stylu bycia, który wpisany jest w reprezentację Kościoła. Po drugie, może to był sposób, żeby ukształtować w nas to poczucie kapłaństwa. Na tamten czas taki był standard”- wyjaśnia ks. Zbigniew Woźniak. Przyznaje, że już w czasie seminarium przekonał się, że rektor, poza tą swoją urzędową surowością, był uważnym i dobrym człowiekiem. „Miałem w czasie pobytu w seminarium kryzys. On wynikał z tego, że nie wpisywałem się do końca w te ramy instytucjonalne. Pełniłem różne funkcje, m.in. ductora[81] mojego rocznika, ale dla mnie ważne było, żeby ksiądz był przede wszystkim człowiekiem i chrześcijaninem. Nie raz więc z tego rezygnowałem, bo uznawałem, że jest to zbyt urzędowe, ale to budziło wątpliwości u przełożonych, czy ja się w ogóle nadaję do bycia księdzem. Kiedy byłem już przytłoczony niektórymi rzeczami, postanowiłem wyjechać z seminarium, żeby nabrać dystansu i się głębiej zastanowić nad powołaniem. Ale, żeby móc opuścić seminarium, musiałem mieć zgodę rektora. Poszedłem do ojca duchownego ks. Ludwika Chodzidło i powiedziałem mu, że potrzebuję takiego wytchnienia. O. Ludwik miał olbrzymi autorytet u rektora i powiedział mi, że on to załatwi”- wspomina ks. Zbigniew Woźniak. „Rektor mnie zapytał, co się dzieje? Odpowiedziałem, że rozmawiałem o tym z ojcem duchownym i rektor o nic więcej nie dopytywał. Zgodził się na ten mój wyjazd. Byłem bardzo zaskoczony reakcją rektora i wdzięczny za zrozumienie”- dodaje. Ks. Zbigniew dzieli się jeszcze jedną sytuacją, o której osobiście nigdy nie rozmawiał z ks. Marianem Suboczem. Dotyczy ona reakcji rektora, której się nie spodziewał. „Wtedy też była taka trochę burza wśród przełożonych w związku z moimi decyzjami i wyczuwało się napięcie wokół mojej osoby. Rektor któregoś razu podszedł do mnie, nic nie powiedział. Popatrzył na mnie, położył mi rękę na ramieniu i odszedł. Bardzo mnie to zdziwiło wtedy i odkryłem człowieka, który jest bardzo wrażliwy, swoje widzi, swoje rozumie, a jednocześnie musi pełnić funkcję, wiążącą się z olbrzymią odpowiedzialnością. Przekonałem się, że ks. Marian był zupełnie inny w środku, a bycie rektorem to wielkie brzemię, które nosił i pewnie dlatego na zewnątrz widzieliśmy jego zasadniczość i stanowczość”- uważa ks. Zbigniew Woźniak.
„To jest człowiek, który był świadkiem i współtwórcą powstawania tego domu i to w bardzo niełatwych czasach. Wtedy nie tylko nie było czym budować, ale też czuć było na plecach oddech władzy, niemile spoglądającej na to, co tutaj powstawało i rzucającej różne kłody pod nogi”- podkreśla były rektor ks. Jarosław Kwiecień. „Ks. Marian pokonał te trudności i osobiście pozyskiwał środki na budowę, a także dzielnie wspierał biskupa Ignacego, któremu bardzo zależało na tym miejscu”- dodaje.
„Pan Bóg nas wspierał. Otrzymywaliśmy siłę, żeby wytrwać w tym wszystkim i odpowiednio uformować kleryków. To nie jest takie proste. Owoce można dostrzec po kilku czy nawet kilkunastu latach, kiedy klerycy mówią, że była pewna dyscyplina, ale to przydało się w pracy kapłańskiej. Teraz to doceniają”- potwierdza ks. Marian Subocz.
Gospodarz papieża
Wizyta Jana Pawła II w seminarium
Budowa seminarium została zakończona w 1991 roku. Na przyjazd Jana Pawła II wszystko było zapięte na ostatni guzik, ale miesiąc przed tym terminem, kaplica nie była jeszcze gotowa. „Nie mieliśmy wykładziny i nie można jej było dostać w sklepie. Trzeba było także zakupić meble i je wnieść. W rozpaczy napisałem do znajomych do Niemiec, że wkrótce będzie u nas papież, a my nie mamy wykładziny i paru innych rzeczy. Przysłali nam i na trzy dni przed wizytą papieża wykładaliśmy wykładzinę”- wspomina.
Sam przyjazd Jana Pawła II był dla nas ogromnym przeżyciem. „Biskup Jeż opowiadał, że kiedy jechali do Koszalina, wojskowi i strażacy, którzy zabezpieczali przejazd papieża, stali tyłem odwróceni, bo musieli wypatrywać, czy nie ma w lesie jakiegoś zagrożenia. Jan Paweł II zapytał – Ignac, dlaczego oni się tak do mnie tyłem poustawiali? A biskup mu odpowiedział- po to, żeby ciebie Ojcze Święty bronić”- wspomina zasłyszaną anegdotę ks. Marian. Przyznaje, że trudno mu nawet dziś wyrazić słowami radość, jaka towarzyszyła jemu i całej wspólnocie seminaryjnej z powodu wizyty papieża w murach seminaryjnych. „Przywitałem Ojca Świętego. Potem byłem obecny, gdy Jan Paweł II pobłogosławił kaplicę i gmach seminarium oraz podczas posiłku, na którym gościła też delegacja z Niemiec. Bardzo mi zależało na tym, żeby osoby, które tak nas wsparły w budowie seminarium, spotkały się z papieżem i to się udało”- opowiada. Posiłek wykonali kucharze oraz siostry, które przygotowały refektarz. „Ten dla papieża i części gości znajdował się na górze. Pozostali jedli na dole. Papież przywitał się z każdym zaproszonym gościem”- dodaje.
Ks. Marian mówi, że po posiłku, Jan Paweł II udał się do apartamentu, który został dla niego przyszykowany w seminarium. Tam trochę odpoczął, a potem zaprosił biskupa Jeża i jego na spotkanie. „Jan Paweł II docenił to, że przygotowaliśmy taki apartament, mimo, że przyjechał tylko na jedną noc. Podziękował nam za zorganizowanie całej wizyty”- wspomina. „Miałem szczęście, że mogłem w tym spotkaniu uczestniczyć i przyznaję, że miałem tremę, więc nawet nie pamiętałem o czym chciałem mu jeszcze opowiedzieć. To było niesamowite przeżycie. Cała ta jego wizyta stanowiła ważne wydarzenie w historii diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej”- przekonuje ks. Marian. „Myśleliśmy, żeby w ramach tej wizyty, papież przyjechał do Kołobrzegu, ze względu na pierwsze biskupstwo w 1000 roku z biskupem Reinbernem. Ale zdaniem ochrony ten odcinek trasy był dość niebezpieczny. Obawiano się o życie Jana Pawła II, stąd wybór padł na Koszalin, w tym na sanktuarium na Górze Chełmskiej”- odsłania kulisy przygotowań papieskiej wizyty w diecezji ks. Marian. Jan Paweł II przenocował w seminarium duchownym i następnego dnia kontynuował swoją pielgrzymkę po Polsce. „Jak papież odjeżdżał, wówczas klerycy utworzyli szpaler i on podszedł do każdego, podał rękę i pobłogosławił”- dodaje ks. Marian.
Wspomina też przygodę, jaka się przytrafiła jednemu z arcybiskupów włoskich, którzy byli w delegacji z papieżem. Mówi, że złamał mu się klucz od drzwi pokoju i nie mógł się z niego wydostać. Nawiercono więc zamek. „Jak już został uwolniony, to wszyscy zaczęli się śmiać, włącznie z papieżem. Jan Paweł II zapytał go – co ty chciałeś tu zostać?”- opowiada.
Jan Paweł II podczas ceremonii poświęcenia Wyższego Seminarium Duchownego powiedział: „Ufajmy Bogu, że z tego seminarium będą wychodzili dobrzy kapłani, mocni duchem, umysłem, modlitwą, kochający szczerze Boga i ludzi, ludzi żyjących na tej ziemi kołobrzeskiej i koszalińskiej”.[82] Zdaniem ks. Mariana, wybór kard. Karola Wojtyły na papieża wywarł pozytywny wpływ na liczbę powołań kapłańskich w Polsce. „Zaczęło się więcej pielgrzymek do Rzymu, w tym także wyjazdów młodzieży. Poza tym, Jan Paweł II miał w sobie coś takiego, że przyciągał ludzi. Czuło się od niego płynącą głęboką wiarę. Jednocześnie był taki naturalny i to młodym ludziom imponowało. Myślę, że w koszalińskim seminarium również znajdowali się klerycy, którym postawa i nauczanie papieża pomogły w odkryciu powołania”- uzasadnia były rektor. „Nie mogę powiedzieć, że moje powołanie jest wynikiem pontyfikatu Jana Pawła II, natomiast miał on dla mnie olbrzymie znaczenie”- wyjaśnia ks. Zbigniew Woźniak. „To był taki czas. Młodsze pokolenie może tego nie rozumieć, że papież był naszym oknem na świat. Jego przyjazd do Polski to była nobilitacja i takie potwierdzenie dla naszego Kościoła, gnębionego przez władze komunistyczne. Jan Paweł II dawał wszystkim siłę i nadzieję. Został takim ambasadorem i obrońcą naszego narodu na arenie międzynarodowej”- uzasadnia. „Pielgrzymki papieża do Polski gromadziły tysiące ludzi. Towarzyszyła temu niesamowita atmosfera. To był duch takiej radości i wolności. Jestem przekonany, że to dodało nam skrzydeł i odwagi w podejmowaniu decyzji. Dla młodego człowieka, który miał poświęcić całe swoje życie dla Pana Boga i Kościoła, łatwiejsze było dokonanie wyboru w atmosferze entuzjazmu i radości oraz dumy z Kościoła”- dodaje ks. Zbigniew Woźniak.
Co mówi kryzys?
Kapłaństwo w czasie kryzysu Kościoła
Gdy ks. Marian Subocz był rektorem, w koszalińskim seminarium studiowało blisko 160 kleryków. Obecnie, liczba ta spadła do około dwudziestu alumnów. Jak ks. Marian patrzy na malejącą liczbę chętnych do kapłaństwa? „Obecnie sytuacja bardzo się zmieniła, dlatego że mamy kryzys demograficzny, rodzi się znacznie mniej dzieci. Druga sprawa- mamy do czynienia z atakiem na Kościół i duchownych. Ukazuje się nas przez pryzmat niechlubnych zachowań niektórych kapłanów. W opinii publicznej został wykreowany negatywny obraz księdza”- uważa ks. Marian i dodaje, że przypadki przestępstw z udziałem duchownych na pewno odbijają się echem także wśród młodego pokolenia. „Młodzież poznaje te patologiczne historie i ma jeszcze więcej wątpliwości w wyborze kapłaństwa, jako własnej drogi życiowej”- uzasadnia. Zdaniem byłego rektora koszalińskiego seminarium, ogromne znaczenie na spadek powołań ma również fakt, że rodziny nie są już dziś tak religijne, brakuje w nich troski o formację duchową dzieci. „Rodzina dziś nie funkcjonuje, jak powinna, nie tylko w kwestii wychowania religijnego, ale w ogóle. Wiele tych młodych osób nie ma obrazu rodziny uczęszczającej regularnie na Mszę św., do sakramentu spowiedzi i sami też tak nie chcą postępować”- przekonuje ks. Marian. „Nie bez znaczenia jest również to, że dziś młodzież ma ogromne możliwości wyjazdów na studia, czy do pracy za granicę”- diagnozuje. Podkreśla jednocześnie, że kolejnym czynnikiem, sprzyjającym podejmowaniu tej drogi życiowej, jest kwestia duszpasterzy, których ci młodzi ludzie spotykają w swoich parafiach, czy na katechezie. „Jeżeli duszpasterz jest otwarty wobec młodzieży, potrafi z nimi nawiązać kontakt i widzą jego autentyczność w realizowaniu swojego powołania kapłańskiego, to będzie dla nich dobrym przykładem. Jednakże najważniejsza jest łaska Boża, a więc powołanie. Ale odpowiedź na nie także zależy od ludzi, którzy kształtują i formują młodzież”- uważa ks. Marian. „Zdarzają się przypadki, gdy do seminarium wstępują osoby poszukujące i pochodzące z rodzin obojętnych religijnie, ale czują powołanie, a Boga doświadczyli dzięki byciu w jakiejś wspólnocie religijnej czy w czasie rekolekcji i pielgrzymek” – dodaje jeszcze. „Wiadomo, że spośród zgłaszających się do seminarium, tylko część przyjmie święcenia. Niektórzy w czasie formacji odkrywają, że to nie jest ich droga, ale pobyt w seminarium i ta formacja są dla nich ważnym czasem odkrywania najistotniejszych wartości i swojej misji życiowej”- zaznacza. „Najdoskonalszym środkiem budowania powołań jest modlitwa. Sobór Watykański II uczy nas, że wszyscy są odpowiedzialni za powołania kapłańskie. Najpierw rodzina, ożywiona duchem prawdziwej wiary, miłości i pobożności, a potem parafia”- mówił przed laty ks. Marian w jednym z kazań. „Czy dziękujemy Bogu za powołanie chrześcijańskie? Czy prosimy o powołania kapłańskie? W czasie tej ofiary eucharystycznej i całego dzisiejszego dnia pamiętajmy o tym i módlmy się, aby Chrystus. który nazwał siebie dobrym pasterzem, dał nam licznych i świętych kapłanów”- apelował w kazaniu ks. Subocz[83].
Gdy dziś wchodzi się do seminarium duchownego w Koszalinie, to w eksponowanym miejscu znajduje się zdjęcie, dokumentujące wizytę św. Jana Pawła II w tym domu. Na fotografii wraz z papieżem stoją wszyscy klerycy i wychowawcy seminaryjni. W taki sposób został upamiętniony również ówczesny rektor, ale jak podkreśla ks. dr Jarosław Kwiecień, ks. Marian żyje w pamięci znacznej liczby księży, którzy za jego czasów kończyli seminarium. „Formalnie był rektorem między rokiem 1986 a 1993, ale w formację zaangażowany był już wcześniej, jako wicerektor, prefekt i później jako wykładowca patrologii i języka łacińskiego. Tylko w czasie bycia rektorem, seminarium ukończyło ponad stu księży. To jest 1/4 liczby wszystkich kapłanów, którzy ukończyli to seminarium przez ponad 40 lat jego istnienia. Odegrał więc ważną rolę w życiu wielu kleryków, ale i tych młodych ludzi, którzy przewinęli się przez to miejsce, a z różnych powodów je opuścili”- przekonuje ks. Kwiecień.
Ks. Marian przyznaje, że będąc rektorem, ogromne wsparcie otrzymywał od ojców duchownych seminarium. „Miałem przy sobie o. Ludwika Chodzidło. Był dla mnie taką opoką. Zawsze się go radziłem w trudnych sprawach. Poza tym była też rada pedagogiczna, wicerektor ks. dr Antoni Kloska, dobrze przygotowana kadra profesorska”- wspomina. Dodaje, że na początku funkcjonowania seminarium posiłkowali się także profesorami z innych diecezji, m.in. z Poznania i z Pelplina. „Potem kadrę zaczęli stanowić nasi absolwenci, którzy wracali po studiach doktoranckich w Rzymie czy po Katolickim Uniwersytecie Lubelskim oraz Uniwersytecie Kard. Stefana Wyszyńskiego w Warszawie”- uzasadnia. O formację duchową troszczył się również drugi ojciec duchowny, ks. Jan Nowak[84], który wcześniej pracował w duszpasterstwie w archidiecezji krakowskiej i tam z inicjatywy kard. Karola Wojtyły organizował ośrodki rekolekcyjne i spotkania formacyjne. W diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej prowadził duszpasterstwo w latach od 1984 do 1989 roku, szczególnie troszcząc się o odbudowę kościołów. „Bp Jeż wysłał mnie do o. Jana. On wtedy pracował na jednej z parafii w naszej diecezji. Pojechałem do niego, a tam przy kościele cement, beton i on pracuje tam na budowie razem z innymi robotnikami. A ja mu mówię, że biskup Jeż ma do niego prośbę, żeby został ojcem duchownym w naszym seminarium. Powiedział, że przecież ma tu budowę w parafii. Poprosił o czas na przemyślenie, ale ostatecznie przyjął propozycję biskupa”- wspomina ks. Marian. Po kilku latach, w 1996 roku, przeniósł się z koszalińskiego seminarium do Arcybiskupiego Seminarium Duchownego w Krakowie, by tam również posługiwać jako ojciec duchowny.
„Na pewno na kształt kapłaństwa, po ukończeniu seminarium, ma wpływ każdy, kto pełnił rolę wychowawcy, czy był wykładowcą lub prefektem”- przekonuje ks. Dariusz Jaślarz. „Wiele z tych rzeczy, które zaobserwowałem u księdza rektora, czy wymagań, które nam stawiał jako klerykom, to wszystko się przekłada na moje życie. Każdy kapłan, jak każdy człowiek, jest trochę utkany z ludzi, których spotkał do tej pory oraz z ich postaw. A rektor to była istotna postać w naszym życiu”- uważa proboszcz z Manowa.
Kościół w Polsce dziś zmaga się z wyjaśnianiem trudnych historii z przeszłości, dotyczących m.in. przestępstw na tle seksualnym z udziałem duchownych. Gdy słyszy się o tych przypadkach, ale także o odejściach z kapłaństwa, rodzi się pytanie o czas formacji seminaryjnej. Jak ona wyglądała za czasów posługi ks. Mariana Subocza, jako rektora? „Klerycy pierwszego i piątego roku mieli spotkania z psychologiem panią prof. Zenomeną Płużek[85]. Wyniki tych badań i treść jej rozmów z klerykami stanowiły tajemnicę, ale pani profesor sygnalizowała różne problemy. To była dla nas istotna wskazówka”- wyjaśnia ks. Marian i dodaje, że czasami musiał powiedzieć komuś, że seminarium duchowne to nie jest jego miejsce albo żeby zrobił sobie przerwę i przemyślał decyzję. „Nie zawsze udaje się rozpoznać u kogoś problem w czasie formacji seminaryjnej, ale przyglądaliśmy się każdemu kandydatowi do kapłaństwa z osobna, omawiając różne zagadnienia w całym zespole wychowawców podczas rad pedagogicznych, które organizowano także z udziałem biskupa diecezji. Chcieliśmy, żeby biskup wiedział, jakie mamy wątpliwości, co do danego kandydata”- tłumaczy.
Jak po 50. latach kapłaństwa, przeżywa ten kryzys Kościoła? „Fakty są faktami i tu nie ma nad czym dyskutować. Tylko, co zrobić, żeby to zło wyleczyć? Tu trzeba powiedzieć mea culpa, bijemy się w piersi”- uważa ks. Marian. „Jednocześnie, trzeba pamiętać, że do tego typu przestępstw, nadużyć dochodzi w wielu środowiskach. Całe społeczeństwo musi się pochylić nad problemem i zatroszczyć o najmłodszych, by ich chronić. To ważne zadanie dla lekarzy, psychologów, prawników, nauczycieli, dziennikarzy i duchowieństwa, by zostały opracowane odpowiednie procedury działania, zmieniała się mentalność i rosła świadomość społeczna. To nie jest zjawisko obecne tylko w Kościele”- podkreśla. „Kościół już pracuje nad tym, żeby wspierać osoby pokrzywdzone. Powstała Fundacja św. Józefa, która udziela pomocy terapeutycznej, prowadzi telefon zaufania, punkty konsultacyjne oraz wspiera finansowo osoby poszkodowane”- dodaje ks. Marian. „Dobrze, że w pierwszy piątek Wielkiego Postu organizowany jest dzień modlitwy i pokuty za grzech wykorzystania seksualnego. Przecież zawsze, gdy idę do spowiedzi, muszę się przygotować, a więc przeprosić Pana Boga oraz tych, których obraziłem lub którym zrobiłem krzywdę. Ponieważ w Kościele były osoby pokrzywdzone w różnym wieku i czasie, to trzeba się modlić za nie i za sprawców oraz wynagradzać Bogu. Za wszelkie zło, które jest popełniane przeciwko Panu Bogu, powinny być podejmowane różne formy ekspiacji”- tłumaczy. Sam bardzo przeżywa, to co się mówi o Kościele. „To jest przykre i trudne doświadczenie, że wszyscy księża są postrzegani przez pryzmat niektórych duchownych, którzy dopuścili się takich przewinień”- przyznaje ze smutkiem. Ubolewa, że część ludzi, także z tego powodu, odwraca się dziś od Kościoła. „Trzeba bić się w piersi, ale też zrozumieć, że grzech i zło dotyczy ludzi. Pan Bóg nie jest grzechem. Kościół nie jest grzechem. Wartości Dekalogu nie są grzechem. Mimo wszystko warto trzymać się Pana Boga”- wyjaśnia ks. Marian. „Na Zachodzie ludzie zachłysnęli się dobrobytem, ale zaczynają powoli odkrywać, że nie to jest sensem życia. Podobnie jest w Polsce. Musimy zacząć wracać do źródeł”- przekonuje.
Ks. Marian Subocz, zapytany, czy żałuje jakiejś decyzji, z czasów pracy w seminarium, wspomina kleryka Romana Walczoka[86], który ciężko zachorował. „To był alumn z Koszalina. Co jakiś czas jeździł na leczenie do Szczecina. Był już chyba na drugim roku, zawsze przygotowany. Myślałem, żeby dać mu wcześniej sutannę, ale tego nie zrobiliśmy. On na drugim lub trzecim roku zmarł. Miałem potem wyrzuty sumienia, że nie udzielono mu wcześniej święceń, ale człowiek jest mądry po fakcie. To naprawdę wspaniały kleryk. Jest pochowany na koszalińskim cmentarzu”- wspomina ks. Marian. Jako rektor, musiał też udźwignąć śmierć innego kleryka. „W seminarium doszło do tragicznego wypadku. Mnie akurat wtedy nie było na miejscu. Nazywał się Eugeniusz Sadowski i pochodził ze Szczecinka. Zginął w czasie pracy na budowie”- opowiada ks. Marian. „Najtrudniejsza była rozmowa z jego matką. Pojechał do niej biskup Piotr Krupa. Pamiętam tego chłopca. Był dobrym i solidnym klerykiem”- dodaje. „Ks. Marian towarzyszył wspólnocie seminaryjnej w pogrzebie obu tych alumnów. To musiał być czas niezwykle trudny dla wszystkich świadków tych wydarzeń. Ks. Marian pomagał im przeżyć te doświadczenia. Podejrzewam, że było to jedno z najbardziej smutnych wydarzeń dla niego, jako rektora”- uważa ks. dr Jarosław Kwiecień. A czy ks. Marian Subocz ma czego żałować, jeśli chodzi o czas inwigilacji duchowieństwa przez władze komunistyczne w Polsce?
Ks. Marian w teczkach
Zmagania z reżimem komunistycznym
Ostrożność ks. Mariana Subocza w trakcie posługi w seminarium w czasach PRL była uzasadniona. „Rozbijaniu Kościoła od wewnątrz służyli także tajni współpracownicy w szeregach duchowieństwa. Ich liczba się zmieniała, ale z dokumentów IPN wynika, że w całym okresie PRL z UB, a potem SB współpracowało około 10-12 procent księży”- pisze Ewa Czaczkowska w książce o kard. Wyszyńskim[87]. On, jako rektor i bliski współpracownik ordynariusza diecezji biskupa Ignacego Jeża, znajdował się pod szczególnym nadzorem Służby Bezpieczeństwa. Po latach, będąc proboszczem w parafii pw. św. Maksymiliana Kolbego w Słupsku, zapoznał się z dokumentami, znajdującymi się w zasobie Instytutu Pamięci Narodowej, potwierdzającymi, że był inwigilowany przez służby. W wywiadzie dla Głosu Pomorza z 29 czerwca 2006 roku ks. Marian Subocz opowiada, że cały czas pisali na niego raporty i być może stosowano nawet podsłuch telefoniczny. „Głównie jednak nachodzili mnie lub wzywali do siebie. Od czasu do czasu sugerowali podjęcie przeze mnie z nimi współpracy. Za każdym razem kategorycznie odmawiałem”- wyjaśniał ks. Subocz w rozmowie z dziennikarzem Piotrem Polechońskim[88].
W dokumentach, zgromadzonych w Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie[89], a sporządzonych przez pracowników Służby Bezpieczeństwa, znajduje się notatka informacyjna z 19 sierpnia 1985 roku, w której zapisano, że ks. Marian Subocz został zakwalifikowany jako kandydat na tajnego współpracownika o pseudonimie Antek. W sporządzonym przez funkcjonariusza kwestionariuszu ks. Marian określany jest jako „człowiek spokojny, zrównoważony, chętnie dyskutujący, ale tylko w sprawach mu znanych. (…) Chętnie rozmawia na różne tematy, o ile nie dotyczą one jego rodziny i najbliższych mu przyjaciół”.
W uzasadnieniu pozyskania go do współpracy można przeczytać, że służbom zależało na „zabezpieczeniu dopływu informacji o nowych formach pracy i działania kościoła w diecezji koszalińskiej”[90]. Dalej w kwestionariuszu znajduje się rubryka- operacyjne możliwości kandydata. Tu pojawia się wpis, że biskup Ignacy Jeż powierzył ks. Suboczowi, mimo młodego wieku, stanowisko wicerektora WSD. „Ponadto jest on wykorzystywany do różnych prac w kurii. Są to prace na ogół poufne, których ordynariusz nie chce przekazać kurialistom. Ma naturalne możliwości zdobywania interesujących nas informacji”- widnieje w tym dokumencie. Nie udało się pozyskać ks. Mariana Subocza, jako tw. W notatce podane są powody: „Ponieważ ks. Subocz po każdorazowym spotkaniu z prac. SB zdaje pełną relację bpowi Jeżowi z przebiegu spotkania, uważam za niecelowe dalsze opracowywanie wymienionego i jednocześnie wnioskuję o: zdjęcie wymienionego z ewidencji operacyjnej, złożenie posiadanych materiałów w archiwum „C” MSW”. Pojawia się również wpis, że zaniechano dalszego opracowywania go jako kandydata na tw. To jednak wcale nie oznacza, że ks. Marian Subocz przestał być obiektem zainteresowania służb. Jak każdy alumn, z chwilą wstąpienia do seminarium duchownego, miał założoną tzw. teczkę ewidencji operacyjnej na księdza, w skrócie TEOK, w której odnotowywano wszystkie informacje istotne dla SB. Teczka ta była uzupełniana aż do śmierci kapłana lub jego rezygnacji z kapłaństwa. Dokumenty te nosiły klauzule: Tajne, a niektóre dodatkowo zawierały oznaczenie specjalnego znaczenia.
W dokumencie sporządzonym wcześniej, bo 9 września 1982 roku, znajduje się charakterystyka ks. Mariana. Funkcjonariusz odnotował w niej: „Po powrocie ze studiów ks. M. Subocz nie występował publicznie. W dyskusjach w środowisku kleru prezentuje stanowisko, iż zajścia uliczne jakie miały miejsce ostatnio w kraju są prowokacją Służby Bezpieczeństwa. Przekazywał opinie, iż papież pomimo zawieszenia Solidarności w dalszym ciągu wypowiada się o niej pochlebnie”. Służby odnotowały również, że ks. Marian Subocz na przełomie lipca i sierpnia 1982 roku wyjechał wspólnie z biskupem Tadeuszem Werno za granicę do ówczesnego RFN i Włoch. „Głównym celem jego wyjazdu jest rzekome kontynuowanie końcowej fazy pisania pracy doktorskiej. Pod tym samym pretekstem ma zamiar wyjechać na przełomie września i października br. Wyjazdy zagraniczne poza sprawą studiów wykorzystuje na załatwianie dla Kurii różnego rodzaju urządzeń technicznych /np. fotokopiarki/ jak również pomocy finansowej. Bardzo wysoko oceniany jest przez b-pa ordynariusza jako kapłan”- notuje pracownik SB.
Natomiast w notatce służbowej z 30 września 1982 roku rodzice ks. Mariana Subocza określeni są mianem fanatycy religijni, podobnie jak i rodzeństwo. Jest też informacja na temat jego pobytu w wojsku: „W czasie służby wojskowej /25.X.1965[91]-15.X.1968/ był żołnierzem niezdyscyplinowanym, komentującym rozkazy przełożonych, nie włączający się do żadnej działalności społeczno-kulturalnej.”
Służby skrupulatnie odnotowywały każdy wyjazd ks. Subocza poza granice kraju. W notatce z 15 października 1982 roku adresowanej do Naczelnika Wydziału I Departamentu IV MSW płk. Piotrowskiego[92], można przeczytać, że 11 października 1982 roku ks. Marian Subocz powracał do Polski samochodem dostawczym. „Władze celne NRD ujawniły 3 automatyczne urządzenia kopiujące o wartości 10.000 DM, 3.000 sztuk arkuszy papieru, folię do powielania, farby drukarskie i literaturę teologiczną. Przedmioty te przeznaczone były dla seminarium katolickiego w Koszalinie od redakcji Katholishes Sonntagsblatt w Würzburgu. O transporcie powiadomiono Urząd Celny w Świecku, który w/w przedmioty zatrzymał.”
W archiwach IPN jest również notatka, w której oficer SB zabiega o to, by organ paszportowy opóźniał wydanie dokumentu, jak to tylko będzie możliwe. Zapisek zawiera też informację, że oficer ten planuje wezwać ks. Subocza na spotkanie, by skłonić go do dodatkowych wyjaśnień, a paszport zamierza mu przekazać w stosownym momencie. Z tego dokumentu wynika, że paszport był gotowy 31 maja 1984 roku, ale został wydany ks. Marianowi 19 czerwca. W jednej z kolejnych notatek z 10 lipca 1984 roku ten kapitan relacjonuje, że ks. Marian Subocz opowiedział biskupowi Ignacemu Jeżowi o przebiegu spotkania w sprawie wydania mu paszportu. Przyznał, że był wypytywany na temat budującego się gmachu seminarium oraz przywiezionych maszyn drukarskich. W archiwum IPN znajduje się cała teczka, zawierająca akta paszportowe ks. Mariana Subocza[93], a więc jego podania o wydanie paszportu przed każdym wyjazdem zagranicznym, odwołania od decyzji odmownych, a także zaświadczenia z Sekretariatu Prymasa Polski oraz Sekretariatu Episkopatu Polski, potwierdzające cele jego wyjazdów: pomoc duszpasterska, kursy językowe, praca naukowa czy sprawy ważne dla diecezji. Dokumenty te potwierdzają, jakie miał trudności, szczególnie na początku swojego pobytu w Rzymie na studiach, by uzyskać paszport z rozszerzeniem na wszystkie kraje świata, czy Europy i z prawem wielokrotnego przekraczania granicy. Ks. Marian motywował tę prośbę złym stanem zdrowia rodziców i ich podeszłym wiekiem. Zależało mu na tym, by ich odwiedzać w czasie odbywania studiów w Rzymie. W piśmie z 13 maja 1976 roku, jako opinii adresowanej do Naczelnika Wydziału Paszportów Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Koszalinie, jest napisane, że: „Wydział IV uważa za niecelowe wydanie paszportu wielokrotnego dla ks. Mariana Subocza. Ks. Subocz był pracownikiem Kurii Koszalińsko-Kołobrzeskiej i przez okres całej swej pracy reprezentował zdecydowanie przeciwne ideologicznie poglądy na sprawy naszego kraju”. Spotkania w sprawie wydania paszportu miały być dla służb okazją do podjęcia współpracy z duchownym, ale ks. Marian Subocz, co odnotowują funkcjonariusze, odpowiada zdawkowo, ale i bezkompromisowo. „Zapytany o odgłosy prasy włoskiej na temat wprowadzonej w Polsce nowej ustawy o związkach zawodowych, jego stwierdzenie ograniczyło się jedynie do stwierdzenia, że prasa włoska jest przeciwna nowej (ustawie)[94]”- widnieje w dokumentach archiwalnych IPN. Ks. Marian zlecił w Rzymie wydruk dodatkowych egzemplarzy pracy doktorskiej i musiał je tam odebrać. Miały trafić na różne uniwersytety. „Pamiętam, jak musiałem odebrać moją pracę doktorską i poszedłem na komisariat milicji. Widzę, że mój paszport tam leży, a funkcjonariusz mówi do mnie: a może pan nam opowie, jak tam było? Odpowiedziałem, że przecież macie swoich ludzi w ambasadzie. Jeżeli nie chcecie mi wydać paszportu, to poinformuję uczelnię w Rzymie, że władze wstrzymały mój wyjazd i oni to opublikują w prasie. – Nie, to my tak nie chcemy- odpowiedzieli. Po kilku tygodniach dostałem paszport”- opowiada ks. Marian. Ale w 1983 roku na jego podaniach ponownie lądowała pieczątka z napisem: ODMÓWIĆ. Ks. Marian musiał się odwoływać od tych decyzji albo cierpliwie składać kolejne wnioski.
Teczki duchownych zostały zlikwidowane podczas niszczenia akt bezpieki w latach 1989-1990, gdy komunizm w Polsce upadał. Ówczesny wiceminister spraw wewnętrznych generał Lucjan Czubiński niszczenie tych dokumentów uzasadniał tym, że „nie miały znaczenia historycznego, archiwalnego ani naukowego”[95]. Materiały, dotyczące ks. Mariana Subocza również zostały zniszczone. W dokumentach, które się zachowały w archiwum IPN, pojawia się adnotacja, że „materiały Wydziału II Dep. IV MSW (nr rej. 80906) zostały złożone i sfilmowane w archiwum Wydz. II Biura „C” MSW do nr 18912/I-K. Materiały zniszczono. Rok brakowania mikrofilmu 2000”. W innej notatce pojawia się informacja, że materiały zostały zniszczone, ale pozostał mikrofilm F-18912/1. Uzasadnienie to samo, że dokumenty nie przedstawiały wartości archiwalnej, historycznej i merytorycznej. Ta informacja opatrzona jest datą 6 stycznia 2001 roku. „Było akurat odwrotnie: zniszczono je, ponieważ takie właśnie znaczenie- i to ogromne- miały, pokazując perfidię systemu, dla którego każdy ksiądz był potencjalnym przeciwnikiem”- uważają Ewa Czaczkowska i Tomasz Wiścicki, autorzy książki Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Wiara, nadzieja, miłość. Biografia błogosławionego[96].
Ks. Marian Subocz był pierwszym duchownym z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, uznanym przez IPN za pokrzywdzonego przez służby PRL. O status ten wnioskował po tym, jak jego nazwisko znalazło się na tzw. liście Wildsteina (był to spis kilkuset tysięcy nazwisk widniejących w archiwum IPN, które opublikował dziennikarz Bronisław Wildstein). „Odbiór społeczny był niestety jeden: ci co są na liście, to pewnie sami agenci i tajni współpracownicy. Dlatego, gdy dowiedziałem się, że moje imię i nazwisko też na niej figuruje, poczułem się jak obrzucony błotem i z początku nie wiedziałem, co robić. Bo jak tu udowodnić, że jestem uczciwym człowiekiem?”- przyznawał ks. Marian we wspomnianym wcześniej wywiadzie. Zaświadczenie o tym, że został uznany za pokrzywdzonego w rozumieniu ustawy z dnia 18 grudnia 1998 roku o Instytucie Pamięci Narodowej- Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, zostało wydane 3 lutego 2006 roku przez Oddziałowe Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów Instytutu Pamięci Narodowej w Gdańsku[97]. W dokumencie tym jest napisane: „zaświadcza się, że na podstawie posiadanych i dostępnych dokumentów zgromadzonych w zasobie archiwalnym Instytutu Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, że Pan Marian Subocz jest pokrzywdzonym w rozumieniu art. 6 w/w ustawy”. Ks. Marian Subocz przekonywał, że ubiegał się o ten status ze względu na innych. „Jestem proboszczem, któremu codziennie zawierza tysiące parafian. Dlatego, jeżeli ktokolwiek będzie miał jakieś wątpliwości, związane z moją osobą, w każdej chwili mogę pokazać mu dokument świadczący o tym, że byłem ofiarą tamtego sytemu”- tłumaczył ks. Marian na łamach Głosu Pomorza. Zamierzał wtedy zwrócić się do IPN-u o ujawnienie tych danych i chciał przekazać ówczesnemu ordynariuszowi diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej biskupowi Kazimierzowi Nyczowi. „Nie zamierzam jej podawać do publicznej wiadomości. Sam wiem najlepiej, jakie to wtedy były czasy oraz jakiej presji i prześladowaniom poddany był wówczas Kościół. Bo jaką mogę mieć pewność, że człowiek, który na mnie donosił, został do tego zmuszony szantażem czy też robił to za pieniądze? Dziś zbyt łatwo ocenia się ówczesne postawy i zbyt łatwo szafuje się oskarżeniami, a zdecydowana większość księży to uczciwi kapłani”- przekonywał ks. Marian Subocz[98]. „Mój przypadek pokazuje, jak łatwo zło zawarte w esbeckich aktach może uczciwemu kapłanowi zniszczyć życie. Dlatego choć prawdę trzeba ujawnić, to nie wolno tego robić bez żadnych reguł i zasad”- twierdził. Dziś podtrzymuje to stanowisko. „Nie chcę wiedzieć, kto na mnie donosił. Gdyby się okazało, że to był ktoś z bliskiego otoczenia, może miałbym trudność w relacjach. Zostawiam to Panu Bogu”- tłumaczy ks. Subocz.
Na oku służb była także rodzina ks. Mariana. „Pamiętam jak w latach 60., kiedy likwidowano religię w szkołach, rodzice uczniów, między innymi nasza mama, udali się do Inspektoratu Oświaty (chyba tak ta instytucja się nazywała), domagając się zachowania religii w szkole[99]”- wspomina Andrzej, brat ks. Mariana. „Nasza najstarsza siostra Wala, która była młodą nauczycielką w Strącznie, a później w Wałczu, jako jedyna nie podpisała zgody na usunięcie religii w szkole. Później odmówiła wstąpienia do PZPR, mimo nakłaniania do tego ze strony kierownictwa. Taka postawa była źle widziana przez przełożonych, którzy byli z nadania komunistycznych władz. Groziło to nawet zwolnieniem z pracy, a ten zawód był pod szczególną kontrolą”- dodaje. Sam również, studiując w Szczecinie na Akademii Medycznej, zwrócił na siebie uwagę SB, ponieważ uczęszczał do duszpasterstwa jezuitów, prowadzonego przez o. Huberta Czumę[100]. Środowisko to było szczególnie inwigilowane przez tajne służby. Wtedy założyli mu teczkę. „W tamtych czasach ludzi wierzących, zwłaszcza tych, którzy mieli w rodzinie kapłana, traktowano jako obywateli gorszej kategorii i niebezpiecznych dla panującego systemu socjalistycznego”- uważa Andrzej Subocz.
Ta słynna świeca
Caritas Polska. Odsłona pierwsza
Biskup pomocniczy diecezji katowickiej Czesław Domin w czasie stanu wojennego kierował Prymasowskim Komitetem Pomocy Internowanym. Był jednocześnie przewodniczącym Komisji Charytatywnej Episkopatu Polski, dlatego nawiązywał kontakty z krajami Europy Zachodniej, żeby wsparły Polskę. Dzięki temu udało się zorganizować liczne transporty z żywnością i pomocą medyczną do naszego kraju. Przemycano również materiały poligraficzne do seminariów duchownych oraz dla opozycji. Wsparcie materialne dla Polaków trwało do 1990 roku, wtedy przybył ostatni transport z Essen. Według danych Komisji Charytatywnej Episkopatu Polski (KCEP), tylko w latach 1984-1986 ofiarodawcy zagraniczni przekazali do Polski prawie 169 tys. ton darów, w tym 150 tys. ton pomocy żywnościowej. Wartość pomocy medycznej w tym czasie wyniosła ponad 100 milionów dolarów. Konferencja Episkopatu Niemiec przez dziesięć lat, od 1980 roku, przekazywała co roku niemieckiemu związkowi Caritas milion marek na zakup żywności dla akcji wakacyjnej w Polsce, organizowanej przez KCEP[101].
Zanim biskup Czesław Domin został ordynariuszem w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej[102], odwiedził koszalińskie seminarium duchowne. „Biskup przyszedł do seminarium, obejrzał je, a potem mnie uścisnął i powiedział, że cieszy się, że jestem tutaj rektorem”- opowiada ks. Marian i przyznaje, że zachowanie biskupa Domina było wtedy dla niego zaskakujące. „Po kilku dniach Nuncjatura Apostolska podała informację, że biskup Czesław Domin został mianowany ordynariuszem diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej”- dodaje.
To biskup Czesław Domin chciał, by ks. Marian Subocz podjął się odbudowy Caritas Polska po czterdziestu latach od likwidacji przez ówczesne władze państwowe działalności charytatywnej i konfiskaty majątku kościelnej Caritas[103]. „Biskup Jeż przyszedł do mnie i powiedział, że biskup Domin chce, żebym został dyrektorem Caritas Polska i to jak najszybciej. Powiedział, że mam zostawić seminarium, bo tam jest pilna potrzeba”- opowiada ks. Marian i przyznaje, że w pierwszej chwili odmówił, nawet gdy biskup Czesław Domin osobiście przedstawił mu tę propozycję. Ale przemyślał ją i po jakimś czasie się zgodził. Decyzja o wyborze ks. Mariana Subocza na dyrektora Caritas Polska została podjęta 13 stycznia 1993 roku na konferencji specjalnej Episkopatu Polski, odbytej w kaplicy pw. św. Jana Kantego w Kolegium Polskim w Rzymie. Informacja ta została przekazana mu listownie. W korespondencji tej pojawiają się gratulacje od biskupów Czesława Domina i Ignacego Jeża. „Serdecznie gratulujemy tego wyboru i już dziś życzymy specjalnych łask Bożych potrzebnych do spełnienia tak ważnej dla Kościoła w Polsce i dla całego Narodu funkcji”- widnieje w liście[104].
Ks. Subocz rozpoczął pracę w Warszawie w połowie lutego 1993 roku[105], bo siedziba Caritas Polska miała się mieścić w budynku Sekretariatu Konferencji Episkopatu Polski. Do tej pracy delegowano jeszcze tylko dwie siostry zakonne[106]. Ks. Marian przyznaje, że to, co tam zastał, było dla niego wielkim zaskoczeniem. „Dostaliśmy trzy pokoje na poddaszu. Stały tam cztery biurka, maszyna do pisania i dalekopis, ustawiony w nieczynnym kominku. Do dyspozycji było około tysiąca dolarów. Tak miałem tworzyć Caritas w Polsce. Przyznam szczerze, że zbladłem i nogi mi się ugięły”- wspomina ks. Marian. „Pomyślałem sobie: Panie Boże, teraz musisz mi jakoś pomóc”- dodaje. Do współpracy zaprosił o. Huberta Matusiewicza, bonifratra, który został jego zastępcą[107]. „Skala zadań była wręcz niewyobrażalna. Nie istniały bowiem struktury charytatywne, zniszczone przez totalitarny system. Brakowało doświadczenia i przygotowanych kadr, funduszy na działalność i na zorganizowanie pracy. Niezbędne stało się zbudowanie profesjonalnego zespołu pracowników biura centralnego: sekretariatu, księgowości i prawnika”- podkreśla o. Hubert Matusiewicz. „Ks. dr Marian Subocz w rzeczywistości otwierał drzwi do Caritas w ojczyźnie. Cztery dekady bezprawnego ograniczania, a nawet niszczenia przez państwo komunistyczne tradycji i aktywności Kościoła w obszarze rozwiązywania problemów społecznych, doprowadziły do zaniku form i metod pracy charytatywnej. Dzieło Caritas w Polsce trzeba było praktycznie zaczynać od nowa”- uważa ks. dr Arnold Drechsler, od 1991 roku dyrektor Caritas Diecezji Opolskiej i dodaje, że ks. Marian Subocz podjął się tego zadania szczerze i wielkodusznie.
Ks. Marian wspomina początki tej pracy tak: „Nie miałem pojęcia, jak prowadzić Caritas narodową. Musiałem się tego uczyć. Zwróciłem się więc z prośbą do kilku Caritas: Niemiec, Austrii, Belgii, a potem pojechałem do Caritas Italii i Caritas Francji. Mówiłem im, że zostałem dyrektorem Caritas Polska i mam zbudować jej struktury, ale nie mam żadnych funduszy na przeprowadzenie szkoleń dla dyrektorów diecezjalnych ośrodków, które w tym czasie zaczęły powstawać. Ich poprosiłem o pomoc”- opowiada ks. Subocz.
Pierwsze szkolenie z udziałem wszystkich dyrektorów Caritas diecezjalnych z Polski, a więc prawie czterdziestu, odbyło się w październiku 1993 roku w Wiedniu. Następnie, na przełomie listopada i grudnia odbyło się szkolenie w Brukseli. „Zobaczyliśmy jak funkcjonuje Caritas belgijska. Przyjęli nas tam z takimi honorami, że byliśmy nawet trochę skrępowani”- wspomina ks. Marian. Trzeci wyjazd szkoleniowy był do Caritas niemieckiej. W dniach od 20 sierpnia do 2 września 1994 roku Caritas Polska we współpracy z Deutscher Caritasverband zorganizowali studium we Freiburgu. „To był dłuższy pobyt. Poprosiłem ich także o pomoc w wyposażeniu naszych biur w różnego rodzaju sprzęty. Nie mieliśmy żadnych maszyn, dalekopisów. I tak poszczególne Caritas w diecezjach rozpoczęły swoją działalność”- wspomina. W tym szkoleniu brał udział Jarosław Bittel, prawnik, niemal od początku związany z Caritas Polska[108]. „To było bardzo ciekawe doświadczenie, ponieważ zobaczyłem Caritas, która była organizacją gigantyczną. Caritas niemiecka w tym czasie była po państwie niemieckim największym pracodawcą, zatrudniającym pracowników w sferze socjalnej. To wiązało się z systemem, jaki tam przyjęto – Caritas wykonywała dużo usług na zlecenie państwa, finansowanych przez władze publiczne i fundusze ochrony zdrowia, czego w Polsce w tym czasie nie było w tak szerokim zakresie”- opowiada Jarosław Bittel w wywiadzie udzielonym na łamach kwartalnika Caritas z okazji 30-lecia Caritas w Polsce[109]. „Uczyliśmy się od nich przede wszystkim, jak stworzyć Caritas narodową i Caritas w diecezjach, a także w jaki sposób możemy korzystać z funduszy rządowych, by tworzyć świetlice dla dzieci i seniorów, hospicja, domy samotnej matki, kuchnie dla ubogich czy świadczyć pomoc osobom bezdomnym”- dopowiada ks. Marian Subocz. Równolegle organizował część szkoleń w kraju, pozyskując renomowanych prelegentów i specjalistów w tej dziedzinie z zagranicznych Caritas. „Koncepcja szkoleń, zacieśniania międzynarodowej współpracy i żywe kontakty ks. Mariana Subocza ze środowiskami Caritas z krajów Europy Zachodniej, odsłaniają istotną cechę pełnienia przez niego funkcji moderatora posługi Caritas na forum krajowym. Łączy się ona z rozumieniem przez niego słowa katolickość. Z przekonania i w praktyce ks. prałat realizował posługę Caritas w braterstwie i w partnerstwie z Caritas innych krajów. Bez uprzedzeń i kompleksów, bazując na katolickiej wspólnocie Kościołów, poznawał i rozeznawał prowadzone przez Caritas krajów Europy Zachodniej metody działania”- uważa ks. Arnold Drechsler.
Jednakże największą akcją, której ks. Marian Subocz był inicjatorem, a do dziś realizowaną przez Caritas, jest Wigilijne Dzieło Pomocy Dzieciom. „Podczas spotkania dyrektorów Caritas diecezjalnych w maju 1994 roku w Rusinowicach, w diecezji gliwickiej, dzieliliśmy się swoimi doświadczeniami. Ale mi zależało, żeby powstała jakaś inicjatywa, która będzie wspólna dla nas wszystkich i sprawi, że Caritas w Polsce będzie rozpoznawalna. Zaproponowałem, by w związku z tradycją ustawiania pustego nakrycia podczas wieczerzy wigilijnej w Boże Narodzenie, ustawiać na stole dodatkowo święcę Caritas, dzięki czemu to miejsce nie będzie już puste, bo pieniądze ze sprzedaży tych świec zostaną przeznaczone na pomoc dzieciom. Wszyscy to akceptowali”- wspomina ks. Marian. „Na początku wyprodukowaliśmy około 260 tysięcy tych świec, a w późniejszych latach rocznie rozprowadzanych było ich od dwóch do czterech milionów. Od 30 lat świece z logiem Caritas trafiają w czasie Adwentu do wszystkich parafii w całej Polsce”- informuje ks. Marian. „Jest to taki znak rozpoznawczy Caritas, który nawiązuje symboliką do Paschału, będącego wyrazem obecności Chrystusa Zmartwychwstałego”- wyjaśnia były dyrektor Caritas. Dzięki tej akcji finansowane były wyjazdy wakacyjne dla dzieci z najbiedniejszych rodzin, a także posiłki, stypendia oraz wsparcie w rehabilitacji i leczeniu. Już rok od rozpoczęcia akcji, w skali całego kraju rozprowadzono blisko dwa miliony świec, z których dochód wyniósł około trzech milionów złotych. Dwa lata później, w 1996 roku, podjęto decyzję, by 10 groszy z ofiary za każdą świecę, przeznaczać na projekty pomocowe dla dzieci żyjących w najuboższych krajach świata, realizowane przez Caritas Polska[110]. Tego roku do akcji przyłączyli się także harcerze z ZHP, prowadzący w Polsce akcję przekazywania Betlejemskiego Światła Pokoju. Ogień zapalany w grocie Narodzenia Pańskiego, a wraz z nim wigilijna świeca Caritas, docierały m.in. do Prymasa Polski, Prezesa Rady Ministrów, Prezydenta RP, Sejmu i Senatu. W dziesiątą rocznicę dzieła, a więc w 2003 roku, sprzedano 4,5 miliona świec, gromadząc na pomoc dzieciom czternaście milionów złotych. Od 2000 roku akcja ma charakter ekumeniczny, bo włączyły się w nią także Eleos i Diakonia Polska – ośrodki charytatywne Kościołów prawosławnego oraz ewangelicko-augsburskiego. Akcję tę od początku, z inicjatywy dyrektora ks. Mariana Subocza, Caritas promuje w mediach ogólnopolskich oraz regionalnych i lokalnych, nie tylko katolickich.
Kolejną ważną dla ks. Mariana sprawą, było wydawanie gazety, informującej wiernych o działalności Caritas i umożliwiającej dzielenie się swoimi doświadczeniami między wszystkimi Caritas diecezjalnymi. Tak już w 1994 roku powstał kwartalnik Caritas. „Nowe pismo miało zastąpić Wiadomości Charytatywne, które były już trochę archaicznym wydawnictwem. Chcieliśmy je przekształcić w pismo bardziej nowoczesne, które może zainteresować tematem pracy charytatywnej osoby, które nie miały nic wspólnego z Caritas”- tłumaczy Jarosław Bittel we wspomnianym wcześniej wywiadzie[111]. W redakcji tej gazety były różne osoby, dyrektorzy Caritas diecezjalnych, dziennikarze, siostry zakonne i inni pracownicy Caritas, odpowiedzialni za poszczególne projekty. Pismo to było wydawane do 2022 roku.
Caritas Polska miała przede wszystkim za zadanie wspierać ośrodki diecezjalne i stworzyć takie inicjatywy, które będą koordynowane centralnie, a realizowane w diecezjach. „Zaczęliśmy wtedy się zastanawiać nad tym, co zrobić dla ludzi starszych, rodzin, dzieci oraz samotnych matek z dziećmi, bezdomnych i ubogich”- wspomina ks. Marian. „Mi zależało przede wszystkim na tym, żeby Caritas zawsze zachował swoje oblicze, ukazujące Miłosierdzie Boże. Misją Caritas jest realizowanie Ewangelii, a więc bycie miłosiernym dla tego, który jest w trudnej sytuacji”- podkreśla.
Jednym z ważniejszych programów w tamtym czasie były Stacje Opieki Caritas. Zostały utworzone w wielu diecezjach na wzór zachodni i polegały na zakładaniu i utrzymywaniu placówek o charakterze medyczno-socjalnym. „Stacja Opieki Caritas była na owe czasy bardzo dobrze wyposażona – miała budynek z gabinetem zabiegowym i łazienką z podnośnikami pozwalającymi na transport oraz zabiegi pielęgnacyjne osób niepełnosprawnych. Stację obsługiwały dwie wykwalifikowane pielęgniarki, które miały do dyspozycji samochód, którym dojeżdżały do chorych. Na wsiach często nie było wówczas bieżącej wody, osoby starsze i chore nie były w stanie dokonywać czynności higienicznych. Pielęgniarki praktycznie codziennie dojeżdżały do takich osób i pielęgnowały je na miejscu lub zawoziły do stacji i odwoziły do domu. Gdyby nie stacje, wiele osób samotnych musiałoby przebywać w domu opieki lub w szpitalu”- informuje Jarosław Bittel[112]. Wiele tych stacji nadal funkcjonuje. Są takie diecezje, gdzie jest tylko jedna, bądź kilka, ale w diecezji opolskiej jest ich ponad 40. Sporo jest także w diecezji kaliskiej, gliwickiej oraz w archidiecezji krakowskiej. „Chcieliśmy zwrócić uwagę na to, że wielu chorych nie miało dostępu do odpowiedniego sprzętu, nawet do wózków inwalidzkich, czy łóżek rehabilitacyjnych. Kontaktowaliśmy się np. z Caritas z Niemiec i od nich zakupywaliśmy sprzęty, a następnie przekazywaliśmy je do Caritas diecezjalnych. Otrzymywali po 15-20 łóżek medycznych, żeby wypożyczać chorym na terenie diecezji”- wspomina ks. Marian.
Drugi program, o którym opowiadał w wywiadzie dla kwartalnika Caritas były zastępca dyrektora Caritas Polska, był Au Pair, czyli pomoc skierowana do dziewcząt i młodych kobiet, które goszcząc u rodziny za granicą, zajmowały się opieką nad dziećmi, a jednocześnie uczyły się języka na opłaconym kursie.
Przy współpracy z Caritas we Freiburgu ks. Marian Subocz stworzył także fakultet Caritas przy ówczesnej Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie – dzisiejszym Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Było to Studium Caritas na Wydziale Kościelnych Nauk Historycznych i Społecznych. Studiowali tam przyszli pracownicy największej charytatywnej organizacji kościelnej. „Stypendia fundowała Caritas Polska, w porozumieniu z biskupami diecezji rzymsko- i greckokatolickich”- uzupełnia o. Hubert Matusiewicz, ówczesny zastępca dyrektora Caritas Polska. „Od samego początku zależało mi na tym, żeby taki fakultet powstał. Chodziło o to, żeby profesjonalnie przygotować do tej pracy obecnych lub przyszłych pracowników Caritas. Konieczna jest znajomość przepisów prawa, umiejętność zdobywania środków z funduszy unijnych, realizacji różnych projektów, wiedza dotycząca pomocy społecznej. Osoby te mogły po tych studiach podejmować pracę nie tylko w Caritas, ale także w innych placówkach, jak hospicja, domy pomocy społecznej, czy w różnych instytucjach wspierających osoby ubogie, bezdomne, uchodźców[113]”- uzasadnia ks. Marian i dodaje, że ważny był dla niego także inny aspekt. Zależało mu na formacji duchowej pracowników Caritas. „Dla mnie istotne jest, by pracownicy Caritas żyli Ewangelią, dlatego organizowaliśmy dla nich czy dla wolontariuszy Caritas Dni Skupienia oraz rekolekcje. Uważam, że na uczelni katolickiej powinien być taki kierunek studiów”- przekonuje. Priorytety ks. Mariana Subocza w działalności Caritas były znane jego współpracownikom. „W mojej pamięci pozostaną uwagi ks. dyrektora, który podkreślał, że Caritas powinna pozostać powołaniem wszystkich wiernych, a nie tylko zajęciem niektórych w Kościele”- przekonuje ks. Arnold Drechsler, dyrektor Caritas Diecezji Opolskiej. „W debacie na forum Papieskiej Rady Cor unum, której ks. prałat Marian Subocz był członkiem, a która była poświęcona specyfice pracy Caritas, przekonywał, że z Caritas Kościoła jest tak jak z samym Kościołem. Od Chrystusa otrzymuje swoje światło. Jeśli tego światła nie przyjmuje i nie podaje dalej, może być tylko kolejnym wariantem organizacji pozarządowej. Konstatował, że Chrystus posiada wobec kościelnej Caritas prawa autorskie. Nam nie wolno ich zmieniać”- wspomina ks. Drechsler. Dodaje, że były dyrektor Caritas Polska sam jest bogobojnym kapłanem oraz ciepłym i dobrym człowiekiem, który zabiegał, by w strukturach i działaniach Caritas wyczuwalny i rozpoznawalny był Duch Chrystusa.
Działalność Caritas Polska poza granicami kraju została wdrożona niemal od początku. „Najpierw bardziej korzystaliśmy z pomocy i środków pozyskiwanych z Caritas z innych krajów. W dalszej kolejności zaczęliśmy realizować projekty unijne, które dotyczyły programów żywnościowych, wspierających ludzi ubogich”- tłumaczy ks. Marian. Mówi, że po jakimś czasie zaczęli też szukać funduszy w kraju, chociażby w czasie wojny na Bałkanach, gdy zwrócili się o pomoc do Polaków. Z zebranych wtedy pieniędzy zostały zakupione i wysłane trzy transporty węgla, głównie do Chorwacji. Ks. Marian pojechał tam osobiście. „Gdy w 1994 roku wybuchła wojna w Czeczenii, również była przeprowadzona zbiórka, pojechały wtedy cztery konwoje, które najpierw zawiozły żywność i leki, a później odzież. W tym samym roku miała miejsce eskalacja konfliktu w Rwandzie – w ramach pomocy wysłane zostały dwa transporty lotnicze, a dary były rozprowadzane wśród ofiar konfliktu przez polskich misjonarzy”- informuje Jarosław Bittel[114].
Stopniowo rozwijały się kolejne projekty. „W 1996 r. pojawiła się Jałmużna Wielkopostna, która w tej chwili jest akcją ekumeniczną, a także Skarbonka Wielkopostna, która jest projektem edukacyjnym. Skarbonka wdraża dzieci i młodzież w ideę pomagania i składania nie tylko darów materialnych, ale i duchowych. Wśród ważnych programów jest również Kromka chleba dla sąsiada oraz Tak. Pomagam!, które realizowane są od 2003 roku”- informował Jarosław Bittel, były zastępca dyrektora Caritas Polska w wywiadzie realizowanym z okazji 30-lecia Caritas Polska[115]. Ale w tym czasie dyrektorem Caritas Polska nie był już ks. Marian Subocz.
Po półtora roku, kiedy Caritas Polska już praktycznie funkcjonowała, ks. Marian Subocz 17 czerwca 1994 roku otrzymał nominację na zastępcę sekretarza generalnego Konferencji Episkopatu Polski, którym był wtedy biskup Tadeusz Pieronek. Rozczarowania nie krył biskup Czesław Domin, co wyraził w piśmie adresowanym z Komisji Charytatywnej Episkopatu Polski do całego gremium Konferencji Episkopatu Polski. „Z wielkim niepokojem, a nawet bólem przyjmuję do wiadomości zamiar zamianowania ks. prał. dr. Mariana Subocza, dotychczasowego dyrektora Caritas Polska, Zastępcą Sekretarza Episkopatu Polski. Ks. dr Subocz, kapłan diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, nadaje się jak najbardziej na to stanowisko, względnie jakiekolwiek inne w służbie Kościoła w Polsce. Jednak zmiana na stanowisku Dyrektora Caritas Polskiej po tak krótkim, bo zaledwie półtorarocznym stażu na tym stanowisku, jest krzywdą dla Caritas”- pisał przewodniczący komisji charytatywnej Episkopatu. W dalszej części listu biskup Domin przypomina biskupom, że prawie rok prosił o wybór dyrektora Caritas Polska, po tym, jak został ordynariuszem diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. „Kiedy prośby moje nie odnosiły skutku, w styczniu 1993 zaproponowałem z terenu diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej kapłana najbardziej odpowiedniego i gorliwego, mimo, że był rektorem Wyższego Seminarium Duchownego, a więc dyrektorem serca diecezji. Uczyniłem to, mimo, że diecezja, w której obecnie służę, jest bardzo uboga w kapłanów, a tym bardziej w kapłanów z takim przygotowaniem, wykształceniem, inicjatywą i gorliwością, jak ks. dr Subocz. Decyzja ta była dla diecezji bolesna, jednak podjąłem ją z tego względu, że byłem przekonany o ważności ogólnopolskiej pracy charytatywnej”- pisał biskup[116]. To tylko fragment tego dokumentu. Mimo to, decyzja Episkopatu została podtrzymana i ks. Marian Subocz opuścił Caritas Polska, by podjąć pracę w sekretariacie KEP. Jak wspomina ten czas? „Pięć lat minęło dosyć szybko”- komentuje dziś ks. Marian Subocz.
Jego zadaniem było wówczas m.in. przygotowywanie konferencji plenarnych Episkopatu Polski, pisanie protokołów z tych posiedzeń, a także udział w różnego rodzaju spotkaniach, przygotowywanie pism i korespondencji. „On do każdego zadania podchodził z wielką odpowiedzialnością i starał się wykonywać swój obowiązek jak najlepiej”- uważa s. Maria Dominika Poleńska ze zgromadzenia sióstr służebniczek NMP Niepokalanie Poczętej z gałęzi śląskiej, która w tym czasie była jego sekretarką. „Ks. Marian Subocz to jest wielkiej kultury kapłan, wspaniały szef, zatroskany o innych. Zawsze z wielkim szacunkiem odnosił się do współpracowników i do ludzi, którzy przychodzili do niego w różnych sprawach. Takiego człowieka na stanowisku kierowniczym, to się rzadko spotyka. Mam tu na myśli jego zalety, które odzwierciedlały, zarówno jego człowieczeństwo, jak i posługę kapłańską”- wspomina s. Maria Dominika i dodaje: „To kapłan, który nie zaniedbuje kontaktu ze swoim Mistrzem, poprzez modlitwę, sprawowanie Eucharystii, która była zawsze głębokim przeżyciem, a także przez dzielenie się Słowem Bożym, czy to w kazaniach, czy przy innych okazjach, również tych trudnych. Można było wyczuć w jego wypowiedzi, że jest człowiekiem głębokiej wiary i że ten jego kontakt z Chrystusem nie jest wyuczony, ale wymodlony, wyklęczany, przemedytowany ze Słowem Bożym”. S. Maria Dominika Poleńska podkreśla, że zawsze mogła liczyć na ks. Mariana Subocza, jako na szefa. „Zauważał i doceniał pracę swoich współpracowników. Jednocześnie był bezpośredni, bardzo komunikatywny i wyrozumiały. Miał takie życzliwe podejście. Jak widział, że przeżywałam coś trudnego, to nie nagabywał, ale czuło się, że wspiera modlitwą i dobrym słowem”- dopowiada. W czasie tej posługi współorganizował VI wizytę Ojca Świętego Jana Pawła II do Polski w 1997 roku. Funkcję Zastępcy Sekretarza Generalnego Episkopatu Polski ks. Subocz pełnił do 4 czerwca 1998 roku.
Kolejnym wyzwaniem, jakie pojawiło się na drodze ks. Mariana Subocza była praca w Brukseli. Na prośbę Prymasa Polski został skierowany do pracy w sekretariacie Komisji Episkopatów Wspólnoty Europejskiej (COMECE)[117]. Znalazł się w grupie specjalistów, którzy obserwowali i analizowali rozwój w polityce Unii Europejskiej we wszystkich sferach zainteresowania i działalności Kościoła, a wyniki swej pracy relacjonowali Zarządowi i Zgromadzeniu Ogólnemu Konferencji Episkopatów UE. Ich uwaga skupiała się na sprawach dotyczących rozwoju szkół katolickich, szpitali i pozostałych dziedzin, w które także angażował się Kościół. „Chodziliśmy też na spotkania ogólne różnych instytucji w Unii Europejskiej, żeby wiedzieć jak zdobywać finanse na działalność społeczną i charytatywną w Kościele”- wyjaśnia ks. Marian. „Szefem był wtedy ks. Noël Treanor[118]. Było nas dwóch kapłanów, a reszta to były osoby świeckie. Fajna grupa była, ale to nie było dla mnie. To była praca urzędnicza”- wspomina. „Mieszkałem, co prawda, u sióstr zakonnych i tam odprawiałem w niedzielę Mszę św., ale to było za mało. Uważam, że tę pracę w komisji mogli wykonywać dobrze do tego przygotowani ludzie świeccy. Poprosiłem więc biskupa, żebym mi pozwolił wrócić do Polski, do pracy w parafii”- tłumaczy ks. Marian.
Po prostu ksiądz
Proboszcz największej parafii w diecezji
Ks. Marian Subocz 29 sierpnia 2001 roku został proboszczem parafii pw. św. Maksymiliana Marii Kolbego w Słupsku. Formalne objęcie tego urzędu odbyło się podczas Mszy św. 2 września. To była pierwsza wybudowana od fundamentów świątynia w diecezji koszalińsko- kołobrzeskiej o wymiarach 78 m długości, 33 m szerokości i 15 m wysokości[119]. Budowa świątyni rozpoczęła się w 1977 roku, a zakończyła w grudniu 1985 roku. Dom parafialny został poświęcony w październiku 1987 roku.
„To była bardzo duża parafia. Liczba wiernych wynosiła wówczas prawie 25 tysięcy. Miałem wtedy do pomocy siedmiu wikariuszy[120]. Były też siostry zakonne”- wspomina ks. Marian. Przy parafii działa szkoła katolicka, której został dyrektorem. „Na początku zająłem się kościołem, a dokładniej rzecz ujmując wystrojem prezbiterium oraz ogrzewaniem. Potem musiałem przeprowadzić remont całej plebanii, włącznie ze szkołą katolicką. Zrobiłem też kaplicę na plebanii”- wymienia ks. Marian. Bardziej skrupulatnie zakres prac przedstawia parafianin Antoni Szreder[121]: „Na plebanii połączonej ze szkołą, wykonano nową elewację, wymieniono okna i drzwi, wyremontowano dach, kaplicę, kuchnię i kotłownię. Ułożone zostały płytki przed wejściem i wybudowano drogę dojazdową do garaży. Prace przy budynku kościoła poprzedziło odwodnienie terenu i zaizolowanie jego fundamentów. Wymieniono na nową jego elewację. Konserwacji i remontowi poddano również dach i wieżę kościoła. Zostały wymienione okna w dolnym kościele. Przebudowane zostało główne wejście do kościoła oraz wejście boczne, jak również schody i drzwi do zakrystii. Zamontowane zostały nowe drzwi do kościoła głównego i drzwi boczne. Gruntownej przebudowie poddano prezbiterium górnego kościoła”. Te prace zainicjował i nadzorował ks. Marian Subocz, przy dużym zaangażowaniu ks. Mieczysława Dzikowskiego, obecnego proboszcza parafii pw. św. Rafała Kalinowskiego w Pile. Pan Antoni dodaje, że ks. Marian sprowadził również od sióstr zakonnych w Paderborn relikwie św. Maksymiliana Kolbego. „Jego zaangażowanie w materialny rozwój parafii powodowało, iż takowym wykazywali się również wierni, a ks. Marian umiał im dziękować. W swoim archiwum przechowuję podziękowanie od księdza proboszcza, sygnowane również przez biskupa, z dnia 1 listopada 2006 roku za ofiarowanie do świątyni nowego tabernakulum”- podkreśla Antoni Szreder.
Poza budową i remontami obiektów parafialnych, toczyło się życie duszpasterskie. Przykładowo, liczba parafian w 2004 roku wynosiła około 24 tysięcy osób[122]. „Był księdzem bardzo zaangażowanym. Tylko dwa lata byłem jego współpracownikiem. Zapamiętałem takie trzy hasła, którymi mógłbym streścić ten czas”- mówi ks. Jarosław Kwiecień[123], który jako neoprezbiter trafił do parafii pw. św. Maksymiliana w Słupsku, kiedy proboszczem był ks. Marian Subocz. „Pierwsze hasło to spowiedź. Zagonił nas wszystkich księży do spowiadania jeszcze więcej niż w każdej standardowej parafii, wprowadzając spowiedź 15 minut przed każdą niedzielną Eucharystią i godzinę przed każdą Mszą w tygodniu wieczorem. Na początku mówiliśmy, że to dodatkowe obowiązki, a w dużej parafii było co robić. Szybko się jednak okazało, że ludzie bardzo chętnie z tego skorzystali, dlatego że była to spowiedź w ciszy, na spokojnie i to zostało po ks. Marianie do dzisiaj. Ludzie bardzo to docenili, a owoce tego były wielkie. Bardzo mu zależało na spowiedzi”- podkreśla ks. Kwiecień. „Drugie hasło to remonty. To jest człowiek, który chyba całe życie coś remontuje albo buduje. Jak przyszedłem do parafii 28 sierpnia 2002 roku, kościół był w remoncie. Coś tam było wyburzane, coś innego budowane i po pewnym czasie powstało dużo piękniejsze wnętrze kościoła św. Maksymiliana. Potem były kolejne inwestycje i różne prace, które ostatecznie zmieniły miejsce na lepsze. Pamiętam też, że szkoła potrzebowała uwagi ze strony proboszcza, który był jednocześnie jej dyrektorem. Ksiądz Subocz intensywnie się angażował w funkcjonowanie szkoły, także czuwał nad jej finansowaniem. Wyprowadził ją z pewnego zakrętu na prostą”- dopowiada ks. Jarosław. „Trzecie hasło to gościnność. To jest związane nie tyle z moim dwuletnim pobytem w parafii, jako wikariusz, ale z moimi kolejnymi latami, a były to studia w Rzymie”- opowiada ks. Kwiecień. „Wtedy właściwie nie miałem w diecezji swojego miejsca i ksiądz proboszcz jeszcze przed wyjazdem zaproponował mi, bym tam w parafii św. Maksymiliana na plebanii miał swój pokój. Zostawiłem tam rzeczy, a przyjeżdżając do Polski, mogłem się zatrzymać”- wspomina. „Było to dla mnie bardzo ważne z dwóch powodów. Po pierwsze, serce jeszcze nie wyjechało z parafii św. Maksymiliana, mimo że ciało było już w Rzymie i studiowało. Po drugie, akurat taką miałem sytuację rodzinną, że naprawdę nie miałem w diecezji gdzie mieszkać, więc nie zapomnę tego nigdy, że tam ks. Marian stworzył mi taką namiastkę domu i jakąś przystań, która wtedy była dla mnie bardzo ważna. To nie był tylko udostępniony pokój, ale czułem, że ks. Marian ma serce tak samo otwarte dla mnie, jak drzwi na plebanię”- wspomina ks. Jarosław Kwiecień. Z ks. Marianem Suboczem łączy go ta sama materia, którą studiowali w Rzymie. „W czasie studiów mieszkałem w kolegium szkockim. Idea, żeby nie mieszkać w Kolegium Polskim była mocno wsparta przez ks. Mariana, ale sformułowana przez ks. Wacława Łukasza[124], ówczesnego rektora, który też będąc w Rzymie mieszkał w innym kolegium”- wspomina ks. Jarosław. „Chodziło o to, żeby nie jeść polskiego jedzenia, nie plotkować o Polsce i po polsku, i nie uczestniczyć w Mszach św. po polsku, ale właśnie poplotkować o innych sprawach, pojeść coś innego i przede wszystkim otworzyć się na inną kulturę, inny sposób przeżywania katolickiej wiary. I to zadziałało”- dodaje. Jest mu wdzięczny również za pomoc w znalezieniu miejsca zamieszkania w Rzymie. „Szukaliśmy dla mnie miejsca najpierw w kolegiach włoskich, potem francuskich, a na koniec wysłaliśmy listy do wszystkich, których się dało i żadne kolegium nie odpowiedziało, poza szkockim, gdzie wreszcie się znalazłem. Ks. Marian bardzo mi wtedy pomógł w szukaniu miejsca i dopingował, żeby to nie było polskie miejsce”- podkreśla ks. Kwiecień.
W czasie, gdy ks. Jarosław Kwiecień był wikariuszem w parafii pw. św. Maksymiliana, wikariuszy było sześciu, a po jakimś czasie siedmiu. Był również diakon na praktyce i proboszcz. „Wikariusze byli w różnym wieku, od lekko starszych po dużo starszych, więc im się przyglądałem, ale proboszcz był człowiekiem, któremu bardzo zależało na tym, czym się aktualnie zajmował. I on się nigdy nie zatrzymał. Wciąż mu zależy, stale coś tworzy i to zaangażowanie bardzo zapamiętałem z posługi w słupskiej parafii”- uważa ks. Kwiecień. „Ks. Marian był kreatywny w duszpasterstwie, ale nie wszystkie pomysły podobały się wikariuszom. Niektóre były poddane ostrej krytyce. Jednak widać było, że mu bardzo zależało na tym, by w parafii dużo się działo”- przyznaje. „Proponował wspólną modlitwę kapłańską i wspólne spotkania. Zapamiętałem go z takiej pokory, bo to jest człowiek, który miał wiele talentów, ale niektórych nie miał i pozwalał zaistnieć swoim wikariuszom tam, gdzie nie czuł się mocny. Był po prostu sobą i potrafił zauważać dobro oraz zdolności innych osób, a to jest bardzo ważna cecha”- zauważa ks. Jarosław Kwiecień.
Ks. Marian zabiegał o tworzenie różnych wspólnot parafialnych. To dzięki niemu zostały wówczas powołane m.in. Parafialny Oddział Akcji Katolickiej, ruch Wiara i światło, Apostolstwo Dobrej Śmierci, Stowarzyszenie Lekarzy Katolickich i przede wszystkim Parafialna Caritas. „Już w październiku 2001 roku odbyło się spotkanie 45 osób zainteresowanych pracą w Caritas przy naszej parafii”- wspomina Elżbieta Szreder, prezes Caritas w parafii pw. św. Maksymiliana Kolbego w Słupsku. „O działalności Caritas opowiadał parafianom wcześniej dyrektor Caritas Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej ks. Paweł Brostowicz. Wygłosił kazania niedzielne, a potem ks. proboszcz przedstawił swoje pomysły i marzenia, co do funkcjonowania wspólnoty w parafii”- dopowiada pani prezes. W ramach Caritas parafialnej działała świetlica socjoterapeutyczna Arka. Powstała sekcja teatralna i zespół muzyczny Miraculum, klub seniora i osób z niepełnosprawnościami, redakcja gazetki parafialnej Maksymilian, sekcja pomocy medycznej oraz kolejna zajmująca się organizacją uroczystości w parafii, w tym festynów parafialnych.
„Osoby, które zaangażowały się w działalność Caritas, czuły, że są komuś potrzebne i to było bardzo istotne. Organizowaliśmy raz w roku festyn parafialny, a zebrane wówczas pieniądze przeznaczaliśmy na pomoc potrzebującym. Przygotowania do tych festynów scalały parafię. Tworzyła się pozytywna atmosfera”- wspomina ks. Marian Subocz.
Elżbieta Szreder podkreśla, że dzięki tym różnym inicjatywom Caritas, parafianie mogli się rozwijać i reprezentować parafię nie tylko w diecezji. „Już w grudniu 2001 roku zespół Miraculum zajął pierwsze miejsce na Diecezjalnym Festiwalu Muzyki Religijnej w Koszalinie. Otrzymali Złoty Witraż, a rok później, w czerwcu 2002 roku, Miraculum zdobył Grand Prix na ogólnopolskim przeglądzie piosenki religijnej w Chojnicach”- wspomina pani Elżbieta. Zespół ten w każdą niedzielę i podczas uroczystości służył muzycznie w czasie Mszy św. Natomiast grupa teatralna przed świętami Bożego Narodzenia przygotowała spektakl Ktokolwiek nas spotyka, od Niego pochodzi, kilkakrotnie wystawiany ze względu na duże zainteresowanie publiczności.
Świetlica socjoterapeutyczna rozpoczęła działalność w kwietniu 2002 roku. „Objęła ona opieką około 20 dzieci, które pod okiem etatowych pedagogów i wolontariuszy odrabiały lekcje, a także otrzymywały posiłek przygotowany przez członków sekcji socjalno-gospodarczej. W okresach ferii zimowych organizowano dla nich półkolonie, a w wakacje kolonie”- dodaje Elżbieta Szreder. „Uważam, że powinno takich świetlic dla dzieci powstawać jak najwięcej. Bo to jest szansa dla tych biednych dzieci, że odrobią sobie lekcje, dostaną coś do zjedzenia, spędzą ten czas bezpiecznie”- mówił ks. Marian Subocz na łamach Naszego Dziennika w 2007 roku[125].
Caritas zaczęła więc prężnie działać w parafii, co cieszyło nie tylko proboszcza, ale przede wszystkim całą wspólnotę parafialną. „W grudniu 2001 roku sekcja wolontariatu przygotowała i wręczyła najbiedniejszym dzieciom z różnych parafii Słupska 200 paczek. Odbyło się to podczas zorganizowanej dla nich imprezy mikołajkowej”- opowiada pani prezes. Upominki świąteczne trafiały także do seniorów w parafii i do osób chorych. Z tą grupą parafian osobiście spotykał się od 2003 roku ks. Marian Subocz. Nowatorskie w parafii były też działania sekcji pomocy medycznej, w której udzielano wiernym porad lekarskich i pomocy pielęgniarskiej. Opieką otoczone zostały także rodziny. Powstała sekcja poradnictwa rodzinnego, gdzie specjaliści udzielali m.in. porad prawnych. Dzięki Caritas, parafianie otrzymywali żywność, dopłaty do leków. Caritas zajmowała się także dystrybucją pomocy unijnej. „Obrazowo mogę podać, że w ostatnim roku posługi ks. prałata Mariana Subocza opieką objęto ponad sto rodzin i 60 osób samotnych. W sumie było to 440 osób. Ogółem uzyskaliśmy dochód w wysokości około 15 tys. zł, co wydaliśmy na żywność, dopłaty do zakupu książek i przyborów szkolnych. Te środki przeznaczaliśmy też na przygotowywanie spotkań i na potrzeby świetlicy. W następnych latach kwoty te systematycznie wzrastały do obecnie około 100 tys. zł”- wyjaśnia pani prezes Caritas Parafialnej.
W 2022 roku otrzymaliśmy jako Caritas parafialna nagrodę-statuetkę im. Kardynała Nominata Ignacego Jeża za praktyczne odczytywanie i realizację zawartej w Ewangelii rzeczywistości miłosierdzia. Dla Elżbiety Szreder ważne są również spotkania z ks. Marianem Suboczem, które odbyły się w Warszawie. „Dwukrotnie gościł naszą pielgrzymkę w Warszawie: w 2008 roku w siedzibie Konferencji Episkopatu Polski oraz w 2009 roku w siedzibie Caritas Polska na ul. Okopowej”- wspomina. „Dzięki niemu otrzymaliśmy z Caritas Polska pięć łóżek do pielęgnacji chorych i inny sprzęt rehabilitacyjny oraz fundusze dla naszych podopiecznych”- dodaje Elżbieta Szreder.
Na kolejny aspekt działalności ks. Mariana Subocza w parafii zwraca uwagę Antoni Szreder, mąż pani Elżbiety. „Niewątpliwym sukcesem było powołanie do życia przy parafii katolickiego gimnazjum, przez co powstał Zespół Szkół Katolickich im. św. Marka, w którym już w roku szkolnym 2003/2004 funkcjonowały dwie klasy gimnazjalne (I i II), dwie klasy Liceum Ogólnokształcącego (I i II po gimnazjum) oraz jedna klasa maturalna, kończąca tzw. stary system kształcenia po 8-letniej szkole podstawowej”- zauważa Antoni Szreder. W szkole tej uczniowie uczyli się nie tylko języków angielskiego i niemieckiego, ale także łaciny.
Oboje wspominają, że ważnym wydarzeniem dla wspólnoty parafialnej była pielgrzymka do Fatimy. „Parafianie chcieli, żeby w kościele była figura Matki Bożej Fatimskiej. To zorganizowałem wyjazd do Portugalii. Zrobiliśmy zbiórkę i tam zakupiliśmy figurę, a pan Antoni Szreder powiedział, że zapłaci za bilet Matki Bożej, bo trzeba było dokonać dodatkowej opłaty za transport figury”- wspomina ks. Marian. Od tego czasu w parafii organizowane są nabożeństwa fatimskie. „Miałem też przy parafii grupę lekarzy. Starałem się organizować dla nich konferencje formacyjne, pogłębiające wiarę. Mieliśmy tam też przez rok lub dwa lata taki powiedzmy uniwersytet dla chętnych, gdzie prowadziliśmy zajęcia na temat teologii, historii Kościoła. Zapraszałem wtedy różnych wykładowców, nawet z innych stron Polski”- dodaje były proboszcz parafii pw. św. Maksymiliana.
W okresie tej posługi ks. Marian Subocz otrzymał od papieża Benedykta XVI godność Prałata Honorowego Jego Świątobliwości[126]. Wniosek taki złożył ówczesny biskup koszalińsko-kołobrzeski Kazimierz Nycz w lutym 2006 roku.
Patrzył potrzebującym w oczy
Caritas Polska – odsłona druga
Po sześciu latach posługi w parafii św. Maksymiliana Kolbego ks. Marian Subocz dostał propozycję, żeby wrócić do Caritas Polska. „Miałem poczucie, że już w Caritas trochę zrobiłem, więc uważałem, że dobrze by było, żeby ktoś inny kontynuował to dzieło”- przyznaje ks. Marian, ale kiedy zadzwonił do niego jeden z biskupów z prośbą, by się tym zajął, zgodził się na zgłoszenie jego kandydatury. Był przekonany, że i tak go nie wybiorą, bo przecież już pełnił tę funkcję. „Pamiętam, że to była sobota. Udzielałem ślubu, a siostra w zakrystii zaczęła machać rękoma. Pomyślałem: pali się, czy co? Skończył się ten ślub, a ona do mnie mówi: proszę księdza, ksiądz został dyrektorem Caritas Polska. Zapytałem, skąd siostra się dowiedziała, a ona, że podawali tę informację w telewizji. I tak wróciłem do Caritas Polska”- wspomina ks. Marian.
Ks. Marian Subocz ponownie został wybrany na stanowisko dyrektora Caritas Polska 16 czerwca 2007 roku. Decyzja zapadła na 340. zebraniu plenarnym Konferencji Episkopatu Polski w Kamieniu Śląskim. „Nominacja była dla mnie pewnym zaskoczeniem. Przyznam, że miałem zupełnie inne plany, związane z tym, co trzeba było jeszcze zrobić w parafii, w której byłem proboszczem i w szkole, którą prowadziłem w Słupsku. Skoro jednak księża biskupi obdarzyli mnie zaufaniem, postanowiłem przyjąć tę nominację w duchu posłuszeństwa”- dzielił się wrażeniami ks. Marian Subocz krótko po objęciu tego stanowiska, udzielając wywiadu dla kwartalnika Caritas, wydanego 19 sierpnia 2007 roku[127]. W tej rozmowie tłumaczy, że dla niego pomaganie innym jest czymś zwyczajnym i naturalnym. „To Chrystus zobowiązał każdego z nas do życia przykazaniem miłości. Co więcej – On sam pozwala nam odnaleźć siebie w bliźnich. Pamiętamy przecież słowa: Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili[128]. Służba bliźniemu jest więc dla mnie nie tylko wyrazem ludzkiej solidarności i spłacaniem długu wdzięczności wobec innych. Ma wymiar i motywację religijną. Jest prostą konsekwencją wiary w Chrystusa”- wyjaśniał w rozmowie z Agnieszką Lorek. Ks. Marian Subocz podkreślał, że podejmując się ponownie obowiązków dyrektora Caritas Polska, będąc w wieku 60 lat, po 13 latach przerwy, liczył nie tylko na swoje osobiste uzdolnienia, doświadczenie lub mądrość, ale chciał tę swoją służbę zawierzyć Panu Bogu i Matce Najświętszej. „Pamiętam stale słowa Psalmisty: Jeżeli Pan Bóg domu nie zbuduje, na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą[129]. Stąd też proszę wszystkie życzliwe mi osoby o modlitwę. Nie chciałbym bowiem budować na zaufaniu sobie, ale na zaufaniu Bogu, gdyż jak uczy Chrystus: Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić”[130]– tłumaczył.
Po objęciu funkcji dyrektora Caritas, ks. Marian Subocz zorganizował we wrześniu 2007 roku zebranie dyrektorów wszystkich 44. Caritas diecezjalnych, żeby wysłuchać ich potrzeb, problemów i pomysłów na dalsze działanie. Opracowana była również Strategia rozwoju na lata 2007-2015, z którą musiał się zapoznać. Zależało mu na kontynuacji dzieł i programów już realizowanych z powodzeniem przez Caritas Polska oraz na dalszej współpracy z samorządami. „Oczywiście nie jesteśmy w stanie pomóc wszystkim. Zadaniem Caritas nie jest absolutnie zastępowanie państwa w tej pomocy. Naszym zadaniem jest realizowanie ewangelicznej miłości miłosiernej. Kościół będzie wtedy wiarygodny, gdy będzie też Kościołem caritas. Kościół opiera się na takich trzech filarach: przepowiadanie, sakramenty święte i caritas. Jak się którąś z tych trzech kolumn odejmie, to Kościół zaczyna się chwiać i przestaje być wiarygodny. Dlatego jego wiarygodność sprawdza się też przez Caritas”[131]– tak widział rolę organizacji, której przyszło mu szefować przez kolejne dziesięć lat.
Początek tej posługi to organizowanie pomocy m.in. dla osób poszkodowanych w wypadku pod Grenoble i ich bliskich oraz dla rodzin, które straciły swoje domostwa w wyniku przejścia trąby powietrznej oraz gradobicia w okolicach Częstochowy. Ponad 90 budynków w kilku miejscowościach uległo wówczas zniszczeniu, ucierpieli również rolnicy. Caritas Polska zorganizowała w parafiach w całym kraju zbiórki pieniędzy na rzecz potrzebujących. Caritas Archidiecezji Częstochowskiej, wspierana przez inne Caritas, dowoziła żywność i leki.
Inicjatyw i wyzwań, jakie stawały przed zespołem Caritas Polska, było znacznie więcej. Na przestrzeni tych dziesięciu lat posługi ks. Mariana Subocza Caritas utworzyła profesjonalne placówki opiekuńcze i wychowawcze: ośrodki rehabilitacyjne, Zakłady Pielęgnacyjno-Opiekuńcze, Domy Pomocy Społecznej, Warsztaty Terapii Zajęciowej, Domy Samotnej Matki, kuchnie dla ubogich, świetlice dla dzieci i osób w podeszłym wieku. Caritas zaangażowała się również w otwieranie Okien Życia. W Informatorze Caritas za 2015 rok pojawia się informacja, że w Polsce było otwartych już 60 Okien Życia, w których do tamtego czasu pozostawiono ponad 100 niemowląt[132]. W 2009 roku została zainicjowana akcja Tornister Pełen Uśmiechów, której celem jest wspieranie dzieci z potrzebujących rodzin przed rozpoczynającym się rokiem szkolnym. „Akcję promowaliśmy w całej Polsce, by wspólnie szukać funduszy na zakup wyprawek szkolnych i by nagłośnić problem, że jest jeszcze sporo dzieci, których rodziców na to nie stać”- wspomina ks. Marian. Akcja jest kontynuowana w całej Polsce do dziś. W tym roku, w związku z trzęsieniem ziemi w Syrii i Libanie, została rozszerzona o zakup plecaków również dla dzieci z tego obszaru. „Dotychczas przekazaliśmy dzieciom m. in. z Ukrainy, Białorusi oraz Litwy ponad 210 tysięcy skompletowanych wyprawek szkolnych”- podaje na stronie internetowej Caritas Polska[133].
W harmonogramie dzieł Caritas Polska obowiązkowym punktem stały się Pielgrzymki Bezdomnych na Jasną Górę. Pierwsza odbyła się w 2006 roku. „Każda diecezja organizowała autokar i na Jasnej Górze była modlitwa, krótki wykład, świadectwa tych, którzy wyszli z biedy. Korzystali wtedy z sakramentów świętych, przyjmowali Komunię Świętą”- opowiada ks. Marian Subocz. „Wielu z nich nigdy by nie przyjechało na Jasną Górę. To doświadczenie niektórych poruszyło bardzo głęboko. Część z nich postanowiła coś zmienić w swoim życiu”- dodaje. Zdaniem byłego dyrektora Caritas Polska osoby, będące w kryzysie bezdomności, potrzebują nie tylko pomocy materialnej, żeby ich nakarmić czy dać ubrania, ale przede wszystkim ważne jest dawanie im nadziei, że mogą z tego kryzysu wyjść, że to jest możliwe. Wspomina, że również jeździł ze Strażą Miejską, odwiedzając w okresie zimowym różne miejsca w poszukiwaniu osób bezdomnych. „Proponowaliśmy im pomoc lekarską oraz miejsce w schronisku. Byli bardzo wdzięczni, nie tylko za pomoc materialną, ale także dziękowali za spotkanie. Byli tacy, którzy prosili o modlitwę albo chcieli się wyspowiadać. Caritas tak się angażował w pomoc tym ludziom”- dopowiada. „Pamiętam długie rozmowy ks. Mariana Subocza z osobami bezdomnymi. Dyrektor interesował się tymi ludźmi, zapamiętywał ich imiona, twarze, załatwiał dla nich różne rzeczy. Ks. Marian przejmował się losem pojedynczego człowieka”- wspomina Paweł Kęska[134], który w latach 2013-2017 był rzecznikiem prasowym Caritas Polska i towarzyszył dyrektorowi w takich wyjazdach. Podkreśla, że ks. Marian często opowiadał swoim współpracownikom o spotkaniach z osobami bezdomnymi, czy ubogimi. „Któregoś razu ks. Marian, idąc do pobliskiej galerii handlowej, spotkał człowieka bezdomnego. Mówił nam potem, że długo z nim rozmawiał, dzwonił w jego sprawie do ośrodka Caritas na Żytniej, by mu pomóc”- dodaje. W wywiadzie dla Radia Warszawa, emitowanym w 2017 roku, ks. Marian Subocz mówił, że nigdy nie wolno przejść obojętnie wobec człowieka w potrzebie. „Kiedy widzimy żebraka, warto się zatrzymać, powiedzieć dobre słowo, pomóc. Pamiętam, w Warszawie tuż przed Bożym Narodzeniem, mijałem w bramie starszego człowieka. Trzymał otwartą czapkę, zbierał drobne pieniądze. Wrzuciłem do czapki większą sumę. On pobiegł za mną, zaczął mi życzyć wesołych świąt. To było wzruszające. Mnie jest łatwo dać mu pieniądze. Może jemu to uratowało święta i choć trochę odbudowało jego godność”- przekonywał kapłan[135]. Zdaniem ks. Subocza, jeśli nie udzieli się pomocy tym ludziom, to traci się coś z własnej godności. „Jeżeli człowiek odmówi pomocy drugiemu człowiekowi, to pozostaje w nim wyrzut sumienia. Czujemy, że nasza godność została skaleczona przez to, że się poddaliśmy i nie pomogliśmy. Zastanawiamy się potem – przecież mogliśmy go chociaż o coś zapytać, podać mu rękę. Będąc obojętnymi, jako ludzie wierzący, przekraczamy przykazanie miłości bliźniego, ranimy Boga, który nas ukochał i oczekuje od nas miłości w stosunku do bliźnich”- tłumaczył we wspomnianym wywiadzie ks. Marian.
Papież Benedykt XVI 28 lipca 2008 roku mianował ks. Mariana Subocza członkiem Papieskiej Rady Cor Unum, której zadaniem było koordynowanie działań kościelnych organizacji dobroczynnych. Miała swoją siedzibę w Rzymie. „To były spotkania, podczas których mieliśmy przedstawiać odpowiednie dane, ale też mówiono o kierunkach, gdzie należy skierować pomoc Kościoła. Podkreślano, że poza udzielaniem pomocy materialnej, ważna jest też pomoc duchowa. Potem byłem jeszcze w Caritas Internationalis[136]. W tym gremium omawiało się wszystkie działania Caritas”- wspomina po latach ks. Subocz.
Jednak największym wyzwaniem stała się dla niego budowa Centrum Charytatywno-Edukacyjnego Caritas Polska. „Chyba po miesiącu od ponownego objęcia stanowiska dyrektora, jeden z biskupów powiedział mi, że została wykupiona działka w Warszawie. Zaczęli robić plany na budowę nowej siedziby Caritas Polska i to zadanie spadło na mnie”- wspomina ks. Marian Subocz. „Pomyślałem sobie: znowu budowa. Wcześniej musiałem nadzorować budowę seminarium, potem remonty w parafii, a teraz kolejna inwestycja. Na dodatek, znowu musiałem zdobyć pieniądze na jej realizację, bo z Episkopatu otrzymaliśmy tylko część”- dodaje kapłan. „Poprosiłem o pomocnika, skoro miałem prowadzić Caritas Polska i jednocześnie nadzorować budowę. Spotkałem się z inżynierami, omówiliśmy plany. Przekazałem im swoją wizję, co do rodzaju materiałów, które mają być wykorzystane i uwzględnili moje uwagi. Zależało mi na tym, żeby to było zrobione na 200 lat, a nie na 50. Budowa ruszyła”- opowiada ks. Marian. Zwraca uwagę na jeszcze jedną ważną okoliczność, związaną z tą inwestycją. W sąsiedztwie działki, gdzie miała powstać siedziba Caritas Polska, znajduje się cmentarz żydowski. „Gdy zaczynała się budowa, poszedłem do przedstawicieli żydowskiego cmentarza, by się przedstawić, opowiedzieć o charakterze inwestycji. Bardzo się ucieszyli, bo do tej pory na tym terenie schodzili się pijacy, przechodzili przez płot i rozbijali butelki, śmiecili. Bardzo życzliwie nas przyjęli”- wspomina.
Działkę pod budowę Centrum udało się kupić dzięki życzliwości Urzędu m.st. Warszawa, ale zapisy w akcie notarialnym zobowiązywały inwestora do rozpoczęcia robót jak najszybciej. „W pismach zobaczyłem, że budynek musi być postawiony w stanie surowym w ciągu dwóch lat od podpisania dokumentów. Jeśli nie, to mogą odebrać działkę i jeszcze będziemy musieli dopłacić pieniądze do aktualnej ceny rynkowej tej działki”- wspomina ks. Marian Subocz. „To był dla mnie ogromny stres. Przez dwa lata starałem się na wszelkie sposoby pozyskać fundusze i zdążyć z zamknięciem stanu surowego. Żebrałem, gdzie tylko mogłem, m. in. w Niemczech”- wspomina.
W zamyśle tej inwestycji była budowa siedziby Caritas Polska wraz z Centrum Charytatywno-Edukacyjnym, gdzie będzie udzielana pomoc i gdzie odbywać się będzie formacja duchowa. Część biurowa miała powstać po renowacji i adaptacji stuletniego budynku, w którym przed laty mieściła się Fabryka Chemiczna Klein i S-ka. Sale wykładowe, stołówka i pokoje dla gości, którzy będą przyjeżdżać do Caritas Polska na szkolenia oraz seminaria, miały się znaleźć w dobudowanej od podstaw części Centrum.
„Udało się dotrzymać terminu, ale pamiętam, jak przyszły panie z Urzędu Miejskiego na kontrolę i odbiór. Miały jakieś wątpliwości. Na szczęście przyszła jeszcze dzielnicowa pani inżynier, bardzo kompetentna i rzeczowa. Czułem, że ona mnie uratuje”- opowiada dziś z lekkim uśmiechem ks. Marian, ale wtedy nie było mu do śmiechu. „Tamte panie powiedziały, jakie mają uwagi, a ona im wykazała, że stan surowy został zrealizowany i dzień po tym spotkaniu otrzymałem z urzędu pismo, zatwierdzające ten etap budowy. Mogliśmy zacząć kolejny”- wspomina ks. Marian. Adaptacja starego budynku trwała dwa lata, a przez dwa następne została wybudowana część formacyjna.
W Centrum znajdują się pokoje do wynajęcia dla jednej grupy autokarowej oraz kuchnia. „Zależało mi na tym, żeby mieszkania dla gości zostały dobrze wykończone, żeby były praktyczne oraz wykonane z dobrych i trwałych materiałów. Nie chciałem, żeby te miejsca uległy zniszczeniu po krótkim czasie użytkowania. Na to bardzo zwracałem uwagę”- podkreśla ks. Marian. „Ważny był dla mnie także efekt końcowy, żeby Centrum wyglądało naprawdę estetycznie. Tam nie mogło być fuszerki. Uważam, że wyrazem szacunku wobec przyjmowanych gości jest wysoki standard tego miejsca. A jak dobrze kuchnia jest zbudowana i wyposażona, to osobom tam zatrudnionym łatwiej się pracuje”- dodaje. W lewym skrzydle całego obiektu znajduje się część biurowa z kaplicą. Tu także ks. Marian zabiegał, by pomieszczenia te były ładnie i właściwie wyposażone, żeby pracownicy czuli się w nich dobrze. „Zwracałem uwagę na wszystkie szczegóły, żeby był sekretariat, a w części hotelowej recepcja, gdzie się przyjmuje gości i odbiera telefony oraz poczekalnia. Jest tam też biblioteka dla pracowników oraz takie miejsce na archiwum”- podkreśla ks. Marian.
Część środków na realizację tej inwestycji udało się zdobyć ks. Marianowi Suboczowi dzięki dobrym relacjom, jakie miał z różnymi organizacjami w Niemczech. „Ogromną pomoc otrzymaliśmy od Renovabis- niemieckiej fundacji, która wspiera dzieła podejmowane przez Kościół w Europie. Zwracałem się również do Archidiecezji Paderborn oraz do Deutscher Caritasverband. Ku memu miłemu zaskoczeniu, wszyscy uznali, że jest to dzieło, które warto wesprzeć, także finansowo”- informował ks. Marian Subocz w wywiadzie Centrum otwarte na Polskę i świat, który został opublikowany w pierwszym numerze kwartalnika Caritas w 2013 roku. „Takie miejsca to standard w Europie i na świecie. Żaden urząd, nie mając biur i odpowiedniego zaplecza, nie może funkcjonować, a każdy kto zna specyfikę pracy w Caritas, wie jak ważne jest miejsce pracy i spotkań naszych członków i osób, które z nami współpracują”- tłumaczył w rozmowie z Olgą Kołtuniak[137]. „Po części budowa została sfinansowana przez wiernych, którzy przekazywali darowizny na Caritas. Podczas otwarcia siedziby Caritas Polska została odsłonięta tablica, przedstawiająca nazwiska darczyńców i osób, które wspomogły budowę. Tak chcieliśmy im podziękować”- podkreśla ks. Subocz.
Zaplecze konferencyjne to cztery wielofunkcyjne sale, przystosowane do różnego typu spotkań. „Zainwestowaliśmy w dobry sprzęt, a więc w nagłośnienie, ekrany, kabiny dla tłumaczy, projektor. Wzorowałem się na tym, jakie rozwiązania były wówczas stosowane na Zachodzie”- wyjaśnia. Dodaje, że kaplica została tak zaprojektowana, że istnieje możliwość jej częściowego zamykania, by w drugiej części mogła być dodatkowa sala konferencyjna. „Jak była potrzeba, to mieliśmy do dyspozycji kolejną salę konferencyjną, bo pracowało się w różnych grupach”- dodaje.
Kaplica, jak podkreśla ks. Marian, jest sercem tego miejsca. W kaplicy jest Najświętszy Sakrament, więc księża mogą swobodnie tam odprawiać Mszę św. „Będąc dyrektorem zaproponowałem, by zawsze o godzinie 12:00 spotykać się przy figurze Matki Bożej, która stała na korytarzu, na wspólną modlitwę Anioł Pański. To była propozycja dla chętnych, ale prawie wszyscy przychodzili. Jak mieliśmy jakieś intencje prywatne, to w tych sprawach się modliliśmy. Msza św. też była sprawowana w kaplicy w siedzibie Caritasu. Oczywiście nikogo nie zmuszałem do udziału w niej”- tłumaczy ks. Subocz.
W kaplicy znajduje się czternaście okien. „Zaplanowałem, żeby na witrażach znalazły się uczynki miłosierne co do duszy i co do ciała. To samo, co teraz w kościele pw. św. Marcina w Kołobrzegu. Tylko tutaj jest więcej, bo dodatkowo mamy witraż przedstawiający Chrystusa jako dobrego Samarytanina, natomiast tam w kaplicy ta ikona przedstawiona jest w formie dużej mozaiki. Została wykonana w Rzymie”- wyjaśnia ks. Subocz. Zaprojektowała ją s. Maristella Sienicka ze zgromadzenia Uczennic Boskiego Mistrza, architekt. „Ta mozaika stała się naszą wizytówką. Każdy, kto modli się w kaplicy i spojrzy na ten obraz, uświadamia sobie, że zadaniem Caritas jest naśladowanie Chrystusa. Tak, jak On pochyla się nad tym biednym człowiekiem, tak samo my, wykonując swoją pracę – często biurową, żmudną choć konieczną – mamy poczucie pracy dla dobra innych”- wyjaśniał ks. Marian Subocz we wspomnianym wcześniej wywiadzie[138]. Ks. Marian troszczył się o formację duchową pracowników. „Organizowaliśmy spotkania w Centrum Miłosierdzia Bożego w Krakowie. Zapraszaliśmy wszystkich z Caritas diecezjalnych, bo zależało nam na formacji duchowej osób zaangażowanych w działania Caritas. Dyrektorzy Caritas diecezjalnych uczestniczyli też w specjalnie dla nich organizowanych rekolekcjach, na które zapraszaliśmy różnych wykładowców. Caritas rozwijał się w sensie materialnym, ale też duchowo”- informuje ks. Subocz. Potwierdza to również jego były współpracownik Paweł Kęska. „Ks. Suboczowi zależało na głębokiej formacji ludzi pracujących w Caritas. Zabiegał o to, żebyśmy znali encykliki papieskie, dotyczące miłosierdzia i znali nauczanie Kościoła. Podczas zebrań rozmawialiśmy o różnych działaniach Caritas, ale były też części formacyjne. To był jego pomysł, bo traktował nas jako swoją wspólnotę”- uważa Paweł Kęska. W wywiadzie dla Radia Warszawa w 2017 roku ks. Marian mówił: „Troszczyliśmy się od samego początku, żeby Caritas miała jasną, przejrzystą linię, żeby to była Caritas ludzi wierzących. Przede wszystkim, żeby była tu formacja, która przebiega zarówno wśród pracowników, jak i dyrektorów Caritas w Polsce. Mamy rekolekcje, dni skupienia, codzienną Mszę Świętą. Wpływa na to również Nauka Kościoła – listy Episkopatu na Tygodnie Miłosierdzia, cała nauka papieska św. Jana Pawła II, Benedykta XVI wraz z encykliką Deus Caritas Est. Obecnie uwrażliwia nas nauczanie papieża Franciszka, który zwraca uwagę na potrzeby ludzi uciekających przed bombami, przed śmiercią. Nie możemy zapomnieć, że nie tylko człowiek działa, działa też Pan Bóg. Bez tego na pewno nie moglibyśmy się tak rozwinąć. Dzięki temu wszystkiemu Caritas jest dzisiaj ważną organizacją, a nasze logo jest rozpoznawalne w całej Polsce i w świecie”- tłumaczył dyrektor organizacji, która w 2017 roku, gdy kończył swoją posługę, prowadziła blisko tysiąc ośrodków pomocy, uruchomiła pięć tysięcy Parafialnych Zespołów Caritas i skupiała sto tysięcy wolontariuszy.
Paweł Kęska podkreśla, że dyrektor bardzo dbał o to, by Caritas zachowywała swoją autonomię. „Łatwo jest w takim świecie wejść w relacje polityczne czy biznesowe, mieć partnerów w dużych bankach i pozyskiwać na słuszne projekty potężne pieniądze. Nietrudno jest się skusić na zdjęcie z ministrami. Ks. Marian uważał, że nie wolno wchodzić w ścisłe relacje polityczno-finansowo-biznesowe. Szanował ludzi ze wszystkich sfer, ale unikał takich relacji, bo troszczył się o to, by Kościół był przejrzysty. Sam pracę w Caritas traktował głęboko, jako swoją misję bycia w Kościele”- przekonuje dziennikarz. Ks. Subocz w cytowanym wcześniej wywiadzie radiowym tłumaczył, że trzeba współpracować z rządem, ale Caritas powinna być zawsze apolityczna. Uważał, że nie powinna się wiązać z żadną partią polityczną. „Dla nas ważne są błogosławieństwa. Błogosławieni czystego serca, błogosławieni ci, którzy wprowadzają pokój. Pismo Święte, Ewangelia i Katolicka Nauka Społeczna są podstawą naszego działania i niezależności”- wyjaśniał duchowny.
Ks. Marian Subocz nie krył radości z ukończenia budowy Centrum. Swoją wdzięczność wobec władz miasta, darczyńców, projektantów, inżynierów, pracowników budowlanych oraz współpracowników Caritas Polska wyrażał osobiście oraz na łamach kwartalnika, gdzie relacjonowana była uroczystość otwarcia siedziby. Ale sam to zadanie okupił utratą zdrowia. „Mieszkałem wtedy na Starym Mieście. Tam była siedziba Caritas Archidiecezji Warszawskiej i w jej murach dostałem mieszkanie na drugim piętrze. Te wejścia po schodach zaczęły być strasznie wyczerpujące. Pot leciał ze mnie jak z kranu. Zadzwoniłem więc do brata, który jest lekarzem”- opowiada ks. Marian. „Brat powiedział, żebym przyjechał do niego jak najszybciej pociągiem. Zabrał mnie na badania do szpitala w Pile, gdzie po wykonaniu koronarografii padła diagnoza – choroba wieńcowa i zalecenie operacji na sercu oraz założenie by-passów”- wspomina. Operację miał wykonaną w jednym z poznańskich szpitali. Po zabiegu ks. Marian otrzymał pół roku zwolnienia lekarskiego. „Na szczęście to była zima, więc na budowie trwały prace tylko wewnątrz obiektu. To było w 2010 roku”- wspomina ks. Marian. Mówi, że gdy w kwietniu doszło do katastrofy smoleńskiej, bardzo mu zależało, żeby pojechać do Warszawy na uroczystości pogrzebowe pary prezydenckiej. „Pojechaliśmy z bratem złożyć hołd prezydentowi i jego małżonce. Ustawiła się ogromna kolejka ludzi, żeby pożegnać Parę Prezydencką. Bałem się, że ze względu na stan zdrowia, nie dam rady, ale spotkaliśmy znajomych, którzy pomogli nam przejść inną stroną. To było niesamowite przeżycie i ogromne wzruszenie. Podziwiałem tłumy ludzi godzinami oczekujących w kolejce przed Pałacem Prezydenckim”- dodaje.
Ks. Marian nieco skrócił swoją przerwę, zalecaną na rekonwalescencję, bo w połowie maja doszło do wielkiej powodzi w Polsce. Wisła zalała wówczas część Sandomierza oraz miasteczka i wsie w gminach Gorzyce i Tarnobrzeg. „Podjąłem wówczas decyzję, że wracam do Warszawy i zacząłem się angażować w pomoc. Pojechaliśmy na miejsce, do Sandomierza, żeby się zapoznać z sytuacją. To było straszne. Bardzo utkwił mi w pamięci zalany kościół”- wspomina ks. Marian. W powodzi zginęło kilka osób. Praktycznie cała prawa część miasta została przykryta wodą na wysokości kilku metrów. Obszar objęty powodzią, wynosił 80 km kwadratowych. „Sandomierz Górny był zachowany, natomiast Dolny Sandomierz cały zalany. Zaczęliśmy organizować zbiórki i szukać pomocy u Caritas narodowych. Dyrektorzy Caritas diecezjalnych organizowali zbiórki zboża dla rolników. Pomoc z Zachodu zaczęła przychodzić”- dodaje ks. Marian. „Staraliśmy się, by po powodzi wspierać osoby poszkodowane, szczególnie osoby starsze. Przekazywaliśmy dary materialnie, ale i pomoc finansową. Zbiórka była ogólnopolska[139], ale środki rozdysponowywała potrzebującym Caritas Diecezji Sandomierskiej, bo oni z bliska wiedzieli, kogo trzeba wesprzeć i w jakiej formie”- tłumaczy ks. Marian. Pomoc dla powodzian z Sandomierza w 2010 roku wyniosła prawie 133 tysiące złotych. „W okresie powodzi nasze pomieszczenia były wypełnione darami. Darami serca. Drzwi się nie zamykały, a telefony urywały. Przy tej okazji dziękuję wszystkim ludziom za to zaufanie. Wielokrotnie podarki składali także nowożeńcy, którzy prosili gości zamiast kwiatów o zabawki bądź przybory szkolne dla małych powodzian. To piękna inicjatywa”- mówił ks. Marian Subocz w wywiadzie dla Rzeczpospolitej w grudniu 2010 roku[140].
Powódź tego roku nawiedziła Polskę trzykrotnie. Dotyczyła rejonów Polski południowej i centralnej. „Woda wyrządziła poważne szkody w województwach śląskim, małopolskim, podkarpackim, lubelskim i mazowieckim. Pod wodą znalazły się m.in. Czechowice Dziedzice, Chełm Śląski, Oświęcim, Kraków, Sandomierz i Tarnobrzeg. Również Odra przerwała wały przeciwpowodziowe niszcząc miasteczka i wioski w swym rozlewisku. Wystąpiło ponad 1300 osuwisk. Poważnie ucierpiały nie tylko domy, ale sady i pola uprawne. Druga fala powodziowa przeszła przez Polskę w dniach 1-2 czerwca. Woda zalała na nowo południową część Małopolski oraz Podkarpacie, województwo świętokrzyskie i lubelskie. W wyniku powodzi ucierpiały: Jasło, Sandomierz, Tarnobrzeg oraz gminy Wilków, Szczucin, Janowiec i Tarłów. Woda zalała 554 tysiące hektarów w 2157 miejscowościach. 7 sierpnia wylała rzeka Miedzianka zalewając 75 procent powierzchni Bogatyni. Woda zniszczyła mosty i drogi prowadzące do miasta. Zalana została kopalnia odkrywkowa. Żywioł zagroził również Zgorzelcowi. (…) Wskutek powodzi zginęło 25 osób, a poszkodowanych zostało 266 tysięcy”- można przeczytać w Raporcie rocznym Caritas Polska opublikowanym za 2010 rok. „Woda sięgała kilku metrów. Tylko pontonem można było się przedostawać z jednego miejsca w drugie. To można sobie wyobrazić, co się działo z tymi domami, mieniem tych mieszkańców. Wielu ludzi przebywało na balkonach na wyższych piętrach, ponieważ albo nie mogli zejść albo bali się, że kiedy woda opadnie, zostaną okradzeni” – wspomina ks. Marian Subocz. „Tego nie da się opowiedzieć. Ludzie najbardziej potrzebowali podstawowych rzeczy, sprzętów, pościeli, ubrań, bo wszystko było zniszczone. Solidarność sąsiedzka była ogromna”- dodaje. „Wielokrotnie odwiedzałem zalane tereny. Człowiek dopiero w bezpośrednim zetknięciu ze skutkami tragedii może minimalnie wyobrazić sobie, co mogą czuć poszkodowani. Serce ściskało się z żalu, kiedy patrzyłem na gruzowiska, na zniszczone uprawy czy martwe zwierzęta. To naprawdę straszne, ale były też niezwykłe momenty tych wypraw. Za każdym razem mocno się wzruszałem, gdy widziałem taką zwykłą-niezwykłą pomoc, jaką niósł sąsiad sąsiadowi. Ludzie dzielili się tym, co mieli. Użyczali skrawka suchej podłogi, nierzadko kromkę chleba dzielili na kilka części. To ogromne świadectwo ludzkiej solidarności”- opowiadał ks. Marian Subocz na łamach Rzeczpospolitej w wywiadzie z Kamilą Kwasik[141]. Były dyrektor Caritas w tej rozmowie szczególnie dziękował za zaangażowanie wszystkim pracownikom i wolontariuszom Caritas, działającym w Polsce, zarówno w parafialnych, jak i w szkolnych zespołach.
Całość pomocy udzielonej powodzianom przez Caritas wyniosła ponad 46 mln złotych. Caritas Polska przekazała na doraźną pomoc dla powodzian ponad 18,8 mln zł[142], a blisko 700 tysięcy złotych przeznaczyła na wakacje dla dzieci powodzian. Te środki udało się pozyskać dzięki akcji sms-owej Wakacje dla dzieci powodzian, ogłoszonej w terminie od 28 czerwca do 4 lipca. W okresie od 28 czerwca do 31 sierpnia na koloniach wypoczywało ponad 1700 dzieci z diecezji opolskiej, bielsko-żywieckiej, łomżyńskiej, kieleckiej, krakowskiej, sandomierskiej, tarnowskiej, ełckiej, płockiej, lubelskiej, elbląskiej i z Caritas Ordynariatu Polowego. Kolonie odbyły się w ośrodkach Caritas m.in. w Ustce, Gdyni, Karpaczu, Kudowie-Zdroju, Zakopanem, Zielonej Górze. Kolejna inicjatywa, wspierająca powodzian, została zorganizowana przez Caritas Polska w dniach od 11-24 października i nosiła nazwę Wielodzietni Solidarni[143]. Pieniądze na pomoc Caritas Polska otrzymała od papieża Benedykta XVI (500 tys. euro), Caritas m.in. z Czech, Danii, Włoch, Litwy, Holandii, Norwegii i Kanady.
Nikt nie dawał gwarancji, że wróci
Zagraniczne misje Caritas
Rok 2010 okazał się tragiczny także dla mieszkańców Haiti, gdzie w styczniu doszło do trzęsienia ziemi. Epicentrum znajdowało się około 17 kilometrów na południowy zachód od stolicy kraju Port-au-Prince[144]. Zginęło 316 tysięcy osób, a blisko 300 tysięcy zostało rannych[145]. Brakowało wody, elektryczności, jedzenia. „Na drugi dzień po trzęsieniu ziemi Caritas Polska przekazała 30 tys. euro na zakup żywności i wody dla Haitańczyków, a 20 stycznia 200 kg lekarstw oraz 200 namiotów”- informuje Caritas Polska na łamach pierwszego numeru kwartalnika Caritas z 2010 roku[146]. W czerwcu Caritas Polska gościła abp Bernardito Auza, nuncjusza apostolskiego na Haiti[147]. To spotkanie i wizyty na miejscu wyznaczyły kierunek długofalowej pomocy na rzecz Haitańczyków. Podczas wyjazdów na Haiti dyrektorowi Caritas Polska towarzyszyła Marta Titaniec[148], będąca wówczas odpowiedzialną za projekty zagraniczne w Caritas Polska. „Odwiedzaliśmy nuncjusza. Pokazywał nam kraj, działania Kościoła i pomagał realizować projekty”- wyjaśnia pani Marta. „To wtedy Caritas Polska z Caritas Austriacką oraz ze Stanami Zjednoczonymi i Caritas Niemiec wspólnie organizowały pomoc. My zajęliśmy się odbudową szkoły, prowadzonej przez Zgromadzenie Sióstr Salezjanek w Kompleksie Edukacyjnym Maryi Wspomożycielki na przedmieściach Port-au-Prince. Powstał piękny budynek. Byłem na otwarciu tej szkoły[149], a wcześniej kilka razy pojechaliśmy, żeby się zorientować w potrzebach i pilotować budowę placówki”- wspomina ks. Marian. „To ogromna inwestycja. Pieniądze pozyskaliśmy ze zbiórek w Polsce. Mieliśmy też środki na budowę drogi”- dodaje. W tej szkole uczyło się około tysiąca uczniów, nie tylko na poziomie edukacji podstawowej, ale także zawodowej. Z nauki wieczorami korzystali też rodzice tych uczniów, będący analfabetami, by uczyć się czytać i pisać. Na Haiti istnieje bardzo duży analfabetyzm, ponad 40-procentowy, dlatego Caritas Polska podjęła decyzję, by właśnie w edukację zainwestować zebrane w kraju pieniądze. Ks. Marian na otwarciu szkoły przemówił po francusku, by podziękować siostrom za jej prowadzenie i objęcie opieką dzieci, a także za to, że nie opuściły tego miejsca i tych ludzi w czasie kataklizmu. „Dla dzieci, które otrzymywały obiady w szkole, to często ich jedyny posiłek w ciągu dnia”- mówi ks. Marian. „Mieliśmy satysfakcję z tego, że my jako Caritas Polska, podarowaliśmy im tę placówkę”- podkreśla. Podczas tego pobytu zapamiętał taki obrazek: „Poszliśmy na spacer poza teren tej szkoły i zobaczyliśmy boisko, a na nim biegali chłopcy. Jeden miał założonego tylko jednego kapcia, drugi nie miał butów, a bluzy były porwane. Panowała tam niesamowita bieda”. Wspomina jeszcze jedno zdarzenie, które zapadło w jego pamięci. „Obok boiska znajdował się staw, w którym kąpały się świnie. Po krótkim czasie jakaś kobieta z pobliskiego drewnianego domku weszła również do tej wody i zaczęła tam płukać miskę. To był wstrząsający widok. Ta sytuacja pokazała nam, jaka wielka jest skala potrzeb w tym kraju. Oni przyzwyczaili się do takich warunków, takiego życia, ale nam Europejczykom to się w głowie nie mieściło”- wspomina ks. Marian. „Pamiętam też przejazd jedną z ulic, gdzie na chodniku sprzedawcy mieli wystawiony towar, m.in. mięso i inne produkty spożywcze. To wszystko leżało na wierzchu, bez osłony. Muchy latały, a ci ludzie robili tam zakupy”- dodaje. „Były też supermarkety, do których Haitańczycy nie mogli swobodnie wchodzić. Wejścia broniła policja z bronią. Te zabezpieczenia wynikały z tego, że w środku znajdowały się różnego rodzaju produkty niedostępne dla przeciętnego Haitańczyka”- opowiada. „Dlatego trudną dla mnie sytuacją było potem przyjęcie zaproszenia do restauracji. Ktoś chciał ugościć naszą delegację jak najlepiej. Nuncjusz przekazał nam tę informację. Zgodziliśmy się, ale nie wiedziałem, co nas czeka. Przed wejściem do tej restauracji stali ochroniarze z bronią. Jak weszliśmy do środka, to siedziało tam tylko kilkoro bogatszych klientów. Zderzenie tych dwóch światów było wstrząsające. Z jednej strony ogromna bieda, a z drugiej jakiś rodzaj luksusu, tylko dla ograniczonej liczby najbogatszych osób. Przyznaję, że ta kolacja nie smakowała, kiedy wcześniej na ulicach widziało się tak wielką biedę”- wspomina poruszony. W wywiadzie dla Polskiego Radia 24 z 26 października 2012 roku ks. Marian Subocz mówił: „Jak się potem brało w domu szklankę wody, to przed oczami stawali ci ludzie, bo ma się świadomość, że oni tej wody nie mają. My swobodnie możemy brać prysznic, a u nich tego nie ma”- tłumaczył[150].
W czasie trzęsienia ziemi 2,3 miliona ludzi straciło swoje domy, a ponad 600 tys. opuściło zniszczone miasta. 23 proc. szkół na Haiti zostało całkowicie lub częściowo zburzonych, ponad 50 proc. szpitali poważnie uszkodzonych, w tym osiem całkowicie. Zburzona została katedra. „Klerycy, którzy byli u biskupa, jak doszło do trzęsienia ziemi, weszli do busa. Na pojazd spadły kamienie i gruzy, które przygniotły uwięzione w nim osoby. Ktoś opowiadał, że tak zostali pochowani w tym busie”- opowiada ks. Marian. Caritas Polska zaangażowała się również w odbudowę Centrum Formacyjnego dla Kobiet, prowadzonego przez Zgromadzenie Córek Maryi Królowej Niepokalanie Poczętej w Port-au-Prince. Była także pomoc w odbudowie szkoły podstawowej prowadzonej przez Zgromadzenie Córek Maryi Paridaens oraz Wyższego Seminarium Duchownego w stolicy i budowa szkoły diecezjalnej im. Jana Pawła II w 40 tys. miejscowości Jacmel.
Haiti to nie jedyne miejsce, które ks. Marian Subocz odwiedził, jako dyrektor Caritas Polska, by nieść pomoc potrzebującym. „Byłem również w Japonii po trzęsieniu ziemi w 2011 roku. Każdy Caritas brał jakiś ośrodek pod swoje skrzydła. Nie mieliśmy dużo pieniędzy, ale okazało się, że mimo ogromnych kosztów budowy, mogliśmy wraz z Caritas Austria wybudować sierociniec, który prowadziły wcześniej siostry zakonne”- wspomina ks. Marian. Mówi, że koszty były duże ze względu na stosowanie odpowiednich materiałów i konstrukcji, które zabezpieczałyby budynek przed kolejnymi trzęsieniami. „W obliczu zniszczeń, do jakich dochodzi w trakcie trzęsienia ziemi, gdzie ludzie tracą swoje domy, zburzeniu ulega cała infrastruktura, to potrzeby są ogromne. Ale my chcieliśmy dać dzieciom szanse na edukację i dlatego naszą pomoc skierowaliśmy właśnie na taki cel”- uzasadnia były dyrektor Caritas Polska. „Przekazaliśmy środki, a siostry wybudowały sierociniec i potem zaprosiły nas na poświęcenie placówki. Pojechaliśmy tam i z zachwytem podziwialiśmy efekt tych prac. Pierwszy raz byłem wtedy w Japonii”- wspomina. Podczas wyjazdu dwuosobowa delegacja z Caritas Polska i analogiczna z Caritas Austria miały okazję poznać różne miejsca w Japonii. „Zapadła mi w pamięć taka scena z dworca. Stoimy na peronie i przyjeżdża pociąg. Konduktor wyszedł, kłania się w kierunku tego pociągu trzy razy. Byłem zdziwiony, jakby pozdrawiał pasażerów”- opowiada. „Nocowaliśmy potem w Tokio. Zaskoczyły mnie malutkie pokoiki w hotelu. Postanowiliśmy pójść do restauracji na posiłek, a tam otrzymaliśmy menu w postaci obrazków. Wskazywaliśmy palcem na karcie dań co chcemy zamówić, ale tylko zgadywaliśmy, co się za nimi kryje”- dodaje z uśmiechem. „Nie chcieliśmy wydawać pieniędzy na obiady, bo tam jest drogo. Robiliśmy więc zakupy w sklepach. Ale zaskoczyło nas to, że tam na produktach nie było żadnych angielskich napisów, na co liczyliśmy. Kupowaliśmy różne produkty domyślając się tylko ich zawartości”- wspomina. Udało mu się także nawiedzić jedną ze świątyń japońskich. „Widziałem, że tam są duchowni, modlą się, śpiewają. Ludzie przychodzą i zrywają karteczki, albo coś tam rzucają. Zachowują się godnie. Czasem niektórzy starsi zatrzymywali się na dłużej, by się pomodlić. Japończycy są bardzo uprzejmi. W miejscach publicznych chodzą prawą stroną, większość elegancko ubranych, w garniturach i białych koszulach. I wszyscy się kłaniają. My też się kłanialiśmy”- wspomina.
Ks. Marian Subocz w ramach swoich obowiązków odwiedzał także niebezpieczne rejony, np. Syrię, gdzie w marcu 2011 roku wybuchła wojna domowa. Caritas Polska rozpoczęła pomoc Syrii w 2012 roku, na początku realizując projekt Ministerstwa Spraw Zagranicznych dla uchodźców syryjskich w Jordanii. „Potem zaczęliśmy ich wspierać z własnych funduszy. Gdy w 2014 i 2015 roku uchodźcy zaczęli masowo przybywać do Europy, nawiązaliśmy kontakt ze Zgromadzeniem Franciszkanek Misjonarek Maryi”- wyjaśnia Marta Titaniec, która towarzyszyła dyrektorowi w tej wyprawie. Tam były wtedy dwie Polki: s. Urszula Brzonkalik i s. Brygida Maniurka. „S. Urszula pomagała nam się rozeznać w sytuacji i potrzebach tych ludzi”- wspomina pani Marta. „Mówiła nam, że Aleppo czeka wielka ofensywa właśnie na jesieni, czego efektem było wyzwolenie miasta w grudniu tego samego roku. My pojechaliśmy w lutym 2017 roku, krótko po zakończeniu działań wojennych. To było wtedy ryzykowne. Później się przekonaliśmy, jak bardzo”- dodaje. „Jadąc do Syrii, musieliśmy przejechać taksówką przez Liban, bo nie było innej drogi”- tłumaczy ks. Marian. „Czekała nas niebezpieczna podróż. Podziwiałam ks. Subocza, że pomimo sytuacji bardzo niepewnej, zdecydował się pojechać. Dawano nam tylko dziesięć procent szans, że wrócimy. Nikt nie mógł nam zagwarantować bezpieczeństwa”- tłumaczy Marta Titaniec. Przyznaje, że decyzja o podjęciu tego ryzyka była indywidualna, ale oboje wiedzieli, że tam pojadą. „Ks. Subocz był bardzo spokojny, kojący, optymistycznie nastawiony do tego wyjazdu. To ja miałam większy lęk, m.in. przez to, czego się nasłuchałam w czasie rozmów, przygotowując się do tej wyprawy”- wyjaśnia.
„Siostry zorganizowały dla nas transport. Na granicy Libanu i Syrii czekał na nas kierowca. Odbyła się kontrola dokumentów. Widok żołnierzy z bronią wprowadzał jakiś niepokój, ale my mieliśmy wszystko ustalone ze stroną syryjską, że przyjeżdżamy z pomocą humanitarną. Trochę nas przetrzymali, ale w końcu ruszyliśmy”- wspomina ks. Marian. „Pierwsza rzecz, która mnie uderzyła, to że nie widzieliśmy ludzi, tylko zburzone domy i pustynię. Po przejechaniu kilku kilometrów, zatrzymał nas samochód z ludźmi z bronią palną. Musieliśmy znowu im pokazywać dokumenty. Na szczęście przepuścili nas i pojechaliśmy dalej. Dotarliśmy do celu chyba po takich dziesięciu kontrolach. Dalej widzieliśmy jedynie opustoszałe miejsca i ruiny. Gdzieś biegał pies, a w oddali kilka pasących się owieczek”- opowiada ks. Subocz. „W drodze słyszeliśmy, jak w pobliżu trwał ostrzał, widoczne były różne formacje zbrojne. Przy jednym z punktów kontrolnych, chyba irackim, nawet kierowca nie był w stanie przewidzieć, co się za chwilę wydarzy, kiedy niedaleko samochodu przechodzący mężczyzna zaczął strzelać z broni w powietrze. Widziałam napięcie na twarzy tego kierowcy”- relacjonuje Marta Titaniec. „Wreszcie dotarliśmy do Aleppo, które jest najstarszym miastem na świecie”- wyjaśnia ks. Marian. „Kierowca zawiózł nas na stronę rządową w bezpieczniejsze miejsce, do klasztoru sióstr franciszkanek. W części wschodniej miasto bombardowano. Na murze widzieliśmy napisy MIN NIET (teren rozminowany)”- wspomina. Mówi, że jak dojechali na miejsce, zjedli kolację i chcieli iść spać. „Siostry nas uspokajały, że w nocy nie będzie bombardowań, ale często dawały o sobie znać przelatujące samoloty. Do tego brak prądu, światła i ogrzewania. Siostry dały nam koce, ale niepewna sytuacja nie pozwalała zasnąć”- opowiada kapłan. „Siostry bardzo ciepło nas ugościły. Niesamowite, odważne zakonnice, które przeszły wiele w czasie tej wojny. Wspierały dzielnie ludność cywilną, dostarczając im żywność, czy leki. Bywało, że przez kilka tygodni posilały się tylko kalafiorem, bo nic innego nie miały do jedzenia. Ich dom znajdował się daleko od starego miasta i miejsca największych walk o Cytadelę, ale mówiły, że w tym czasie u nich też odczuwało się wstrząsy”- wspomina pani Marta. Podkreśla, że dwa najbardziej dominujące tam uczucia, to ciemność i zimno. „Pamiętam, wychodzimy z budynku wieczorem, a tam ciemność kompletna. Ludzie oświetlali sobie drogę telefonami lub latarkami. Nosiliśmy przy sobie własne powerbanki. Było bardzo zimno. Nawet w czasie posiłków w klasztorze chodziło się w kurtkach z tego powodu”- dodaje. Poczucia bezpieczeństwa także brakowało. „W Aleppo jeździliśmy opancerzonym samochodem, bo w każdej chwili narażeni byliśmy na niebezpieczeństwo utraty życia”- potwierdza.
- Siham Zgheib, przełożona tego zgromadzenia w Aleppo, odpowiadała za prowadzenie ośrodka dziennego pobytu dla autystycznych dzieci. „Poszliśmy obejrzeć to miejsce. Gdy ks. Subocz je zobaczył, a zawsze szczególnie troszczył się o los dzieci, to od razu postanowił wesprzeć te siostry. Przekazaliśmy pieniądze na remont i wyposażenie tej świetlicy. On tak miał, że od razu przekuwał rzeczywistość, z którą się spotykał, na projekty”- przekonuje pani Marta.
W czasie tej wizyty chcieli zobaczyć, jak ludzie tam funkcjonują, bo w ramach udzielanej mieszkańcom Syrii pomocy, Caritas Polska przekazywała im pieniądze na żywność, opłaty. „Pomoc przekazywaliśmy każdemu, kto jej potrzebował, bez względu na to, czy byli to muzułmanie, czy chrześcijanie”- tłumaczy ks. Subocz. „Chcieliśmy, żeby oprowadzili nas po zburzonej części miasta. Pamiętam, że akurat wychodziła z ruin kobieta, muzułmanka. Powiedziałem do przewodniczki, że chciałbym zobaczyć gdzie ona mieszka. Poszliśmy i odkryliśmy to miejsce. Widok był straszny i przejmujący. W środku ciemno, ale udało się dostrzec kilkoro chroniących się dzieci i kobiet. To aż chwytało za serce i łzy same spływały. Na szczęście siostry zawoziły tam wodę i żywność. Ale te obrazy są nie do zapomnienia. Mam je przed oczami”- wspomina poruszony. Odwiedzili też kilka rodzin arabskich i chrześcijan. „Powiedzieliśmy, że wysyłamy im dary, ale chcemy dowiedzieć się, jakie są ich potrzeby. Mówili nam, że brakuje prądu, że nie mają na opłaty. Potrzebny był też olej opałowy, żeby ogrzać domy. Kiedy rozmawialiśmy z tymi ludźmi, widzieliśmy warunki w jakich żyli i skalę potrzeb, to nieraz płakaliśmy”- przyznaje kapłan. „Spotkaliśmy kobietę, która prawie od roku nie wychodziła ze swojego mieszkania. Winda nie działała, a po schodach nie dała rady zejść. Wielu ludziom chorym należało dostarczyć wodę i prąd. Na przykład światło mieli na godzinę czy na dwie w ciągu dnia, w zależności od ich możliwości finansowych”- wyjaśnia. Ks. Marian wspomina, że ludzie, których spotkali, okazywali ogromną wdzięczność za otrzymaną pomoc. „Czasami to było aż niezręczne dla nas”- dodaje. Wspomina też odwiedziny u jednej z rodzin, w której córka stojąc na balkonie, została ranna przez odłamki podczas strzelaniny. „Na szczęście przeszła pomyślnie operację i została uratowana. Atmosfera wojny była straszna, lęk o życie oraz brak zaopatrzenia w sklepach w żywność i inne produkty niezbędne do życia. Niesamowita bieda”- opowiada. „To pokazało nam sens naszej posługi w Aleppo”- komentuje.
Ks. Marian mówi, że zabrali ich także do jakiegoś magazynu, gdzie kobiety otrzymywały dary, m.in. różnego rodzaju materiały. „Byłem nawet ciekawy, dlaczego rozdają muzułmankom kolorowe tkaniny, skoro ubierają się w ciemnych kolorach. Ale wytłumaczyli mi, że kobiety zakładają kolorowe suknie, by się w nich pokazywać swoim mężom, a wobec innych osób okrywają się ciemnymi płaszczami”- dodaje.
Podczas tygodniowego pobytu w Syrii odwiedzili wszystkich biskupów różnych wyznań chrześcijańskich, którym Caritas przekazywała pieniądze dla potrzebujących. „Jeden z nich opowiadał nam, że któregoś dnia porwano biskupa i nikt nie wiedział, co się z nim stało, czy jeszcze żył, czy go zamordowali[151]. Oni tam wszyscy ze sobą dobrze żyli i się wspierali”- wspomina. „Jeden z biskupów mówił, że kiedyś pewien muzułmanin na jego widok zaczął wołać, że nie musicie nam pomagać, a mimo to nas wspieracie. Jesteśmy wam wdzięczni” – opowiada ze wzruszeniem ks. Marian. „Biskup był zaskoczony zachowaniem tego człowieka, bo czasami muzułmanie negatywnie się wypowiadali na temat katolików”- dodaje.
Odwiedzili też kościół św. Franciszka, gdzie w suficie zatrzymała się bomba, ale nie wybuchła. „Działo się to w trakcie Mszy św. Wierni mieli przekonanie, że zdarzył się cud, bo gdyby ta bomba eksplodowała, zginęłoby wielu ludzi”- wspomina. „Byliśmy też u sióstr zakonnych, które zajmują się szpitalem św. Ludwika. Siostry powiedziały, że większość lekarzy już pouciekało, bo ich porywali lub zabijali. W szpitalu znajdowały się tylko trzy oddziały, warunki wręcz prymitywne, a oni musieli tam leczyć i operować chorych. Oglądaliśmy te miejsca. To było przerażające. Jedna z sióstr zebrała łuski po nabojach i z nich zrobiła krzyż, który umieścili tam w kaplicy”- opowiada. „Były tam też świeczniki wykonane z bomb, różaniec z łusek. To wszystko powstało z tego, co siostry znalazły tylko na terenie szpitala”- dopowiada pani Marta i dodaje, że oni otrzymali krzyże wykonane z drewna, pozyskanego z bombardowanych kościołów.
Ks. Marian mówi, że Syryjczycy są bardzo gościnni. „Ktoś nas zaprosił na kolację do restauracji, bo tak chcieli nam okazać swoją wdzięczność. Dla tych ludzi to było szalenie ważne, a ich gościnność jest niesamowita. Oni mogliby oddać swoje ostatnie jedzenie”- wspomina ks. Subocz. „Poszliśmy do restauracji, ale było nam niezręcznie jeść ze świadomością, że obok wszędzie ruiny, w których żyją całe rodziny z dziećmi i głodują”- dodaje. Opowiada też sytuację, którą usłyszał od sióstr: „Któregoś dnia przyszło do nich małżeństwo z kilkuletnim dzieckiem na rękach, które zostało zabite po wybuchu bomby. Ci rodzice poprosili siostry, żeby pochowały ich dziecko u siebie na cmentarzu, bo nie chcą go chować gdzieś na ulicy, a siostry będą o ten grób dbać. To była rodzina muzułmańska. Zakonnice się zgodziły”. Ks. Marian podkreśla, że siostry w wielkich kotłach gotowały obiady dla około 10 tysięcy ludzi i potem rozwoziły je po mieście. „Starają się żyć, mimo tych warunków, ale to jest straszne, że ta tragedia i ogrom nędzy, której doświadczają, spowodowana jest przez innych ludzi. Wojna to jest coś najgorszego, co może spotkać człowieka”- przekonuje ks. Marian. Wojna w Syrii trwa już dwanaście lat.
W 2016 roku Caritas Polska zadecydowała o uruchomieniu stałej pomocy dla Syryjczyków – programu „Rodzina Rodzinie”, który dziś wspiera pięć krajów i codziennie daje nadzieję tysiącom potrzebujących. Objęte są nim rodziny nie tylko w Syrii, ale także w Strefie Gazy, Iraku, Libanie, a od ubiegłego roku także w Ukrainie. Pieniądze, które przekazują polskie rodziny, deklarujące swój udział w programie, przekazywane są konkretnym rodzinom. Otrzymują oni co miesiąc pewną sumę na zaspokojenie swoich podstawowych potrzeb: zakup żywności, spłatę rachunków, zakup odzieży czy leków. To pomoc ratująca życie. Jak czytamy na stronie internetowej Caritas Polska w minionym roku pomoc w ramach programu „Rodzina Rodzinie” otrzymało 6355 rodzin z czterech krajów na Bliskim Wschodzie oraz 620 rodzin z diecezji kijowsko-żytomierskiej na Ukrainie. Ponadto ze wsparcia skorzystało ponad 140 rodzinnych biznesów w Syrii oraz 25 w irackim Kurdystanie[152].
Kiedy na Ukrainie pierwszy raz doszło do zbrojnej agresji ze strony Federacji Rosyjskiej w lutym 2014 roku, Caritas Polska włączyła się w pomoc potrzebującym, w ramach akcji Solidarni z Ukrainą. „19 lutego, gdy pod strzałami na Majdanie padły pierwsze śmiertelne ofiary, a liczba rannych rosła w setki, Caritas Polska ogłosiła zbiórkę pieniędzy na zakup środków opatrunkowych, leków i żywności dla poszkodowanych w wyniku konfliktu”- informuje kwartalnik Caritas z 2014 roku[153]. Piątek, 28 lutego 2014 roku, z inicjatywy KEP był dniem modlitwy i postu w intencji pokoju na Ukrainie. W marcu 2014 roku ponad dziewięć tysięcy rodzin z Polski wysłało paczki dla rodzin ukraińskich w ramach akcji Rodzina Rodzinie. W inicjatywę zaangażowanych było 35 diecezjalnych Caritas oraz Caritas Polska. W związku z tym, że do końca marca Poczta Polska umożliwiła bezpłatne nadanie tych paczek, w siedzibach Caritas urywały się telefony, a przed budynkami poczty ustawiały się kolejki. „30 marca o 23.00 zadzwoniła do mnie znajoma z Caritas: Ty wiesz, co się dzieje na poczcie Głównej w Warszawie? Tłum ludzi okupuje okienko, w którym nadaje się przesyłki za granicę- wszystko na Ukrainę, …byleby się wszystkim udało zdążyć. Fala dobroci popłynęła na wschód w czasie niepokojów i niepewności jutra. Nie przeszkodziły trudności logistyczne po obu stronach granicy”- pisał Paweł Kęska w drugim numerze kwartalnika Caritas w 2014 roku[154].
„Projekt Rodzina Rodzinie wymyśliliśmy razem z ówczesnym rzecznikiem Caritas Polska Pawłem Kęską, siedząc u dyrektora w biurze. Zastanawialiśmy się jak pomóc i postanowiliśmy, żeby to polska rodzina wybierała konkretną rodzinę syryjską i ją wspierała. Idea akcji nie była nowatorska, bo zbliżona do adopcji na odległość, w dużej mierze realizowanej przez zakony żeńskie, czy potem przez Caritas Polska, jak było tsunami w Indiach”- wspomina Marta Titaniec. Przypomina, że projekt ten został wymyślony w październiku w 2016 roku, a nazwy tej zaczęli w Caritas używać wcześniej, kiedy były wysyłane paczki na Ukrainę, gdy wybuchła wojna w Donbasie. „Program ten okazał się absolutnym sukcesem. To był czas dyskusji w Europie na temat przyjmowania uchodźców i ustalania tzw. kwot. A my stwierdziliśmy, że skoro nie możemy przyjmować ich tu w kraju, bo trwają debaty publiczne, to nie czekamy, tylko organizujemy pomoc dla tych rodzin tam na miejscu”- opowiada pani Marta i dodaje: „Taki jest właśnie ks. Marian Subocz, który wyraźnie mówił, podobnie jak biskup Krzysztof Zadarko[155], że trzeba uchodźców przyjmować w Polsce, ale jednocześnie działał, by im pomagać na miejscu. Kreatywność ks. Mariana czyniła cuda. W tamtym czasie rząd nie wyasygnował tylu milionów, co nam się udało zebrać w ramach tej akcji. Wpłacali nam wszyscy, czyli zarówno osoby, które były za przyjmowaniem uchodźców, jak i osoby, które były przeciwne. Wielu Polaków odpowiedziało na ten apel. To było dla mnie niesamowite”- podkreśla Marta Titaniec.
„Pomagaliśmy wtedy Ukrainie, ale także Litwie i Białorusi. Wspieraliśmy księży, którzy tam pracowali”- wyjaśnia ks. Marian Subocz. „Jak byłem we Lwowie, poszedłem się pomodlić do polskiej katedry pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i co mnie uderzyło. Przyszła starsza pani i zapytała, czy jestem z Polski? Kiedy potwierdziłem, zaproponowała, że mnie oprowadzi po świątyni. Mówiła, że się tam urodziła i że to nasza katedra. Zachowanie tej pani mnie bardzo wzruszyło”- wspomina ks. Marian. „Zwiedzając Cmentarz Orląt Lwowskich patrzyłem zdumiony na te krzyże przy grobach 9-latków, 12-latków. Przecież to były jeszcze dzieci, a oddały swoje życie za ojczyznę. Ta ich ofiarność brała się z miłości do Polski i Chrystusa ukrzyżowanego, który ofiarował swoje życie za nas. Wiara w Boga i miłość do Matki Bożej to nasze fundamenty”- komentuje. „Jak spotykałem starszych ludzi w kaplicy przy Ostrej Bramie w Wilnie, czy we Lwowie, to oni nas rodaków zawsze rozpoznawali i zapewniali, że będą pielęgnować naszą historię i miejsca mające dla Polaków ogromne znaczenie. To jest dla mnie bardzo budujące”- mówi ks. Subocz. „Ta sytuacja teraz, po wybuchu wojny w Ukrainie rok temu, gdy Polacy pierwsi ruszyli im z pomocą, pokazuje, że duch solidarności w nas żyje. Przecież między naszymi narodami jest trudna historia, bolesne doświadczenia, ale mimo to w obliczu tak wielkiej krzywdy, której Ukraina doświadcza, wspieramy ich materialnie i finansowo, przyjmujemy pod swoje dachy”- uzasadnia.
Ks. Marian, przez dekadę zarządzał organizacją, która w imieniu rodaków, udzielała pomocy tak wielu ludziom z różnych stron świata, m.in. z Libii, Czadu, Algierii, Kenii, Etiopii, Somalii, Indii, Sri Lanki i Syrii. Można by powiedzieć, że ks. Marian Subocz był tylko urzędnikiem, zajmującym stanowisko zarządcze w tej organizacji, ale z drugiej strony miał możliwość spojrzeć tym ludziom w twarz. Odwiedzał kraje, w których Caritas Polska pomagała. Przyznaje, że takie spotkania z potrzebującymi, zetknięcie się z tymi dramatami na miejscu, były dla niego jeszcze większą motywacją do działania i organizowania pomocy. „Pamiętam jak wróciliśmy z Aleppo. Na lotnisku czekali na nas dziennikarze. Opowiedziałem krótko o tym, czego tam doświadczyliśmy, ale potem już nie mogłem, bo głos mi ugrzązł w gardle i łzy się cisnęły do oczu. Ale muszę jednocześnie przyznać, że po jakimś czasie wracaliśmy do miejsc, gdzie wcześniej byliśmy z pomocą. Tak było w przypadku Libanu, gdzie pomagaliśmy dziewczętom w jednym z ośrodków. One dostawały materiały, żeby szyć ubrania i je potem sprzedawać”- opowiada ks. Marian. „Do Libanu pojechaliśmy razem z biskupem Krzysztofem Zadarko, żeby zobaczyć jak wygląda sytuacja w obozach dla uchodźców, bo myśleliśmy wtedy o utworzeniu korytarzy humanitarnych. Spotkaliśmy się tam z odpowiedzialnym za to konsulem włoskim w Libanie. Jednocześnie chcieliśmy rozpoznać, jakie są potrzeby lokalne, stąd nasza wizyta m.in. w tym domu dla kobiet w kryzysie”- uzupełnia Marta Titaniec. „Tam było dużo Etiopek, bo Liban, zanim przyszli uchodźcy z Syrii, miał bardzo dużo migrantów, którzy tam przyjeżdżali w celach zarobkowych. Dużą część stanowiły właśnie kobiety z Etiopii, które z różnych powodów trafiały na ulice i zgromadzenie zakonne, które prowadziło ten ośrodek, pomagało im, dając schronienie, możliwość zdobycia zawodu i zarobkowania”- tłumaczy pani Marta. Ks. Marian mówi, że dwa razy odwiedzili Liban, Syrię i Haiti. „Wracaliśmy, bo wiedzieliśmy jak ważne dla tych ludzi było to, że przyjeżdżamy do nich z zagranicy, gdzie żyje się lepiej. To dawało im nadzieję, że ten koszmar minie i że świat o nich nie zapomina, przejmuje się ich losem i wspiera”- uzasadnia kapłan.
Ks. Marian dzieli się jeszcze innymi, trudnymi wspomnieniami z odwiedzin w obozach dla uchodźców w Syrii, Jordanii i w Libanie. „Wybiegały do nas dzieci, biednie ubrane, często w porwanych rzeczach, oczekując, że coś od nas otrzymają. Zawsze mieliśmy przy sobie cukierki, żeby tym maluchom rozdawać. Ale widzieliśmy też dzieci z pistoletami, bawiące się w wojnę. To był smutny widok”- opowiada. „Wchodziliśmy do namiotów, w których mieszkały i latami żyły całe rodziny. Niektórzy koczowali tam od roku, inni dwa lata albo dłużej i bez perspektyw na zmiany. Szczególnie w Libanie była bardzo ciężka sytuacja”- wspomina ks. Subocz. Mówi, że w Jordanii jest dużo obozów i prowadzą w nich szkoły. Natomiast w Libanie żyje 4,5 miliona ludzi, a dodatkowo 1,5 mln to uchodźcy po wojnie domowej, która trwała przez kilkanaście lat. „Przy okazji odwiedzin tych miejsc, zajechaliśmy także do Annaji, gdzie znajduje się grób św. Szarbela. Pojechaliśmy tam w eskorcie”- opowiada ks. Marian. „Co mnie uderzyło, to, że przy grobie świętego zauważyłem, jak obok katoliczki modliła się muzułmanka. Tam nikt nikogo nie wypraszał. To jest coś niesamowitego, że on jest takim świętym pokoju”- komentuje. W Libanie Caritas Polska przekazywała pieniądze potrzebującym poprzez pracujących tam pracowników w Caritas.
Ks. Marian, sięgając pamięcią do swoich pierwszych wypraw zagranicznych z Caritas Polska, opowiada o pobycie w Bośni i Hercegowinie w 1994 roku. „W czasie wojny na Bałkanach, widzieliśmy kościół kompletnie zniszczony, rozjechany czołgami. Pojechaliśmy tam jako Caritas Polska z Caritas niemiecką i Caritas Francji. Będąc przy tym kościele, podszedłem bliżej, żeby się przyjrzeć i zrobić zdjęcie. Kiedy się odwróciłem, oni zaczęli krzyczeć, żebym wracał tymi samymi śladami, bo teren mógł być zaminowany”- wspomina. „Nie pomyślałem o tym wcześniej i przyznam, że wtedy przeszły mi po ciele ciarki, ale pomyślałem – Panie Boże, jak przyszedłem po tych śladach, to mogę wrócić i nic się nie powinno stać. To było duże przeżycie”- przyznaje po wielu latach. Ale również niezapomniana jest dla niego wdzięczność obdarowanych ludzi. „Zachodzimy do ludzi starszych na Bałkanach, a oni tam żyją w takich wozach. Obejmowali nas, całowali i dziękowali za to, że ktoś im coś przywiózł. To jest bardzo wzruszające i utwierdzające w przekonaniu, że więcej radości jest w dawaniu, aniżeli w braniu”- wspomina kapłan i dodaje, że po takich spotkaniach rodzi się refleksja- mam tyle dobra, po co mi to wszystko. „Doświadczenia tych ludzi pokazują, że cały dorobek życia można stracić w jednej chwili np. w wyniku trzęsienia ziemi czy bombardowania. Skupianie się na gromadzeniu nie ma sensu. Myślę, że po takich wyjazdach jak nasze, dojrzewa się do różnych decyzji i postaw”- przekonuje.
Ks. Marian Subocz uważa, że odwiedzanie miejsc z powodu wojny, czy nędzy, by udzielać pomocy, było dla niego najlepszą szkołą caritas. „To, co wówczas przeżyłem, pokazywało sens naszej pracy, pomagania drugiemu człowiekowi. To jest to przykazanie miłości bliźniego, które mamy wcielać w życie. Ono powinno być takimi dużymi złotymi literami wypisane na każdym domu, na każdej ulicy. Dlatego, że biedy jest tak dużo, a wielu ludzi nie poprosi o pomoc, bo mają swoją godność”- uzasadnia. „W obliczu wojny, czy kataklizmów, których ludzie doświadczają, widać też ogromną ludzką solidarność. Tak było w czasie powodzi, które nawiedzały Polskę. Okazuje się, że w każdym człowieku tkwi chęć pomagania. Ludzie wtedy nawet nie patrzą na swoje zdrowie, czy życie. Pan Bóg zasiał w nas, w naszych sercach tę miłość do drugiego człowieka, do bliźniego. Czasami się nad tym nie zastanawiamy, ale potrafimy się pięknie zachować, podać rękę drugiemu człowiekowi w trudnej sytuacji, podnieść go”- uważa były dyrektor Caritas Polska. „To są przykłady na to, że przykazanie miłości bliźniego jest realizowane i to jest bardzo istotne. Gdybyśmy tylko wszyscy je wypełniali w swoim życiu, to nie byłoby wojen, niepotrzebnych walk, zadawania bólu i cierpienia słabszym, bo najczęściej to takie osoby, czy narody są ofiarami napaści ze strony silniejszych”- dodaje.
„Ks. Marian nie projektował rozwiązań za biurkiem, on wsiadał w samochód czy samolot i jechał do ludzi”- podkreśla Marta Titaniec. „Bardzo lubiłam wyjazdy z dyrektorem do miejsc, gdzie Caritas Polska niosła pomoc, bo mieliśmy podobne podejście, jeśli chodzi o rozeznawanie się w potrzebach konkretnej społeczności oraz w sytuacji danego kraju. To nie były formalne wizyty, tylko takie zwyczajne spotkania z ludźmi w terenie. Ks. Marian Subocz był bardzo wyczulony na potrzeby tych osób i od razu potrafił je przekuwać na konkretne pomysły czy projekty. To jest taki mocny rys ks. Mariana. Ta jego umiejętność słuchania, empatia, niesamowita wrażliwość i kreatywność. To dotyczy nie tylko naszych beneficjentów, ale także pracowników. To była delikatność w rozmowie, we współpracy”- wyjaśnia pani Marta. Dodaje, że ks. Marian miał wielki szacunek do zgromadzeń żeńskich i był im wdzięczny za pracę, którą wykonywały siostry zakonne na rzecz potrzebujących. „Te zgromadzenia znajdowały w ks. Suboczu wielkiego sprzymierzeńca. Jak realizowaliśmy różne projekty z własnych środków, to głównie wspieraliśmy zakony żeńskie, działające w Afryce. Te zgromadzenia, które się zgłaszały do ks. Subocza z prośbą o pomoc, zawsze ją otrzymywały”- dopowiada wieloletnia współpracownica ks. Mariana Subocza. Współpracę z byłym dyrektorem Caritas Polska bardzo sobie ceni. „Dla mnie niezwykle ważne było to, że Caritas za czasów ks. Subocza dbała o nasz rozwój duchowy. Chodziło o to, żebyśmy nie stali się jeszcze jedną z organizacji pomocowych, humanitarnych. Dyrektor bardzo się troszczył o nasze życie duchowe i formację. Regularnie były sprawowane Msze św. i organizowane rekolekcje, ale ks. Marian niczego nie narzucał współpracownikom. To był wtedy rys Caritas Polska”- wyjaśnia Marta Titaniec. „Ks. Subocz tłumaczył, że nasze działanie nie powinno wynikać wyłącznie z tego, że lubimy pomagać, ale z pobudek chrześcijańskich, bo to jest zadanie, które nam zostawił Jezus Chrystus. Z perspektywy czasu widzę, jakie to jest ważne. Bardzo jestem wdzięczna za to, że miałam szczęście pracować w Caritas Polska za czasów ks. Subocza, kiedy Caritas oznaczało miłość chrześcijańską”- dodaje. „Pomagaliśmy na Bliskim Wschodzie uchodźcom w większości muzułmańskim, ale wynikało to z tego, że jesteśmy chrześcijanami i pomagamy bez względu na kolor skóry, czy wyznanie”- uzasadnia pani Marta. Na pytanie, jakim dyrektorem był ks. Marian Subocz, odpowiada, że bardzo subtelnym, nikogo nie chciał skrzywdzić. „Bywało tak, że bardziej cierpiał on, niż osoba, z którą trzeba było porozmawiać czy wyciągnąć wobec niej jakieś konsekwencje. Mam wrażenie, że wtedy on to bardziej przeżywał, niż ta osoba. Miał niesamowitą klasę. Nawet jak ktoś nie wywiązywał się ze swoich obowiązków, to z wielką kulturą zwracał komuś uwagę, bo szanował godność każdego człowieka. Był bardzo dobrym dyrektorem”- podkreśla Marta Titaniec. Potwierdza to również Paweł Kęska: „Ks. Subocz był troskliwy wobec ludzi. Bardzo dobrze traktował naprawdę wszystkich. Jak się zdarzało, że nie mógł się z kimś porozumieć, to brał ten ciężar na siebie. Był takim ojcem”. Zastępca dyrektora o. Hubert Matusiewicz również podkreśla, że ks. Marian nigdy innych nie obciążał trudnymi sytuacjami. „Gdy coś ważnego było do rozwiązania, wtedy był regularnie w kaplicy. Potem siadaliśmy do stołu i szukaliśmy wyjścia z danej sytuacji. Ks. Marian szanował zdanie innych. Te stanowiska były wypracowywane wspólnie, ale ostatecznie on podejmował decyzję”- wyjaśnia zakonnik. „To była absolutna jedność między tym, co robił, a kim był. To z jego kapłańskiej tożsamości wynikało to, co robił. Za to go cenię i szanuję”- dodaje o. Hubert. Przyznaje, że przez te lata współpracy nie poróżnili się ani razu. „To była bardzo dobra, efektywna i zgodna współpraca dla dobra Kościoła”- podkreśla o. Matusiewicz.
Były rzecznik Caritas Polska Paweł Kęska przyznaje ze wzruszeniem, że ks. Marian jest dla niego w jakimś sensie mistrzem, mentorem, taką postacią, która kształtuje. Mówi, że cały czas utrzymują ze sobą kontakt, dzwonią do siebie, mimo, że ich współpraca zakończyła się siedem lat temu. „Ks. Marian pamięta o moich urodzinach, dzwoni z życzeniami. Byłem u niego w Kołobrzegu kilka razy. On zawsze ma czas. Jest uważny i blisko człowieka. Jest mistrzem właśnie w tym, jak można patrzeć na świat, na ludzi i jakim być wobec nich”- dodaje. Już podczas rozmowy kwalifikacyjnej, kiedy starał się o pracę w Caritas Polska, zauważył, że ówczesny dyrektor widzi człowieka w człowieku. „On nie posługuje się użytecznością danej osoby, jej potencjałem finansowym, ale patrzy przede wszystkim na człowieka i widzi go głęboko”- wyjaśnia Paweł Kęska. Podkreśla, że przez cztery lata współpracy, drzwi gabinetu dyrektora były zawsze otwarte. „Tam zawsze można było wejść i porozmawiać. Poza tym ks. Subocz niesłychanie cenił ludzi zwykłych i prostych. Ważną rolę w siedzibie Caritas pełniła pani Ela, która też była sercem tej instytucji, a zajmowała się sprzątaniem. Ciężko pracowała. Podobnie kierowcy, czy panowie, którzy pracowali w ochronie. Oni również byli członkami zespołu i byli bardzo szanowani, szczególnie przez dyrektora”- przyznaje pan Paweł. „Ks. Marian jest urodzonym duszpasterzem i był nim także w Caritas, mimo, że był jednocześnie dyrektorem”- podkreśla dziennikarz. Opowiada, że dyrektor zapraszał swoich współpracowników czasami do siebie na kawę czy na kolację, którą nawet sam przyrządzał. Bywały też rewizyty. „Jak odwiedzał kogoś z pracowników, to śmialiśmy się, że ten ktoś miał wizytę duszpasterską. Zawsze pytał o rodzinę, interesował się życiem współpracowników. Kiedyś odwiedził moich starszych rodziców w małym mieszkaniu w bloku. Imponowało mi to, że ks. Marian, mimo, że ma tak świetne wykształcenie, zna tyle języków, to nigdy nie budował dystansu wobec ludzi i świetnie sobie radził z prostymi ludźmi. Pamiętam, że długo u nas posiedział, rozmawialiśmy i on do dziś wspomina placki z jabłkami mojej mamy. Za każdym razem, gdy się kontaktujemy, prosi, żebym pozdrowił rodziców”- dopowiada. „To było bardzo charakterystyczne dla ks. Mariana, że lubił zapraszać swoich współpracowników na takie nieformalne spotkania. Sam wtedy przygotowywał dania, głównie sięgając po przepisy z kuchni włoskiej. To było bardzo sympatyczne i ks. Marian nie szukał specjalnie okazji do tego, by się spotykać. A to budowało zespół, pomagało w działaniu razem, ale też w pozbywaniu się jakiegoś osadu, który mógł się pojawić w codziennych relacjach”- tłumaczy o. Hubert Matusiewicz, wówczas zastępca dyrektora.
„Czuję ogromną wdzięczność za to, że otrzymałem szansę pracy w Caritas Polska, że ks. Marian Subocz mi zaufał. To była praca mojego życia. Doświadczenia zdobyte w tym czasie są bezcenne z wielu powodów”- przyznaje po kilku latach Paweł Kęska. „Zdałem sobie sprawę, że dziennikarz jednak wymyśla świat i nawet jakby chciał go dobrze opisać, to go dobrze nie widzi. A jak zacząłem jeździć do różnych ośrodków i placówek, jako pan z Caritasu, by spotykać się z ludźmi, będącymi w różnych kryzysach czy z wolontariuszami, to zobaczyłem, że to są zupełnie inne rozmowy, niż te dziennikarskie. Żeby coś zrozumieć, czasami trzeba poświecić kilka czy kilkanaście lat, a nie tylko wejść z mikrofonem. To mi radykalnie zmieniło spojrzenie na dziennikarstwo”- uważa pan Paweł. Wspomina, że pracownicy biura prasowego chodzili na świetlice bawić się z dziećmi. Spotykali się również z osobami bezdomnymi. „Chodziło o to, żeby dotknąć tego, o czym opowiadamy. Dyrektorowi na tym zależało”- uzasadnia. „Od ks. Mariana nauczyłem się, żeby w każdym człowieku widzieć jego piękno i godność. Ks. Marian zawsze to w sobie miał”- dodaje.
Człowiek dialogu
Ekumenizm w praktyce
Ks. Marian Subocz zabiegał także o dobre relacje z przedstawicielami innych Kościołów, z którymi Caritas Polska podjęła współpracę. Na początku przy akcji Wigilijne Dzieło Pomocy Dzieciom, a następnie m.in. przy Jałmużnie Wielkopostnej. „Któregoś razu stwierdziliśmy i to bardzo mocno podkreślał ks. Subocz, że ekumenia musi przekraczać granice podziałów, bo krew ludzka czy łzy nie wyglądają inaczej u prawosławnego czy u rzymskiego katolika. Są czymś co nas jednoczy, podobnie jak jeden Bóg, którego wyznajemy. A więc jeżeli wspólne jest nasze nieszczęście, wspólna jest nasza bolączka, to wspólnie możemy tutaj pracować, ale i też cieszyć się, jeżeli udaje nam się te różnice przełamywać”- wspomina ks. Doroteusz Sawicki, dyrektor Prawosławnego Metropolitalnego Ośrodka Miłosierdzia ELEOS[156]. „Przypominam sobie słowa ks. Mariana Subocza, że współpraca ekumeniczna to jest właściwie taki ekumenizm miłosierdzia, który wydaje się bardziej rozwinięty od ekumenizmu na płaszczyźnie teologii czy liturgii”- dodaje Wanda Falk, Dyrektor Generalna Diakonii Polskiej[157]. W 2007 roku pojawiła się inicjatywa, by nagrody, które Caritas Polska wręcza darczyńcom, współpracownikom i działaczom charytatywnym Ubi Caritas, były wręczane wspólnie z nagrodami, przyznawanymi przez Prawosławną Eleos oraz Diakonię Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego. „Zależało nam na tym, żebyśmy w ten sposób poszerzali naszą działalność i zapoznawali ze sobą ludzi, dla których ważne jest wspieranie innych, niezależnie od tego, jakiego są wyznania. Chcieliśmy, żeby na tej gali Ubi Caritas ludzie ci mogli nawiązać kontakty, podejmować współpracę w dziele pomagania innym”- tłumaczy ks. Doroteusz. Prawosławna Eleos podczas gali Ubi Caritas przyznaje nagrodę Dłoni Miłosierdzia, Diakonia Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego wręcza nagrodę Miłosiernego Samarytanina, a Diakonia Kościoła Ewangelicko-Reformowanego przyznaje nagrodę im. Biskupa Jana Niewieczerzała. „Współpraca przy tych dziełach pokazuje, że chrześcijanie mogą się jednoczyć w dawaniu świadectwa, że Bóg jest miłością”- przekonuje Wanda Falk.
Znajomość ks. Mariana Subocza z przedstawicielami organizacji charytatywnych innych Kościołów nie ograniczała się tylko do współpracy czysto charytatywnej. „Pamiętam wielokrotnie spotykaliśmy się w takim gronie ekumenicznym, żeby porozmawiać, pośmiać się, podyskutować, zjeść razem posiłek. Ks. Subocz umiał budować taką narrację ducha. Nasza działalność była pomocowa, ale jednocześnie formowała nas wszystkich duchowo, otwierała na drugiego człowieka, na inne spojrzenie na Pana Boga i inne podejście do działalności pomocowej. Równocześnie było to dzielenie się swoimi zainteresowaniami”- opowiada ks. Doroteusz Sawicki. Wspomina, że ks. Subocz opowiadał o swoich wyjazdach do Włoch i kuchni włoskiej, a Wanda Falk pokazywała im swój talent kulinarny. Natomiast ks. Doroteusz przybliżał kulturę wschodniej Polski. „Na pierwsze spotkanie w moim domu przygotowałam naleśniki według własnej receptury i to było bardzo miłe, że ks. Subocz potrafił docenić takie drobne gesty. Do tej pory wspomina o tych naleśnikach i to jest wzruszające. Jest człowiekiem, który potrafi się cieszyć z małych rzeczy, jakie we wspólnocie okazują się wielkie”- uważa Wanda Falk. „Wszyscy dzieliliśmy się swym bogactwem i zobaczyliśmy, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni, a jednocześnie jak wiele mamy do zaoferowania drugiej stronie. To było zachwycające, że Caritas pod dyrekcją ks. Subocza była organizacją jednych, wielkich duchownych rekolekcji”- przekonuje ks. Sawicki. „To bardzo ciepły człowiek, oddany innym. Gdy coś realizuje, to nie tylko w charakterze akcji, ale staje się to potem treścią jego życia. Działalność pomocowa wynikała u niego z potrzeby serca, więc zajmuje się tym, nie tylko w ramach pracy w Caritas, ale przez cały czas”- przekonuje ks. Doroteusz. „Ks. Marian jest człowiekiem, który całkowicie się poświęca temu, co czyni. On tak też budował swój zespół i tym swoim podejściem do drugiego człowieka zarażał współpracowników. Gratuluję Kościołowi, że ma takich kapłanów. Gdybyśmy mieli wszystkich takich księży, nie trzeba by było mówić o nowej ewangelizacji. Odpowiedni kapłan w odpowiednim miejscu wystarczy za wszystko”- uzasadnia dyrektor prawosławnej ELEOS. Współpracę z ks. Suboczem bardzo ceni sobie również dyrektor Diakonii Polskiej. „Ks. Marian Subocz jest człowiekiem otwartym, życzliwym. W naszej współpracy zawsze podkreślał, że jest to droga dialogu, pojednania i pokoju. Jest takim miłosiernym Samarytaninem, który prowadząc Caritas, pochylał się nad każdym człowiekiem, współpracując przy tym także ekumenicznie. To piękna służba, która we współczesnym świecie jest niesamowicie potrzebna”- przekonuje Wanda Falk. „Jest kapłanem, który umie słuchać i jest wiarygodny w tej swojej służbie. W jego obecności czuje się pokój. Dziękuję mu za te lata współpracy i za to jakim jest człowiekiem. Cieszę się, że mogłam poznać ks. Subocza w swoim życiu”- dodaje.
Na zakończenie posługi ks. Mariana Subocza w Caritas Polska przedstawiciele organizacji charytatywnych w tych trzech Kościołach odwiedzili parafię ewangelicką w Sorkwitach i tam posadzili Dąb Miłosierdzia o imieniu Zacheusz. „Każdy z nas prowadzi swoją działalność. Jeden jest większy, drugi mniejszy, ale jeżeli chcemy się spotkać z Bogiem i z drugim człowiekiem, to musimy się troszkę jak Zacheusz wznieść ponad nasze tradycje, przyzwyczajenia i podziały, które są między nami, a dopiero stamtąd spojrzeć na Boga, a jednocześnie tak dać się dostrzec Panu Bogu, który wówczas nas zaprosi, byśmy wspólnie zasiedli do jednego stołu ze wszystkimi naszymi zdolnościami, ale również słabościami”- tłumaczy duchowny prawosławny. „Zacheusz, jak czytamy na kartach Ewangelii według św. Łukasza, poruszony spotkaniem z Jezusem, postanowił połowę swojego majątku oddać ubogim. Ten dąb jest więc takim symbolem naszej współpracy. Chcemy, by była silna jak wiara Zacheusza, by ten ekumenizm miał swoje korzenie w Bogu i wydawał owoce. A pomagamy tam, gdzie ta pomoc jest potrzebna, niezależenie od wyznania, pochodzenia czy pozycji społecznej potrzebujących. Pomagamy bliźnim. Miłosierdzie jest drogowskazem w nauczaniu wszystkich Kościołów. Idziemy jedną drogą, bo Chrystus jest tylko jeden”- wyjaśnia Wanda Falk z Diakonii Polskiej.
Także w 2017 roku, gdy ks. Marian Subocz odchodził z Caritas Polska, pracownicy posadzili przy siedzibie dąb i powiedzieli, że to drzewo będzie upamiętniało posługę jego oraz jego zastępcy i ich zaangażowanie w wybudowanie tego obiektu. „Wszyscy wiedzieli, jak wielki to był wysiłek, okupiony nawet własnym zdrowiem. Ale cieszę się, że istnieje taka instytucja jak Caritas Polska, że ma godne miejsce i jest w bardzo dobrej lokalizacji w Warszawie”- przekonuje ks. Marian.
Ks. Marian Subocz został uhonorowany m.in. złotym medalem UKSW. „Dla mnie te nagrody mają znaczenie, ze względu na to, że jest to okazywanie szacunku wobec Caritas, bo one nie były adresowane tylko do mnie”- przekonuje ks. Marian. „Należą się wszystkim, którzy pracują w Caritas i się angażują w te dzieła pomocowe. Jak czytamy w Piśmie Świętym Caritas Christi urget nos, czyli miłość Chrystusa przynagla nas. Ten medal jest uznaniem nie tylko mojego wysiłku, ale całego zespołu Caritas, na rzecz potrzebujących w imieniu Kościoła. Jednocześnie jest zobowiązaniem, by dalej się starać widzieć w drugim człowieku Chrystusa potrzebującego. Przypomina, jakie jest moje zadanie. To medal, który wyraża uznanie także wobec wszystkich Caritas diecezjalnych w Polsce”- uzasadnia.
Pod koniec czerwca 2017 roku ks. Marian Subocz otrzymał list z podziękowaniem KEP za wieloletnią pracę na rzecz Kościoła na stanowisku dyrektora Caritas Polska. List ten podpisany jest przez metropolitę poznańskiego, wówczas przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski abp. Stanisława Gądeckiego oraz sekretarza generalnego KEP bp. Artura Mizińskiego. „Caritas Polska pod zarządem Księdza Prałata, stała się najbardziej rozpoznawalną instytucją charytatywną w Polsce, dzięki czemu skutecznie zwiększyła zasięg swojego oddziaływania, obejmując coraz szersze grono potrzebujących w kraju i za granicą” – napisali biskupi. Wyrazili też podziw wobec „kompetencji merytorycznych Księdza Prałata, zdolności organizacyjnych oraz tych cech osobowości, które predysponują Czcigodnego Księdza do efektywnego zarządzania dużym zespołem pracowników i wolontariuszy”.
Jak widnieje w liście, o olbrzymim potencjale twórczym ks. Subocza świadczy wdrażanie kolejnych programów pomocowych, z wykorzystaniem nowoczesnych technologii. „Do wszystkich tych cech należy dołączyć umiejętność pozyskiwania odpowiednich środków finansowych oraz szeroką wiedzę prawną w tym zakresie, dzięki czemu Caritas Polska mogła w sposób stabilny realizować swoje cele. Wśród niekwestionowanych osiągnięć Księdza Prałata – świadczących o Jego sprawności organizacyjnej – było stworzenie nowej siedziby Caritas Polska i centrum konferencyjnego w Warszawie, przy ul. Okopowej” – napisali biskupi. Na zakończenie listu życzyli ks. Marianowi, by doświadczenie pracy w Caritas Polska zaowocowało w jego kolejnej posłudze, „będąc świadomym, że wszelkie zaangażowanie nie jest celem samym w sobie, ale jedynie środkiem, który ma nam pomóc w osiągnięciu celu wiecznego”.
Z miłosierdziem w porcie
Kołobrzeg- odsłona druga
Życie ks. Mariana Subocza zatacza kręgi. Dwa razy Warszawa stawała się jego domem i miejscem realizowania kapłaństwa. Podobnie stało się z Kołobrzegiem. Trafił najpierw jako neoprezbiter do parafii pw. św. Marcina, a po 44 latach powrócił do reaktywowanej w 2001 roku parafii przy kościele św. Marcina, znajdującej się przy ul. Portowej 20. Biskup Edward Dajczak, ówczesny ordynariusz diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, skierował go do tej posługi z dniem 1 sierpnia 2017 roku. „Nie znałem jeszcze tej parafii, ale dla mnie to było obojętne, gdzie trafię, tylko, żeby był ze mną jeszcze chociaż jeden kapłan, bo po takiej przerwie w posłudze duszpasterskiej, potrzebowałem wsparcia”- wyjaśnia ks. Subocz[158]. Do parafii trafił po ks. Ryszardzie Andruszko, który był tam proboszczem od 2001 roku i budował ten kościół od stycznia 2004 roku. Po ponad roku powstały prawie wszystkie mury świątyni.
Niewysoki kościół wtapia się w tkankę miejską tej części miasta. Można go nawet przegapić, bo otoczony jest wyższymi od siebie budynkami hoteli i sanatoriów. Wystarczy przejść kilkaset metrów, by dojść do Mariny Solnej, znajdującej się przy Parsęcie. Podobna jest odległość do zabytkowej Latarni Morskiej, będącej wizytówką miasta i plaży. Spacerem zajmuje to tylko dziesięć minut. Ta lokalizacja nadaje parafii charakter. Oznacza to, że duszpasterze posługujący w niej, docierają ze Słowem Bożym i z sakramentami nie tylko do parafian, ale w dużej mierze do turystów i wczasowiczów z całej Polski oraz z sąsiednich krajów, głównie z Niemiec, przewijających się przez cały rok przez to uzdrowiskowe miasto. W parafii dominują osoby starsze. Mało jest młodzieży i dzieci. Parafia na początku liczyła 3900 wiernych, a teraz ta liczba wynosi 3050[159]. Frekwencja na Mszach św. wynosi około ośmiu procent. Statystykę tę poprawiają wierni, przebywający tymczasowo w mieście.
Ks. Marian od razu wprowadził w parafii spowiedź na godzinę przed Mszą św. „Porządek Mszy św. został ułożony przez poprzednika, więc nie chciałem go zmieniać, ale wprowadziłem każdego dnia wystawienie Najświętszego Sakramentu na ponad godzinę przed Eucharystią i żeby była głoszona codziennie krótka homilia”- tłumaczy. „Bardzo dużo ludzi korzysta z sakramentu pokuty i pojednania, dlatego, jak mamy kapłanów, którzy są gościnnie w parafii, to prosimy ich o pomoc w konfesjonale. Wspierają nas również księża emeryci, bo w niedziele jest bardzo dużo ludzi”- wyjaśnia. Przyznaje, że sporą trudnością jest zaangażowanie mieszkańców parafii w tworzenie wspólnot. „Jest Żywy Różaniec i grupa modlitwy o. Pio. Innych nie ma, w związku z tym, że parafianami są głównie osoby starsze”- wyjaśnia. Sytuację obrazuje ilość ministrantów, służących w tej parafii. Tu jest ich trzech, a gdy ks. Marian pracował w parafii pw. św. Maksymiliana w Słupsku ministrantów było 40-50. Kapłanów wspiera jeden nadzwyczajny szafarz Komunii św.
Zmiany, które wprowadził ks. Marian, dotyczyły przede wszystkim wnętrza kościoła i plebanii. „Postanowiłem zmienić wystrój tej świątyni, żeby nabrała głębszego wymiaru teologicznego”- wyjaśnia proboszcz. Poprosił o pomoc s. Maristellę Sienicką, architektkę, z którą już wcześniej współpracował. „Zasugerowała mi pewne rozwiązania i zaczęliśmy prace w prezbiterium. Zmieniłem ołtarz i posadzki, a także ambonę i tabernakulum”- informuje ks. Marian. W podstawie ołtarza została zamieszczona polichromowana płaskorzeźba, przedstawiającą obmycie nóg podczas Ostatniej Wieczerzy. Z lewej strony tabernakulum zawieszony jest polichromowany drewniany krzyż z wizerunkiem Chrystusa konającego. „To jest reprodukcja średniowiecznego krzyża”- tłumaczy proboszcz. W ramach tych prac został też wybudowany boczny ołtarz, w którym znajduje się obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Po prawej stronie, w ołtarzu bocznym, znajduje się obraz Jezusa Miłosiernego. „Po obu stronach tabernakulum jest dwóch klęczących aniołów, trzymających w dłoniach wieczne lampki, tak jak to było w Arce Przymierza, wskazujące na realną obecność Boga w Najświętszym Sakramencie”- dopowiada ks. Marian. „Teraz ten wystrój jest spójny i prowadzący w głąb tajemnicy Eucharystii”- wyjaśnia.
W kościele zostały również wymienione: oświetlenie, sedilia (miejsca w kościele przeznaczone dla celebransa i służby liturgicznej), klęczniki i chrzcielnica. W części nawowej pojawiły się dwa nowe ołtarze, przedstawiając na prawej ścianie bocznej patrona parafii – św. Marcina, a po przeciwległej stronie św. Jana Pawła II oraz błogosławionego kard. Stefana Wyszyńskiego. Zamontowano również nowe stacje Drogi Krzyżowej, bogato rzeźbione w drewnie lipowym oraz polichromowane. „W oknach nie było prawdziwych witraży. Postanowiłem zamontować nowe, ale zastanawiałem się nad tym, jaką nadać im tematykę. Po przeliczeniu okien zdecydowałem, że będą przedstawiały uczynki miłosierdzia co do duszy i ciała. Na jednym z nich przedstawiony jest Chrystus dobry samarytanin”- wyjaśnia ks. Marian. Witraże te zostały zaprojektowane i wykonane przez pracownię GlassGarden państwa Ilony i Andrzeja Królów. Ks. Marian Subocz współpracował z tą pracownią już w 2016 roku, kiedy aranżowane było wnętrze kaplicy w siedzibie Caritas Polska w Warszawie. W kościele zostały ławki, które zakupił poprzednik oraz konfesjonały. Remontowana była również plebania.
Posługa ks. Mariana w tej parafii przypadła na lata pandemii. „Nie odwoływaliśmy kolędy w tym czasie, tylko zapraszaliśmy parafian do kościoła. Sprawowaliśmy Mszę św. w intencji mieszkańców danej ulicy, rozdawaliśmy obrazki”- informuje ks. Marian, który przez ponad miesiąc nie był obecny w parafii, bo po zakażeniu SARS-Cov-2 trafił do szpitala i potem był bardzo osłabiony. „Mało ludzi wtedy uczestniczyło w Eucharystii, bo bali się przychodzić do kościoła ze względu na pandemię. Na szczęście to już za nami”- dodaje. „Staram się sprowadzać różnych kapłanów na rekolekcje, żeby poruszyć parafię”- wyjaśnia proboszcz. W ubiegłym roku rekolekcje wielkopostne głosił ks. Wojciech Parfianowicz i Wspólnota Emmanuel z Koszalina. „To są trochę inne rekolekcje, niż takie typowe rekolekcje parafialne, bo prowadzimy je razem ze wspólnotą, która oprócz tego, że śpiewa, także pomaga w głoszeniu”- wyjaśniał ks. Wojciech Parfianowicz w reportażu video, zrealizowanym w czasie tych rekolekcji. „Konferencje ja głoszę, a później ludzie ze wspólnoty jakby dopowiadają poprzez swoje świadectwo. Pokazujemy w ten sposób, że wszyscy razem jesteśmy powołani do głoszenia Słowa Bożego”- dodaje ks. Wojciech. Tematyka tych rekolekcji została wybrana przez ks. Mariana Subocza, a dotyczyła uczynków miłosierdzia, tak jak witraże zdobiące wnętrze kościoła.
„Przyjrzyjcie się tym witrażom. Motywem wiodącym jest tutaj ręka. To nie przypadek, bo ręka oznacza konkret, uczynek, ofiarę, dar. Miłosierdzie nie jest bowiem tylko uczuciem. Wobec jakiegoś dramatu można czasem nawet się wzruszyć, ale jednocześnie nic nie zrobić, a miłosierdzie to jest właśnie ta ręka, która konkretnie czyni. Ręka oznacza też bliskość. Mówimy, że coś jest na wyciągnięcie ręki, czyli właśnie blisko. W dzisiejszych czasach istnieje pokusa, żeby wszystko robić zdalnie. To nieraz pomaga, ponieważ można zadziałać szybko: zadzwonić, wysłać sms, czy przelać pieniądze na konto jakiejś organizacji charytatywnej. Ale ważne jest też to, żeby podejść do potrzebującego na wyciągnięcie ręki. Miłosierdzie domaga się bliskości, dotknięcia”- tłumaczył ks. Parfinowicz podczas jednej z nauk rekolekcyjnych, wygłoszonych w parafii pw. św. Marcina w dniach od 23-26 marca 2023 roku.
Posługa ks. Mariana, niezależnie od tego, czy w strukturach Caritas, czy poza tą organizacją, przeniknięta jest caritas. „Kiedy ks. Marian Subocz przyszedł na parafię do Kołobrzegu, z wielką pasją urządzał ten kościół. Widziałem jak bardzo duszpastersko jest zaangażowany”- zauważa ks. Dariusz Jaślarz. „On wszystko, czego się dotyka, traktuje na poważnie. Jak był rektorem, to robił wszystko od początku do końca, z blaskami i cieniami tej posługi. Kiedy był dyrektorem Caritas Polska, wiele rzeczy wymyślił sam, bądź akceptował pomysły swoich współpracowników, co też wymaga pewnych umiejętności. Kiedy jest na parafii w Kołobrzegu również jest na poważnie w tym, co robi. To jest cecha wielkich ludzi, że potrafi całe brzemię odpowiedzialności za daną sprawę ponieść, z pozytywnymi i negatywnymi aspektami”- podkreśla ks. Jaślarz. „Pewnego dnia rektor, ten przed którym niegdyś drżeliśmy, mówi do mnie: słuchaj Darek, ty jesteś księdzem i ja jestem księdzem. Mów do mnie na ty. To było chyba najtrudniejsze, czego rektor ode mnie zażądał kiedykolwiek i powiem, że miałem i mam zresztą taki syndrom ucznia, bo rektor był też moim wykładowcą. U niego zdawałem egzaminy z patrologii”- przyznaje proboszcz manowskiej parafii. Mówi, że gdy ma jakiś kłopot albo kiedy coś dzieje się takiego, z czym jest mu trudno, to dzwoni do ks. Mariana. „Korzystam z jego mądrości, bo nade wszystko jest bardzo mądrym kapłanem i już z pewnym dystansem życiowym. To jest człowiek, który widział nie jeden Kościół, w znaczeniu narodowy. Także z racji pracy w Caritas w Warszawie ta jego perspektywa widzenia Kościoła, wiedza na temat ludzi, pewnych zjawisk w Kościele, jest ogromna”- przekonuje ks. Jaślarz. „Takich księży właśnie trzeba, jak Marian, bo tak dzisiaj do niego mówię”- komentuje.
Ks. Marian ma w tej parafii swoje codzienne rytuały. Wstaje o 6.00 rano, a o 7.00 już wędruje nad morze. Przez siedem lat, niezależnie od pogody, prawie codziennie wita dzień, wpatrując się w Bałtyk.
Brat, wujek, przyjaciel, sąsiad
Marian Subocz z bliska
Andrzej Subocz przyznaje, że jego brat wywarł ogromny wpływ na całą ich rodzinę, także na jego osobiste wybory. „Zaangażowanie brata w różne dzieła Caritas zmobilizowało również nas do czynienia dobra, nie tylko wobec najbliższych. Ta jego praca uzmysłowiła mi i mojej małżonce potrzeby innych ludzi, nie tylko w kraju. Nawet, jak nie mieliśmy większych możliwości finansowych, to różne rzeczy udało nam się zrobić. Dziś sytuacja nieco się zmieniła i nadal na różne sposoby wspieramy potrzebujących”- podkreśla, chociaż o szczegółach nie chce mówić. Niech lewa ręka nie wie co czyni prawa[160] – wyznaje taką zasadę. Dla całej rodziny powołanie ks. Mariana jest szczególnie ważne. „Wdzięczni jesteśmy za wiele lat jego kapłaństwa. Podziwiam go za wytrwałość i niezłomność, bo potrafił wytrwać w różnych trudnych sytuacjach. Pełnił przecież wiele odpowiedzialnych funkcji w Kościele, powierzonych przez przełożonych. Ktoś może to odbierać, niesłusznie, jako pewien rodzaj kariery. Obserwując brata, który nigdy się nie skarżył, a miał trudne chwile, zwłaszcza kiedy pracował w Episkopacie, wiem, że to służba”- zauważa pan Andrzej. „Kiedy pojechałem z Marianem pierwszy raz do parafii św. Marcina w Kołobrzegu i zobaczyłem warunki na plebanii, gdzie mieszka się jak w celi, bo okna zamontowane są wysoko, że świata nie widać, przykry zapach, wilgoć, to byłem zdziwiony, że tak można funkcjonować”- przyznaje. „Bratu udało się pewne rzeczy poprawić. On jest twardy dla siebie, ale dla innych ma miękkie serce. Zawsze był szczerze oddany innym, wrażliwy na ludzkie nieszczęścia”- dopowiada pan Andrzej. „Obserwowałem jak bardzo walczył o pracowników zwolnionych z Caritas Polska, nie uzyskując wsparcia, tam gdzie powinien je mieć. W swojej pracy kapłańskiej, gdziekolwiek trafiał, miał mnóstwo do zrobienia, jeśli chodzi o remonty czy budowę. A po powrocie ze studiów w Rzymie przeszedł skok cywilizacyjny, kiedy trafił na plac budowy seminarium, gdzie trzeba było zdjąć eleganckie buty i założyć kalosze. Przystąpił do tego nowego zadania z dużym zapałem i entuzjazmem”- wspomina pan Andrzej.
„Brat jest bardzo rodzinny. Zawsze jak jest w Wałczu, to także nas odwiedza. Staramy się go mieć na chwilę także dla siebie”- przyznaje Danuta, młodsza siostra ks. Mariana. „Bardzo się cieszę, że mam takiego brata, że jest księdzem”- dodaje. W archiwum rodzinnym znajdują się listy, przesyłane przez ks. Mariana z różnych miejsc. Są m.in. dwa listy wysłane z Rzymu, a adresowane do Karola, syna Andrzeja i Jadwigi. W liście z maja 1999 roku ks. Marian informuje bratanka, że żałuje, ale nie będzie mógł być w Wałczu z okazji jego I Komunii Świętej. „W tym dniu w sposób szczególny będę pamiętał o Tobie w czasie Mszy św. W Twoim życiu jest to jeden z najważniejszych i najpiękniejszych dni, kiedy do swojego serca przyjmiesz Jezusa. Postaraj się dobrze zapamiętać ten dzień i nigdy nie zapominaj, że Chrystus jest i będzie Twoim najwierniejszym bratem i przyjacielem (…)”- pisał ks. Marian do syna swojego brata. W liście z października tego samego roku składa mu życzenia imieninowe. Do obu listów dołączona jest grafika. „Kochany Karolku, dzień Twoich imienin przypada w tak znacznym dniu, że trudno o nim nie pamiętać. Jest to święto św. Karola Boromeusza, który jest patronem kolegium, w którym mieszkam oraz dniem imienin Ojca Świętego. Myślę, że musisz dobrze poznać życiorys swojego patrona. Życzę Ci więc w tym dniu wielu łask Bożych i będę pamiętał o Tobie w modlitwie w kościele św. Karola Boromeusza w Rzymie (…)”- pisał wujek Marian do dziewięciolatka.
Są też dwa listy wysłane rodzinie z pobytu w Stanach Zjednoczonych. W korespondencji ze stycznia 2000 roku z Los Angeles ks. Marian opowiada o kursie językowym, w którym uczestniczył, mając zajęcia po kilka godzin dziennie. Poza nauką, starał się też zwiedzać. „Otrzymałem samochód i każdego dnia jadę do szkoły ok. 35 minut autostradą. Proboszcz jest bardzo miły. Każdego dnia koncelebruję Mszę św. razem z Proboszczem. (…) Byłem już w Hollywood i nad oceanem. Krajobraz jest wspaniały. Ameryka jest parterowa, tylko w centrum dużych miast są wieżowce. Serdecznie wszystkich pozdrawiam i zapewniam o modlitewnej pamięci. Przekaż życzenia imieninowe Wali. Będę o niej pamiętał w czasie Mszy św.”- pisał zza oceanu do swoich bliskich. W liście z kwietnia tego samego roku ks. Marian opisuje swój pobyt na rekolekcjach w opactwie św. Andrzeja w Valyermo. „(…) W piątek, sobotę i niedzielę miałem rekolekcje w polskiej parafii w Los Angeles, a od Wielkiego Poniedziałku do Wielkiej Środy odbywam sam rekolekcje na pustyni w klasztorze benedyktynów. Krajobraz jest tak piękny, że trudno to opisać. Klasztor leży u podnóża gór na pustyni. Na szczytach leży śnieg, a pustynia jest porośnięta różnymi rodzajami kaktusów, które w tej chwili kwitną. Klasztor leży około 3 godzin jazdy samochodem od Los Angeles. Każdy z odbywających rekolekcje ma apartament, którego ogromne okno wychodzi na ogród. Przed moim oknem są wspaniałe kwitnące wiśnie japońskie i małe kolibry, które żywią się nektarem. To tyle ciekawostek. Na nadchodzące Święta Wielkanocne życzę Wam, Wali i Dance z rodzinami oraz znajomym radosnych i błogosławionych świąt. Zapewniam o modlitewnej pamięci”- pisał ks. Marian.
„Po śmierci dziadka przeprowadziliśmy się z Piły do Wałcza, by babcia nie mieszkała sama i wujek często, mając czas wolny, przyjeżdżał do nas. Zawsze odgrywał ważną rolę w domu” – wspomina ks. Piotr Subocz, najstarszy bratanek ks. Mariana. „Pamiętam, że czekało się na jego odwiedziny, a gdy przyjeżdżał, to dla dzieci zawsze miał jakieś słodycze”- dopowiada. „W wakacje jeździł z nami rowerami, zabierał nas nad jezioro, ale w piłkę nie chciał z nami grać” – śmieje się bratanek. „Wujek był zawsze zainteresowany tym, co u nas słychać. Gdy byliśmy mali, to widząc go przy ołtarzu, byliśmy dumni, że wujek jest księdzem”- przyznaje. Kiedy sam podjął decyzję o wstąpieniu do seminarium duchownego, to jego znajomi komentowali, że pewnie namówił go wujek. „Nigdy z wujkiem na ten temat nie rozmawiałem. Nawet go nie pytałem, jak to jest być księdzem. Po prostu widziałem, że jest szczęśliwy”- przekonuje ks. Piotr. „Wujek pewnie był zdziwiony, podobnie jak rodzice i pozostała część rodziny, bo przygotowywałem się na studia medyczne. Pojechałem nawet na egzamin wstępny do Szczecina. Gdy dojechałem autobusem na miejsce, to wsiadłem w autobus powrotny”- dopowiada. To wujek zawiózł go do Koszalina, by złożył podanie o przyjęcie do seminarium duchownego, a w trakcie formacji seminaryjnej tłumaczył mu, żeby był wolny w podejmowaniu tej ważnej decyzji, by się nie sugerował tym, że on jest księdzem. Gdy już był klerykiem, odwiedzał wujka na parafii i pomagał mu, na ile to było wówczas możliwe, ucząc się tej posługi i życia we wspólnocie kapłańskiej. Gdy ks. Piotr został wikariuszem w Sławnie, to często się widywali, bo ks. Marian był w tym czasie proboszczem w Słupsku. „Wujek imponuje mi tym, że jest bardzo oddany sprawie. Gdy otrzymuje jakieś zadania, to jest bardzo w to zaangażowany, co pamiętam już od czasów budowy seminarium. Myślę, że tak wyraża się jego wielka odpowiedzialność za Kościół, bo wujek zawsze szerzej patrzył na to, co robił, niezależnie od tego, czy była to posługa w parafii, czy w Caritas Polska. To było zawsze z troską o Kościół, z szacunkiem do ludzi świeckich”- podkreśla ks. Piotr. „Jako kapłan pełniący różne funkcje administracyjne, zawsze był człowiekiem modlitwy. Kiedy przyjeżdżał do domu na wakacje widzieliśmy go modlącego się na Liturgii Godzin. Dla mnie to było ważne”- dopowiada. Ks. Piotr przekonuje, że ma w swoim wujku, jako księdzu, duże oparcie i sam stara się go wspierać w różnych sprawach.
Jan Butrym mieszka po sąsiedzku z Suboczami w Wałczu. Jest młodszy od ks. Mariana o trzy miesiące. „Razem się bawiliśmy w piaskownicy, razem chodziliśmy do siedmioletniej szkoły podstawowej. Później on poszedł do liceum, a ja wyjechałem do Szczecina do technikum budowlanego”- opowiada pan Jan. Jak przyjeżdżał na ferie czy wakacje, to się spotykali i chodzili razem na tzw. fajfy, czyli dyskoteki. Kiedy Marian zdał maturę, to Jan miał jeszcze dwa lata do ukończenia technikum, bo jego szkoła była wówczas sześcioletnia. „Marek, pod koniec szkoły średniej, mówił, że idzie na studia do Torunia, na prawo. Napisałem do niego list, bo nie było telefonów, że jeżeli on rozpoczyna studia w październiku, to żeby mnie jeszcze we wrześniu odwiedził. Poinformowałem go, że w danym dniu będę na niego czekał na Dworcu Głównym w Szczecinie. Mieszkałem wtedy w internacie”- wspomina pan Jan. „Była wtedy piękna złota, polska jesień. Pojechałem na dworzec tramwajem i czekam na niego. Jeden pociąg przyjechał, Mariana nie ma. Drugi pociąg przyjechał, też go nie ma. Trzeci również. Przyznam, że naprawdę byłem zawiedziony, bo wtedy z lekcji uciekłem. Wróciłem smutny do internatu”- opowiada dalej. „Po kilku dniach otrzymałem list od mojej mamy i ona w tym liście napisała, że Marian nie poszedł na studia prawnicze, tylko do seminarium. Byłem trochę zaskoczony”- przyznaje pan Jan. Po roku powołali ich do wojska, tylko do innych jednostek. „Byłem na jego Mszy prymicyjnej i na przyjęciu, a w tym roku obchodzimy 50 –lecie jego kapłaństwa. Jak to szybko minęło. Marian przedtem był wspaniałym kolegą i jest nim nadal. Stawiam go za wzór kapłana”- przekonuje Jan Butrym.
Ks. Marian uważa, że całe jego życie, poznani ludzie, to wynik działania Bożej Opatrzności. „Te spotkania z Janem Pawłem II, zarówno podczas wizyt z biskupem Jeżem, jak i w czasie studiów w Rzymie, a także znajomość z wieloma wspaniałymi ludźmi, chociażby z ks. Holzapfelem z Würzburga, to nie jest efekt moich planów. Bóg mnie prowadził i nad tym wszystkim czuwa”- przekonuje.
Wdzięczny za wybranie
Jubileusz 50-lecia kapłaństwa w rodzinnej parafii
W ubiegłym roku ks. prałat Marian Subocz świętował 50-lecie kapłaństwa. Jubileusz obchodził w Wałczu i w Kołobrzegu, a więc w parafii, gdzie przyjął chrzest i w ostatniej, gdzie pełni posługę proboszcza. Podczas Mszy św., sprawowanej 18 czerwca 2023 roku w kościele pw. św. Mikołaja w Wałczu, jubilat złożył podziękowania następującej treści:
Święty Jan Paweł II powiedział, że powołanie kapłańskie jest wielką tajemnicą, jest darem, który przerasta człowieka.
„Nie wyście mnie wybrali ale ja was wybrałem” (J 15.16).
„Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię, nim przyszedłeś na świat, poświęciłem cię” (Jr 1,5).
Te natchnione słowa muszą przejąć drżeniem każdą duszę kapłańską – świadomość, że Pan Bóg wybrał.
Kiedy tu jestem razem z wami, obchodząc pięćdziesiątą rocznicę święceń, to stoję przed Bogiem z ogromną wdzięcznością za dar kapłaństwa, który jest dla mnie wielką tajemnicą.
W dniu święceń wybrałem sobie jako motto fragment z 28 Psalmu – „Pan mocą moją”.
Dziękuję Bogu za dar kapłaństwa, moim zmarłym rodzicom za dar życia, wychowanie
w wierze, modlitwę, mojemu rodzeństwu za wsparcie, które zawsze od nich otrzymuję. My wiemy, jak bardzo rodzice troszczyli się o wiarę i nasze wychowanie.
Moje powołanie rozwijało się tu w parafii św. Mikołaja w Wałczu. Dziękuję dobrym i mądrym nauczycielom i wychowawcom. Jestem wdzięczny kapłanom tej parafii, proboszczom oraz wikariuszom, którzy przez lata troszczyli się o naszą wiarę. Dziękuję śp. bp. Ignacemu Jeżowi, kardynałowi nominatowi za udzielenie mi święceń dnia 17 czerwca 1973 roku w kościele pw. Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski w Lęborku.
Dziękuję moim kolegom rocznikowym, tym zmarłym i tym żyjącym, za wspólną drogę do kapłaństwa, szczególnie śp. ks. Antoniemu Czernuszewiczowi, z którym razem po ukończeniu liceum wstąpiliśmy do Wyższego Seminarium Duchownego w Paradyżu.
W mojej pamięci zawsze pozostaną koledzy z różnych diecezji w Polsce, z którymi odbywałem przymusową służbę w jednostce kleryckiej w Bartoszycach w latach 1966-68.
Składam moje podziękowanie również klerykom, księżom profesorom, współpracownikom z Seminarium koszalińskiego kiedy pełniłem funkcje rektora, wszystkim współpracownikom z Caritas Polska i Sekretariatu Konferencji Episkopatu Polski.
Pragnę podziękować kapłanom współpracownikom w parafii św. Maksymiliana Kolbego w Słupsku i obecnie pracującemu w Kołobrzegu w parafii św. Marcina.
Pierwsze lata kapłaństwa to Kołobrzeg parafia świętego Marcina. Potem pięcioletnie studia w Rzymie, po powrocie do Polski – posługa w Seminarium Duchownym do 1993 roku. Następnie z woli bpa Czesława Domina zostałem wysłany do Warszawy, aby tworzyć struktury Caritas Polska, gdzie spędziłem łącznie 12 lat, następnie praca w Sekretariacie Konferencji Episkopatu Polski, w Komisji Episkopatów Wspólnoty Europejskiej w Brukseli, powrót do Polski i praca duszpasterska w Słupsku w parafii pw. św. Maksymiliana Kolbego i parafii św. Marcina w Kołobrzegu, gdzie również rozpoczynałem swoją pracę duszpasterską.
Dziękuję bardzo za przygotowanie dzisiejszej uroczystej Eucharystii i obecność – ks. proboszczowi prałatowi Antoniemu Badurze, ks. kustoszowi Wacławowi Grądalskiemu za wygłoszone słowo. Moje podziękowanie kieruję do pana Czesława Hoca, posła na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej za przekazane życzenia. Dziękuje również ks. proboszczowi Andrzejowi Sagunowi, ks. Piotrowi Zielińskiemu, księżom wikariuszom Arkadiuszowi i Sebastianowi, s. Bożenie, ministrantom, panu organiście, chórowi z dyrygentem panem Dariuszem Izbanem. Wszystkim, którzy przyczynili się do dzisiejszej uroczystości, dziękuję bardzo za dobre słowo, życzliwość i modlitwę – mojemu rodzeństwu, całej rodzinie, zaproszonym gościom oraz wszystkim uczestnikom tej liturgii.
Dziękuję Bogu za 76 lat życia, 50 lat kapłaństwa, a siebie powierzam Jezusowi Wiecznemu Kapłanowi oraz Jego Matce Najświętszej Maryi Pannie. Amen
Homilię podczas Mszy św. jubileuszowej w wałeckiej świątyni wygłosił ks. Wacław Grądalski. Kustosz Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej w Skrzatuszu mówił: „Co chwilę, gdy są cierpienia na świecie, Bóg wybiera ludzi, jak św. Franciszka i mówi- idź, odbuduj mi Kościół. Gdy ludzie są uciemiężeni, posyła innych, by dotykali ich ran, by naprzeciw ich słabości i grzechowi stawali z miłosierdziem. Gdy umierają z powodu słabości ciała albo są prześladowani, zawsze pojawi się ktoś, kto słucha Boga i idzie, bo Jezus posyła. Ale to dzieło miłosierdzia, które trwa przez wieki w Kościele, dokonuje się przez osobiste spotkanie Jezusa z każdym człowiekiem. Tak się działo z apostołami, których powołał i tak się działo z tymi, którzy nieśli dzieło miłosierdzia. Tak się też stało w życiu naszego Jubilata, moim i każdego kapłana.”
Dawny wychowanek ks. Mariana Subocza dodał jeszcze: „Dziś, gdy cieszymy się z tego pięknego czasu posługi ks. prałata w Kościele, też byśmy mogli wracać do różnych sytuacji i miejsc. Prowadził Cię, Dostojny Jubilacie, Pan Bóg po różnych drogach. My z księdzem proboszczem wspominamy, że pod twoją ręką, jako młodzi seminarzyści, kształtowaliśmy się do kapłaństwa, gdy byłeś rektorem seminarium w naszej diecezji. Był Rzym i Bruksela, Caritas i dzieła miłosierdzia, różne akcje, które do dziś trwają. To piękne i ważne, ale jest coś piękniejszego jeszcze – to wewnętrzne spotkanie, to spojrzenie Jezusa, które jest inne, niż spojrzenie świata (…). Ks. Prałacie, w tym dziękczynieniu, które składasz Bogu, w wyliczaniu różnych wielkich dzieł, których się podjąłeś przez Niego posłany, najważniejsze jest to, co w środku, co niewidoczne dla oczu- twoja relacja osobista z Nim. To ona jest motywacją tego wszystkiego, jest życiem tego wszystkiego. Dziękując Bogu za te lata kapłaństwa i tobie za podjęcie tego powołania, w imieniu tu zabranych osób, pragnę ci życzyć, by ciągle paliła się w tobie miłość do Jezusa”- zakończył homilię ks. Wacław Grądalski.
Ks. Marian Subocz, być może już w tym roku przejdzie na zasłużoną emeryturę, chociaż sam z pokorą odpowiada, że jak biskup zdecyduje. Jeśli jednak to nastąpi, ponownie wróci do Wałcza. „Mama przed śmiercią, kiedy ją wiozłem do Poznania, a była przed poważną operacją, bo walczyła z chorobą nowotworową, prosiła mnie, byśmy się zaopiekowali Markiem, bo przecież on nie ma własnej rodziny, a my mamy. Zapamiętałem te słowa. Są jak testament”- mówi pan Andrzej. „Brat chętnie tu przyjeżdża, co nas cieszy, bo po przejściu na emeryturę zamieszka ponownie z nami w swoim rodzinnym domu”- dodaje. I tu jego życie zatoczy potężny krąg. Znowu będzie się modlił w kościele pw. św. Mikołaja, gdzie jako chłopiec prosił o łaskę powołania do kapłaństwa. Znowu będzie spacerował ulicą Żeromskiego, gdzie w dzieciństwie kopał w piłkę i jeździł wymarzonym rowerem. Tylko dom wypełniony będzie rozkrzyczanymi radośnie dziećmi, wnuczętami jego brata i bratowej.
Posłowie
Któregoś dnia, rano, przed Mszą św., pojawiła mi się taka myśl, że lato już się kończy, a te bordowe trampki nadal w garderobie. Nawet ich nie zdążyłam wyciągnąć z kartonu, a już po sezonie. Pomyślałam, że szkoda, ale są prawie nowe, więc za rok je wyciągnę. Skarciłam się jeszcze za te rozproszenia na modlitwie i rozpoczęła się Eucharystia. Po kilku godzinach, kiedy wróciłam do pisania książki, a dokładnie wątków związanych z pracą ks. Mariana w Caritas Polska, usłyszałam dzwonek do drzwi. Czekałam na przyjazd siostry, ale było jeszcze za wcześnie. Zajrzałam więc przez wizjer. Zobaczyłam nieznaną mi kobietę. Od razu pomyślałam, że to pewnie ktoś ze wspólnoty mieszkaniowej po podpis pod jakimś protokołem, zatwierdzającym zakończony remont. Otworzyłam drzwi. Nieznajoma mi kobieta od razu zapytała, czy mam jakieś trampki numer 41, bo jej się klapki popsuły. Byłam bardzo zaskoczona całą sytuacją, ale poprosiłam, żeby chwilę zaczekała, przecież mam trampki, właśnie w tym rozmiarze, prawie nowe. Gdy wręczyłam jej buty, zapytała jeszcze o skarpety, największe, jakie mam. Dałam skarpety. Pani podziękowała. Zamknęłam drzwi, cały czas próbując zrozumieć, co tu się wydarza? Wróciłam do komputera, ale po kilku minutach, zerknęłam przez wizjer, czy ta pani już poszła. Siedziała na schodach, wycierała skarpetami brudne stopy i mierzyła buty. Nie chciałam jej podglądać, więc odeszłam od drzwi, uznając, że jak jeszcze będzie czegoś potrzebowała, to zadzwoni. Nie zadzwoniła.
Praca nad tą książką, kontakt z ks. Marianem i ludźmi, których Pan Bóg postawił na jego drodze życiowej, to dla mnie swego rodzaju rekolekcje. Dziękuję. A Jezus teraz chodzi w bordowych trampkach.
Alicja Górska
Podziękowania
Ogromne podziękowania należą się ks. Marianowi Suboczowi za to, że zgodził się podzielić swoją historią życia i swoim doświadczeniem Pana Boga. Dziękuję za życzliwość, gościnność i cierpliwość oraz wielką pokorę.
Książka ta nie powstałaby, gdyby nie pan Andrzej Subocz. To dzięki niemu i gromadzonym przez niego na przestrzeni wielu lat licznym materiałom, dokumentom i zdjęciom, udało się tak wiele szczegółów przytoczyć. Bardzo wzrusza mnie ta piękna relacja obu braci, ale także silne więzi w całej rodzinie, szacunek do własnych korzeni, historii rodzinnej i przodków. Dziękuję za tę przygodę i za wszelką pomoc oraz zaangażowanie!
Podziękowania kieruję także do wszystkich, którzy zgodzili się o ks. Marianie opowiedzieć, podzielić się swoimi zdjęciami. To dzięki tym wypowiedziom, obraz ks. Mariana stał się bogatszy, pełniejszy, wielostronny. Szczególne podziękowania dla Marty Titaniec za udostępnione zdjęcia i pomoc w ich opisaniu oraz dla Pawła Kęski za przekazanie kontaktów do osób, z którymi ks. Marian współpracował w Caritas Polska.
Dziękuję bardzo za pomoc i podzielenie się swoją wiedzą ks. Tadeuszowi Ceynowie- dyrektorowi Biblioteki WSD w Koszalinie. Dziękuję za pomoc Monice Zielonce oraz Magdalenie Florianowicz, pracującym w tej bibliotece. Dziękuję także Małgorzacie Wieczorkowskiej z Archiwum Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej. Jestem bardzo wdzięczna za pomoc pracownikom Instytutu Pamięci Narodowej oddział w Szczecinie paniom Annie Sitkowskiej-Kierownik Referatu Udostępniania oraz Aleksandrze Witek z tego referatu.
Bardzo dziękuję ks. Wojciechowi Parfianowiczowi i ks. Jackowi Lewińskiemu za ogromne wsparcie, nie tylko merytoryczne. Za motywację dziękuję moim najbliższym, a szczególnie siostrze Aleksandrze Peplińskiej.
Alicja Górska
Spis treści
- Korzenie na Wileńszczyźnie
Wspomnienia najwcześniejsze
- Powołanie i poligon
Pobyt w paradyskim seminarium oraz w specjalnej jednostce wojskowej dla kleryków
- W kamaszach z błogosławionym
Wspomnienie o ks. Jerzym Popiełuszce
- Chciało się skakać z radości
Święcenia diakonatu i prezbiteratu
- Z 10 dolarami w kieszeni
Studia doktoranckie w Rzymie
Student trzech pontyfikatów
- Nie chrap!
Współpraca z biskupem Ignacym Jeżem
- Z Rzymu prosto w kalosze
Praca w Wyższym Seminarium Duchownym w Koszalinie
- Gospodarz papieża
Wizyta Jana Pawła II w seminarium
- Co mówi kryzys?
Kapłaństwo w czasie kryzysu Kościoła
- Marian w teczkach
Zmagania z reżimem komunistycznym
- Ta słynna świeca
Caritas Polska. Odsłona pierwsza
- Po prostu ksiądz
Proboszcz największej parafii w diecezji
- Patrzył potrzebującym w oczy
Caritas Polska – odsłona druga
- Nikt nie dawał gwarancji, że wróci
Zagraniczne misje Caritas
- Człowiek dialogu
Ekumenizm w praktyce
- Z miłosierdziem w porcie
Kołobrzeg- odsłona druga
- Brat, wujek, przyjaciel, sąsiad
Marian Subocz z bliska
- Wdzięczny za wybranie
Jubileusz 50-lecia kapłaństwa w rodzinnej parafii
© Copyright by Alicja Górska – „Tylko podaj mi rękę. Ks. Marian Subocz”
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Zdjęcia
Z archiwum rodzinnego rodziny Suboczów,
z Caritas Polska, z Instytutu Pamięci Narodowej,
Zdjęcia: Maria Titaniec – str.
Zdjęcie na okładkę – Alicja Górska
Opracowanie, redakcja
Zuzanna Przeworska
Wydanie I
Piła, 2024
Wydawca
Wydawnictwo Media Zet Zuzanna Przeworska
64–920 Piła, ul. Salezjańska 11/8, tel.668 000 335
e–mail: mediazet@wp.pl
Opracowanie graficzne
Oficyna Reklamowo-Edytorska DRACO-ART Piła
Renata Drozd
Druk
Drukarnia TOTEM Inowrocław
ISBN 978-83-66635-27-2
[1] Pierwsze Kolegium Polskie w Rzymie powstało w 1582 r., ale po czterech latach z braku funduszy zostało zamknięte. Kolegium wznowiło swoją działalność na mocy dekretu papieża Piusa IX z dnia 9 marca 1866 r. Początkowo prowadzili je zmartwychwstańcy. Po II wojnie światowej opiekę nad kolegium przejęli jezuici. Od 1959 dom ten podlega bezpośrednio Konferencji Episkopatu Polski. Zob. A. M. Lepacka, Początki Kolegium Polskiego w Rzymie, „Studia Warmińskie” 50(2013), s. 263-270; W. Mleczko CR, Kapłani dla Polski zmartwychwstałej – idee i działalność Papieskiego Kolegium Polskiego w Rzymie, „Polska Myśl Pedagogiczna” 1(2015).
[2] W tym dniu na Jasnej Górze, mimo olbrzymich sprzeciwów władz, gromadzi się tłum około dwustu, może trzystu tysięcy ludzi, https://muzhp.pl/pl/e/1165/glowne-obchody-millennium-chrztu-polski-na-jasnej-gorze-wywiad
[3] Antoni Subocz urodził się 9 lipca 1904 r., a zmarł 16 czerwca 1986 r. Michalina urodziła się 6 września 1917 r., a zmarła 1 stycznia 1996 r. Pochowani są na cmentarzu w Wałczu.
[4] Rodzeństwo Antoniego Subocza: Józef, Marylka, Bronisława i najstarszy brat, którego imienia dzieci Antoniego nie znają.
[5] Walentyna Subocz zmarła 15 marca 2024 roku. Pochowana jest na Cmentarzu w Wałczu.
[6] PUR znajdował się na terenie przy ul. Południowej w Wałczu, gdzie obecnie jest boisko, zlokalizowane obok Rolniczego Centrum Kształcenia Ustawicznego.
[7] Ludność polska była przymusowo wysiedlana z Kresów Wschodnich. Odbyło się to w dwóch turach. Pierwsza fala ekspatriacji odbyła się w latach 1944-46. Z Wileńszczyzny wysiedlono 150 tys. osób. Druga fala przypadła na lata 1951-59. Z Kresów Północno-Wschodnich na tereny obecnej Polski przybyło wówczas 46,6 tys. osób. Zob. G. Hryciuk, W. Sienkiewicz, Wysiedlenia, wypędzenia i ucieczki 1939-1959, Atlas ziem Polski: Polacy, Żydzi, Niemcy, Ukraińcy, Warszawa 2008.
[8] Tekla Popławska zmarła w 1969 r. w Wałczu. Należała do III zakonu franciszkańskiego i zgodnie ze zwyczajem została pochowana w habicie.
[9] W 1957 r. ks. Arseniusz Kulibaba został zmuszony przez UB do opuszczenia Wałcza. Wyjechał do Warszawy, a stamtąd do Rzymu, gdzie zmarł w 1964 r. i tam został pochowany, www.grekokatolicywalcz.pl/index.php?page=historia-parafii-lata-1947-1959.
[10] E. Jasińska-Łukaszewicz (red.), Parafia pw. św. Mikołaja ośrodkiem życia religijnego i kulturalnego Wałcza w latach 1945-2008, Wałcz 2009, s. 56.
[11] Naukę religii w szkołach wprowadzono w 1957 r. Trwało to do 1961 r. Zmieniała to Ustawa z dnia 15 lipca 1961 r. o rozwoju systemu oświaty i wychowania.
[12] Z grupy kilkudziesięciu ministrantów wyszło wówczas w latach 1958-1963 pięciu kapłanów: Antoni Czernuszewicz, Marian Subocz, Józef Kwieciński, Jan i Józef Turkielowie. Zob. Parafia pw. św. Mikołaja ośrodkiem życia religijnego i kulturalnego Wałcza w latach 1945-2008, E. Jasińska-Łukaszewicz (red.), Wałcz 2009.
[13] Rozważał studia prawnicze w Toruniu oraz uczelnię rolniczą koło Wrocławia.
[14] Zawiadomienie o przyjęciu do Diecezjalnego Seminarium Duchownego w Gościkowie-Paradyżu datowane jest na 31 sierpnia 1965 r. Zawiera informację o tym, że kandydat musi się zgłosić na miejsce 25 września. Przed wyjazdem z domu, musiał się wymeldować na stałe w urzędzie meldunkowym i referacie wojskowym do Gościkowa.
[15] Ks. prałat Jan Guzowski zmarł 24 września 2018 r. w Biesiekierzu, gdzie został pochowany.
[16] Ks. kanonik Bolesław Dąbrowski był kapłanem archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej. Zmarł 31 stycznia 2007 r. Pochowany został na cmentarzu Chrząstkowo w Wałczu.
[17] Ks. dr Gerard Dogiel studiował w Krakowie na Stradomiu. Doktorat z filozofii uzyskał na Uniwersytecie Jagiellońskim. Od 1978 r. poświęcił się pracy naukowej i publikowaniu. Jest autorem podręczników „Antropologia filozoficzna” oraz „Metafizyka”, www.niedziela.pl/artykul/119809/nd/Epoka-misjonarzy.
[18] Przeciętne wynagrodzenie w 1965 r., według danych GUS, wynosiło 1867 zł brutto.
[19] Ks. Antoni Czernuszewicz urodził się 4 listopada 1947 r., a zmarł 22 września 2005 r. Pochowany został na cmentarzu w Jastrowiu.
[20] W tych uroczystościach miał wziąć udział papież Paweł VI, ale władze komunistyczne odmówiły prawa przyjazdu Ojcu Świętemu m.in. po opublikowaniu „Listu biskupów polskich do biskupów niemieckich” z 18 listopada 1965 r.
[21] Pierwsze specjalne jednostki kleryckie utworzono 1964 r. w Gdańsku, Szczecinie i Opolu. Rok później jednostkę z Opola przeniesiono do Brzegu, a tę z Gdańska do Bartoszyc.
[22] A. Lesiński, Służba wojskowa kleryków w PRL 1949–1980, Olsztyn 1995, s. 40.
[23] Jednostka ta została rozwiązana wiosną 1980 r.
[24] J. Zając, Mundur zamiast sutanny, Kraków 2019, s. 22
[25] A. Czwołek, Służba wojskowa alumnów w PRL (na przykładzie 54. Szkolnego Batalionu Ratownictwa Terenowego w Bartoszycach), Toruń 2011, s. 106.
[26] J. Żaryn, Dzieje Kościoła Katolickiego w Polsce (1944–1989), Warszawa 2003, s. 204.
[27] Byli to członkowie Związku Młodzieży Socjalistycznej, Związku Młodzieży Wiejskiej albo kandydaci na członków PZPR.
[28] Określenie dotyczące księży, którzy popierali władzę ludową.
[29] Konstancja Skuriat urodziła się 3 kwietnia 1891 r. Ostatnie lata życia spędziła u córki w Słupsku. Zmarła 23 października 1980 r. W jej pogrzebie wzięło udział kilkudziesięciu kapłanów z całej Polski. Została pochowana na Starym Cmentarzu. Po latach kapłani ufundowali jej nowy pomnik nagrobny. Na tablicy znajduje się napis: Aniołowi Dobroci „Babci” Konstancji Skuriat wdzięczni klerycy-żołnierze z Bartoszyc. Na pomniku znajduje się figura anioła z naręczem kwiatów.
[30] E. K. Czaczkowska, T. Wiścicki, Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Wiara, nadzieja, miłość. Biografia błogosławionego, Warszawa 2017, s. 54-55.
[31] Alfons Popiełuszko w wieku 23 lat dokonał zmiany imienia na Jerzy Aleksander.
[32] J. Popiełuszko, List 2, Bartoszyce, 02.1967, G. Bartoszewski OFMCap (oprac.), Zapiski. Listy i wywiady ks. Jerzego Popiełuszki, Warszawa 2009, s. 22.
[33] M. Kindziuk, Jerzy Popiełuszko – kleryk i żołnierz, „Biuletyn IPN” 10 (167), 2019, s. 82.
[34] Tamże, s. 83.
[35] Ogłoszenie ks. Jerzego Popiełuszki błogosławionym Kościoła Katolickiego odbyło się 6 czerwca 2010 na placu Piłsudskiego w Warszawie. Mszy św. beatyfikacyjnej przewodniczył abp Angelo Amato, prefekt Kongregacji ds. Kanonizacyjnych, który w imieniu papieża Benedykta XVI odczytał akt beatyfikacyjny. Wraz z nim Mszę św. koncelebrowało około 100 kardynałów, arcybiskupów i biskupów oraz 1,6 tys. kapłanów. W uroczystości uczestniczyło ok. 250 tys. wiernych.
[36] W parafii pw. św. Marcina w Kołobrzegu, gdzie ks. Marian Subocz jest proboszczem od 1 sierpnia 2017 r.
[37] Dekret specjalny Biskupa Polowego Wojska Polskiego nr 01 z 18.10.2001 r.
[38] Oficer, który zajmował się propagandą polityczną.
[39] O. Ludwik Chodzidło urodził się 21 grudnia 1916 r. w Wiśle Wielkiej w diecezji katowickiej. Należał do Zgromadzenia Księży Misjonarzy św. Wincentego a Paulo. Funkcję ojca duchownego pełnił w seminarium duchownym w Paradyżu w latach 1959-1970. Do seminarium duchownego w Koszalinie sprowadził go 31 lipca 1984 r. bp Ignacy Jeż, ówczesny ordynariusz. Tę posługę w Koszalinie pełnił do sierpnia 1993 r. Zmarł 4 marca 1996 r. Pochowany został na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.
[40] O. Ludwik Chodzidło od 1 sierpnia 1944 r. brał udział w Powstaniu Warszawskim jako kapelan żołnierzy-powstańców Armii Krajowej.
[41] Ks. Józef Weissmann również należał do Zgromadzenia Księży Misjonarzy. Przez 52 lata był wychowawcą i wykładowcą Instytutu Teologicznego w Krakowie, Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego, seminarium częstochowskiego oraz gorzowskiego. Wykładał prawo kanoniczne, liturgikę i rubrycystykę w studium oo. paulinów. Uczył również śpiewu kościelnego.
[42] Ks. Marian Subocz był wikariuszem w parafii pw. św. Marcina w Kołobrzegu do 30 września 1974.
[43] Ks. prał. Józef Słomski urodził się 10 lipca 1932 r. w Żurowej k. Jasła. Zmarł w Domu Księży Emerytów w Kołobrzegu 14 marca 2018 r. Od 18 listopada 1972 był administratorem parafii pw. św. Marcina w Kołobrzegu. Urząd ten pełnił do 30 listopada 1980 r. Po erygowaniu parafii pw. Wniebowzięcia NMP w Kołobrzegu 11 listopada 1980 r. został jej pierwszym administratorem i funkcję tę pełnił do przejścia na emeryturę w 2008 r.
[44] Byli to ks. Kazimierz Witczak i ks. Mieczysław Laskowski, a w 1974 roku, po zmianach, ks. Antoni Zieliński.
[45] A. Górska, Jesień w koloratce, „Przewodnik Katolicki” 47(2017).
[46] To była rock opera, której premiera i trasa koncertowa odbyła się z 1971 r. w Stanach Zjednoczonych. Muzykę skomponował Andrew Lioyd Webber, a autorem libretta był Tim Rice. Tematyka musicalu dotyczyła ostatniego tygodnia życia Jezusa Chrystusa.
[47] Ks. Franciszek Blachnicki był założycielem Ruchu Światło-Życie i wprowadził Krucjatę Wyzwolenia Człowieka, która miała być antidotum na szerzący się w społeczeństwie alkoholizm. Obecnie jest Sługą Bożym.
[48] Protokół zdawczo-odbiorczy w sprawie przekazania konkatedry Kościołowi, sporządzono 24 maja 1974 r. Zob. J. Jarnicki, Przekazanie Kolegiaty w Kołobrzegu na własność Kurii Biskupiej, „Koszalińsko-Kołobrzeskie Wiadomości Diecezjalne” 7(1974), s. 200-201.
[49] R. Dziemba, Historia Kołobrzegu po 1945 r., Kołobrzeg 2019, s. 110.
[50] Stan nadzwyczajny został wprowadzony na terenie całej Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. Społeczeństwo dowiedziało się o tym fakcie po godz. 6.00 z przemówienia I Sekretarza KC PZPR Wojciecha Jaruzelskiego, nadanego przez Polskie Radio. Trwał do 22 lipca 1983 r.
[51] https://dzieje.pl/wiadomosci/41-lat-temu-wprowadzono-stan-wojenny
[52] https://historia.org.pl/2021/12/10/stan-wojenny-w-polsce-1981-1983-jaruzelski-kontra-solidarnosc/
[53] 13 grudnia 1981, w: Jan Paweł II, Nauczanie papieskie, Poznań 1989, t. IV, s. 424.
[54] J. Moskwa, Jan Paweł II, Warszawa 2005, s. 78.
[55] https://dzieje.pl/wiadomosci/stan-wojenny-w-polsce-byl-wstrzasem-dla-sw-jana-pawla-ii
[56] Tamże.
[57] Duchowny katolicki, dziennikarz, autor książek. Urodzony 13 grudnia 1914 r. w Monachium, a zmarł 3 października 1984 r. w Würzburgu.
[58] Beatyfikacja ks. S. Frelichowskiego odbyła się 7 czerwca w 1999 r. w Toruniu.
[59] Kapituła Katedralna w Koszalinie została erygowana dekretem prymasa Stefana Wyszyńskiego z dnia 29 VI 1978 r.
[60] L. Laskowski, Świadek historii. Na jubileusz 90 urodzin Jego Ekscelencji biskupa Ignacego Jeża, Koszalin 2004, s. 109.
[61] Ks. Karl Hillenbrand był cenionym rekolekcjonistą i kaznodzieją. Prowadził wiele konferencji teologicznych. Był również autorem licznych książek i artykułów teologicznych. Został powołany jako ekspert na synodzie biskupów na temat formacji kapłańskiej we współczesnym świecie w 1990 r., a także podczas synodu poświęconego Kościołowi w Europie, który odbył się w r. 1999. Zmarł 22 listopada 2014 r.
[62] W. Parfianowicz, Jeździli razem do papieża, https://koszalin.gosc.pl/doc/2256825.
[63] W. Parfianowicz, Miedzy biurkiem a klęcznikiem, https://koszalin.gosc.pl/doc/7766176.
[64] Był biskupem Clermont-Ferrand w latach 1996-2006. W latach 2007–2013 pełnił funkcję wiceprzewodniczącego Konferencji Episkopatu Francji.
[65] Przez KL Dachau przeszło prawie 2800 księży różnych wyznań, w tym 1773 księży rzymskokatolickich z Polski. Zob. https://www.ekumenizm.pl/koscioly/katolickie/zakonnica-hostie-i-swiecenia-w-kl-dachau/
[66] Był nim arcybiskup Monachium i Freising kardynał Michael Faulhaber.
[67] https://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-12d.php3
[68] T. Ceynowa, 30 lat Wyższego Seminarium Duchownego w Koszalinie, w: T. Ceynowa (red.), 30 lat seminariów duchownych na Pomorzu Zachodnim, Koszalin 2013.
[69] Biskup Piotr Krupa urodził się 19 czerwca 1936 roku w Braciejowej, w diecezji tarnowskiej. Po II wojnie światowej wraz z rodziną zamieszkał w ówczesnej diecezji gorzowskiej. Ukończył Wyższe Seminarium Duchowne w Gościkowie-Paradyżu. Święcenia kapłańskie przyjął 14 maja 1961 roku. Po studiach doktoranckich we Francji został inkardynowany do nowo powstałej diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Pełnił różne zadania w Kurii Biskupiej w Koszalinie, a w 1981 roku został rektorem nowo utworzonego Wyższego Seminarium Duchownego w Koszalinie. W 1984 roku otrzymał nominację na biskupa pomocniczego diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. W 1992 roku, w związku z reorganizacją diecezji w Polsce, bp Piotr Krupa trafił do diecezji pelplińskiej, gdzie również pełnił posługę biskupa pomocniczego. Przeszedł na emeryturę w 2011 roku. Zmarł 4 marca 2024 roku. Pochowany jest w katedrze pelplińskiej.
[70] Wszyscy klerycy rozpoczęli swoje studia w Koszalinie od roku akademickiego 1984/85.
[71] Tamże, s. 79.
[72] Wspólnota ta oficjalnie została erygowana przez biskupa diecezjalnego Ignacego Jeża jako stowarzyszenie wiernych 8 grudnia 1986 r., ale swoje początki datuje na 1977 r.
[73] W sumie jedenaście sióstr ze Wspólnoty Dzieci Łaski Bożej na przestrzeni tych lat posługiwało w Szwecji. Siostry prowadziły spotkania biblijne i katechezę parafialną, pracowały z młodzieżą, rodzinami oraz z uchodźcami. Posługiwały w Norrköping, Växjö, Värnamo i Göteborgu do 2003 r. Od 15 września 1998 r. siostry z tej wspólnoty mieszkają w seminarium duchownym w Koszalinie. Pracują na furcie, w sekretariacie wydziału teologicznego oraz w administracji, jako osoby zaopatrujące kuchnię.
[74] Kronika Seminarium Duchownego Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej w Gościkowie-Paradyżu i w Koszalinie 1980-1992, Archiwum Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej, WSD Koszalin, Kroniki seminaryjne.
[75] T. Ceynowa, „30 lat Wyższego Seminarium…”, Koszalin 2013, s. 77.
[76] Pracował w Stowarzyszeniu Caritas Diecezji Essen od 1980 r. Był dyrektorem wykonawczym w dziale projektów zagranicznych oraz kierownikiem działu public relations. W czasie stanu wojennego w Polsce był zaangażowany w organizację transportów żywności i artykułów medycznych do Polski, m.in. do archidiecezji katowickiej i diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Potem realizował projekty pomocowe m.in. w Ukrainie, Rumunii, Serbii, Bośni i Albanii. Był rzecznikiem prasowym Caritas w diecezji Zagłębia Ruhry. Odpowiadał także za diecezjalne wydanie ogólnopolskiego magazynu Caritas „Sozialcourage”. Odznaczony Federalnym Krzyżem Zasługi ze Wstęgą Orderu Zasługi Republiki Federalnej Niemiec. Zmarł w wieku 70 lat 2 listopada 2020 r.
[77] Ks. Dariusz Jaślarz był klerykiem koszalińskiego seminarium w latach 1987-1993. W latach 2005- 2012 pełnił funkcję rzecznika Kurii biskupiej w Koszalinie i kierownika diecezjalnego oddziału tygodnika „Gość Niedzielny”. Wcześniej, w Kołobrzegu, prowadził duszpasterstwo m.in. lekarzy, nauczycieli, rodzin. Pochodzi z Wałcza.
[78] Ks. Zbigniew Woźniak był klerykiem seminarium koszalińskiego w latach 1987-1993. Dziś jest proboszczem parafii pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Sarbinowie. W latach 2013-2022 był dyrektorem Bursy Caritas w Szczecinku, a wcześniej w latach 1997-2012 był moderatorem diecezjalnym Ruchu Światło-Życie.
[79] Psalmu 24,7.
[80] Wyjścia były możliwe w czwartki po obiedzie od godz. 13.30 do godz. 16.30, przy czym klerycy w tym czasie musieli dojść do przystanku autobusowego nr 9, znajdującego się na ul. Połczyńskiej albo linii nr 13 koło cmentarza.
[81] Ductor to był w seminarium duchowym kleryk odpowiedzialny za swój rocznik.
[82] IV Pielgrzymka Jana Pawła II do Ojczyzny, Olsztyn 1991, s. 11.
[83] Kazanie, opatrzone notatką Kazanie powołaniowe Budowo, Archiwum rodzinne.
[84] Ks. dr Jan Nowak przez rok był misjonarzem w Kazachstanie i postulatorem procesu beatyfikacyjnego ks. Władysława Bukowińskiego, misjonarza w Kazachstanie, więźnia sowieckich łagrów. Jest autorem książek: Vianney Wschodu. Ks. Władysław Bukowiński, Listy. Ks. Władysław Bukowiński, Wezwani do zwycięstwa mocą miłości.
[85] Prof. Zenomena Płużek była wykładowcą psychologii klinicznej oraz psychologii osobowości. W czasie II wojny światowej była łączniczką i sanitariuszką Armii Krajowej. Od 1972 r. do przejścia na emeryturę w 1997 r. była kierownikiem Katedry Psychologii Klinicznej i Osobowości Instytutu Psychologii Wydziału Nauk Społecznych, kierowała też Sekcją Psychologii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Zmarła 16 sierpnia 2005 r., https://www.kul.pl/zenomena-pluzek,art_81543.html.
[86] Kl. Roman Walczok zmarł 6 listopada 1985 r. Został pochowany na koszalińskim cmentarzu.
[87] E. K. Czaczkowska Kardynał Wyszyński, Warszawa 2009, s. 103.
[88] P. Polechoński, Pierwszy uznany za pokrzywdzonego, „Głos Pomorza” (Wydanie koszalińskie), 29 czerwca 2006.
[89] Nazwa zespołu archiwalnego: Ministerstwo Spraw Wewnętrznych w Warszawie [1944] 1954-1990, Sygnatura: IPN BU001052/585/J
[90] Tamże.
[91] Błędnie zanotowany rok rozpoczęcia służby wojskowej przez ks. Mariana Subocza. Jego pobyt w wojsku rozpoczął się rok później, w 1966.
[92] Oficer SB Grzegorz Piotrowski pełnił funkcję naczelnika tego wydziału od grudnia 1982 r. do lutego 1983 r. Dwa lata później, 7 lutego 1985 został skazany za zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki.
[93] Oddziałowe Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Szczecinie, Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Koszalinie [1950] 1983-1990, Akta Paszportowe, sygnatura EAKO 006448.
[94] Dopisek autora. Notatka, będąca w zasobie archiwalnym IPN nie jest zachowana w całości. Zawiera tylko cytowaną treść.
[95] J. T. Żurek, W obliczu śmierci. Zabójstwa osób duchownych w powojennej Polsce (1944-1989), A. Grześkowiak (red.), Lublin 2004, s. 263-322.
[96] E. K. Czaczkowska, T. Wiścicki, Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Wiara, nadzieja, miłość. Biografia błogosławionego, Warszawa 2017, s. 35.
[97] Zaświadczenie nr 124/06, Instytut Pamięci Narodowej Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu Oddziałowe Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów w Gdańsku, 3 lutego 2006 r.
[98] P. Polechoński, Nie zwątpili we mnie, „Głos Pomorza”, 29 czerwca 2006 r.
[99] Zmiany wchodziły w życie na podstawie Ustawy z dn. 15 lipca 1961 r. o rozwoju systemu oświaty i wychowania. W art. 2 pojawił się zapis, że szkoły i inne placówki oświatowo-wychowawcze są instytucjami świeckimi. Całokształt nauczania i wychowania w tych instytucjach ma charakter świecki.
[100] O. Hubert Czuma: jezuita, duszpasterz akademicki, zaangażowany w działalność opozycyjną w PRL, odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Honorowy Obywatel Szczecina, Lublina i Radomia. Zmarł 19 września 2019 roku w wieku 89 lat. Pochowany w Radomiu.
[101] https://www.caritas.diecezja.opole.pl/index.php/artykuly/jak-feniks-z-popiolu-odrodzenie-sie-poslugi-caritas-w-polsce
[102] Biskup Czesław Domin został mianowany biskupem koszalińsko-kołobrzeskim 1 lutego 1992, a ingres do koszalińskiej katedry odbył się 23 lutego 1992 r. Zmarł po ciężkiej chorobie w 1996 r. Pochowany jest w koszalińskiej katedrze.
[103] Konferencja Episkopatu Polski powołała organizację pod nazwą Caritas Polska 10 października 1990 r.
[104] List został napisany w Rzymie z datą 14 stycznia 1993 r. Znajduje się w aktach personalnych ks. Mariana Subocza w Kurii Biskupiej w Koszalinie.
[105] Dekret, mianujący ks. prałata Mariana Subocza na dyrektora Caritas Polska, wystosował 21 stycznia 1993 r. Prymas Polski i jednocześnie Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski kard. Józef Glemp.
[106] Były to: s. Serafina Bindek ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek NMP Niepokalanie Poczętej i s. Sangwina Kostecka ze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia.
[107] Obecnie dyrektor Caritas Polska ma czterech zastępców. Do tego ponad 100 osób realizuje programy pomocowe, z których rocznie korzystają setki tysięcy potrzebujących w Polsce i na świecie.
[108] Zatrudniony przez ks. Mariana Subocza w listopadzie 1993 r. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 2017 – 2022 był zastępcą dyrektora Caritas Polska i do jego obowiązków należało m.in. koordynowanie pracy obszaru zagranicznego Caritas Polska, w tym programów rozwojowych i humanitarnych oraz komunikacja społeczna Caritas Polska.
[109] J. Składowska, Miłosierdzie jest jedno, „Caritas” 3(2020), s. 5-6.
[110] W 2021 r. to były projekty realizowane na rzecz dzieci z Argentyny, Kamerunu i Wenezueli, https://caritas.pl/wp-content/uploads/2023/02/sprawozdanie-merytoryczne-2021.pdf.
[111] J. Składowska, Miłosierdzie…, s. 5.
[112] Tamże, s. 6.
[113] W roku akademickim 2014/2015 utworzono na Wydziale Teologicznym UKSW nową specjalność „Integralna pomoc i promocja społeczna”, https://cdwp.caritas.pl/aktualnosci/caritas-poleca-nowy-kierunek-studiow-na-uksw/
[114] J. Składowska, Miłosierdzie…, s.7-8.
[115] Tamże.
[116] Pro memoria – na 270 Konf. Plenarną Episkopatu dot. niewłaściwości częstej zmiany na stanowisku dyrektora Caritas Polskiej, List Przewodniczącego Komisji Charytatywnej Episkopatu Polski bpa Czesława Domina, Łomża 17.06.1994 r.
[117] Zadania te realizował od 26 maja 2000 r. do sierpnia 2001 r.
[118] Ks. Noël Treanor był Sekretarzem Generalnym COMECE w l. 1993-2008. Następnie, w latach 2008-2022 bp Noël Treanor był ordynariuszem diecezji Down-Connor (Irlandia), a od 2018-2022 r. także wiceprzewodniczącym COMECE. Obecnie (od 2022 r.) jest nuncjuszem apostolskim przy Unii Europejskiej.
[119] Biskup Ignacy Jeż parafię pw. bł. Maksymiliana Kolbego erygował 16 kwietnia 1977 r. Parafia liczyła wówczas około 17 tys. wiernych. Dziś jest ich 20 tys. Była i nadal jest największą parafią w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Kościół został konsekrowany 12 grudnia 2007 roku przez ówczesnego biskupa diecezjalnego Edwarda Dajczaka.
[120] W czasie całej posługi ks. Mariana Subocza w słupskiej parafii wśród wikariuszy byli m.in.: ks. Sebastian Kowal, ks. Jarosław Kwiecień, ks. Krzysztof Karwasz, ks. Dariusz Pęczak, ks. Edward Strojek, ks. Mieczysław Dzikowski, ks. Jacek Święszkowski, ks. Krzysztof Witwicki, ks. Marcin Wolanin, ks. Arkadiusz Wasilewski, ks. Paweł Wojtalewicz, ks. Zbigniew Werra, ks. Piotr Zieliński, ks. Grzegorz Buda, ks. Jacek Gierszewski, ks. Cezary Lesikowski.
[121] Dr doc. Antoni Szreder, w latach 2008-2012 rektor Wyższej Hanzeatyckiej Szkoły Zarządzania w Słupsku.
[122] Dwa lata później, w ostatnim pełnym roku posługi ks. Mariana Subocza w tej parafii ochrzczono ponad 150 dzieci, I Komunię św. przyjęło prawie 120 osób, a sakrament bierzmowania udzielono ponad 200 osobom. Kapłani pobłogosławili ponad 70 par małżeńskich i odprawiono około 170 pogrzebów.
[123] Ks. dr Jarosław Kwiecień w l. 2011-2023 był wykładowcą w Wyższym Seminarium Duchownym w Koszalinie i wychowawcą kleryków, a od 2020 r. rektorem seminarium. Od sierpnia 2023 r. jest misjonarzem fidei donum w diecezji Argyll i Wysp w Szkocji.
[124] Ks. dr Wacław Łukasz obecnie kanclerz Kurii Biskupiej w Koszalinie i wikariusz biskupi ds. sakramentalnych. W latach 2003-2006 był rektorem Wyższego Seminarium Duchownego w Koszalinie.
[125] J. Walczak, Pracy w Caritas nigdy nie zabraknie, „Nasz Dziennik”, 4-5 sierpnia 2007, s. 9.
[126] Decyzją papieża Franciszka ten tytuł został zniesiony w 2014 roku, ale duchowni, którzy go wcześniej otrzymali, zachowują go.
[127] A. Lorek, Służyć ubogim, „Caritas” 33(2007), s. 26
[128] Por. Mt 25, 40.
[129] Ps 127, 1.
[130] J 15, 5.
[131] J. Walczak, Pracy w Caritas…, s. 9.
[132] Pierwsze Okno życia powstało 19 marca 2006 r. w Archidiecezji Krakowskiej, https://www.caritas.pl/wp-content/uploads/2016/07/informator_Caritas_2015.pdf.
[133] https://caritas.pl/tpu/
[134] Paweł Kęska z wykształcenia teolog, historyk sztuki, a także absolwent Europejskiej Akademii Fotografii. Jest producentem, wydawcą i dziennikarzem radiowym. Zarządza również projektami rozwoju Muzeum i Ośrodka Dokumentacji życia i kultu bł. ks. Jerzego Popiełuszki.
[135] Wywiad Pawła Kęski z ks. Marianem Suboczem dla Radia Warszawa, 2017 r.
[136] Podczas Konferencji Regionalnej, która odbyła się w Rzymie w 2011 roku, ks. Marian Subocz został wybrany do Zarządu wykonawczego Caritas Internationalis.
[137] O. Kołtuniak, Fundacja Pro Caritate, „Caritas” 1(2013), s. 6
[138] Tamże, s. 9.
[139] Pierwsza zbiórka na rzecz powodzian odbyła się 30 maja 2010 r.
[140] K. Kwasik, Każdy dawał z siebie to, co miał najlepszego, https://www.rp.pl/spoleczenstwo/art14843811-kazdy-dawal-z-siebie-to-co-mial-najlepszego, 9 grudnia 2010 r.
[141] Tamże.
[142] Powódź 2010, „Caritas” 4(2010), s. 46.
[143] Szczegółowe kwoty prezentowane są w Raporcie rocznym 2010 Caritas Polska, www.caritas.pl
[144] Wstrząsy o sile od 7 do 7,3 stopni w skali Richter’a trwały około 35 sekund i były najsilniejszymi w tym regionie od ponad 200 lat, https://www.unic.un.org.pl/haiti/
[145] Kamila Kwasik podaje, że „zdaniem premiera kraju Jeana-Maxa Bellerive trzęsienie ziemi pozbawiło życia ponad 150 tys. ludzi. Kolejne 250 tys. zostało rannych, a 1,5 miliona pozostaje bez dachu nad głową i środków do życia”. K. Kwasik, Na pomoc Haiti, „Caritas” 1(2010), s.15
[146] K. Kwasik, Na pomoc Haiti…, s. 16
[147] Abp Bernadito Auza był nuncjuszem apostolskim na Haiti od 2008 do 2014 r., a od 2014 r. był stałym obserwatorem Stolicy Apostolskiej przy ONZ. Aktualnie jest nuncjuszem apostolskim w Hiszpanii i Andorze.
[148] Marta Titaniec pracowała w Caritas Polska od 1997 do 2006 r. i ponownie na prośbę ks. Mariana Subocza od 2010 do 2018 r. Była m.in. kierowniczką działu ds. pomocy zagranicznej w Caritas Polska. Obecnie jest prezeską w zarządzie Fundacji św. Józefa KEP, pomagającej osobom skrzywdzonym wykorzystaniem seksualnym we wspólnocie Kościoła katolickiego. Wcześniej członkini Prezydium Zarządu warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, gdzie kierowała projektami pomocy humanitarnej. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Kard. Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Od 2000 r. sekretarz generalna Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Przewodnicząca Komitetu Organizacyjnego X i XI Zjazdu Gnieźnieńskiego, wiceprezes Fundacji Św. Wojciecha-Adalberta w Gnieźnie.
[149] Rok szkolny w tej placówce rozpoczął się 8 października 2012 r. Otwarcie placówki nastąpiło wcześniej, 20 marca.
[150] https://www.polskieradio.pl/68/2351/Artykul/712111%2CCaritas-dla-Haiti
[151] Dwaj arcybiskupi Aleppo: Youhanna Ibrahim z Kościoła Syryjskiego i Paul Yazigi z greckoprawosławnego Patriarchatu Antiochii zostali porwani 22 kwietnia 2013 r. W depeszy KAI z 6 września 2022 r. pojawia się informacja, że nadal nie wiadomo, czy żyją; https://www.ekai.pl/nowy-syryjski-arcybiskup-aleppo-wyznaczony-po-9-latach/
[152] Polskiego Radia 24, https://caritas.pl/blog/2023/06/23/rodzina-rodzinie-pomoc-ktora-daje-nadzieje/
[153] Solidarni z Ukrainą, „Caritas”, 1(2014), s. 29.
[154] P. Kęska, Rodziny polskie rodzinom ukraińskim, „Caritas” 2(2014), s. 4.
[155] Bp Krzysztof Zadarko jest od 2009 roku biskupem pomocniczym diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. W Konferencji Episkopatu Polski pełni funkcję przewodniczącego Rady ds. Migracji, Turystyki i Pielgrzymek. Jest również członkiem Komisji ds. Polonii i Polaków za Granicą oraz delegatem KEP ds. Imigracji.
[156] Ks. Doroteusz Sawicki pełni tę funkcję od 2005 r. Jest duchownym Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, doktorem teologii, specjalistą w dziedzinie historii Kościoła, wykładowcą Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej.
[157] Diakonia Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego RP wspiera instytucje pomocowe, diecezje i parafie w wypełnianiu ich społecznych i charytatywnych działań. Prowadzi też zbiórki funduszy na cele diakonijne oraz programy i akcje na rzecz dzieci z rodzin słabszych socjalnie oraz na rzecz wyrównania szans edukacyjnych.
[158] Ks. Marian Subocz na początku współpracował z wikariuszem ks. Andrzejem Jarzyną, a od 2018 roku z ks Adamem Fularą.
[159] T. Ceynowa (red), „Schematyzm Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej”, Koszalin 2022.
[160] Mt 6, 3.
Tylko podaj rękę
Ks. Marian Subocz
Alicja Górska
Tylko podaj rękę
Ks. Marian Subocz
Wydawnictwo Media Zet
2024
SŁOWO WSTĘPNE
Samarytanin,
człowiek, który dał siebie bliźniemu.
W roku 2020 w orędziu na Światowy Dzień Chorego papież Franciszek napisał: „Kościół chce być coraz bardziej i lepiej «gospodą» Dobrego Samarytanina, którym jest Chrystus (por. Łk 10, 34)”. Przewidział tę prośbę Namiestnika Chrystusowego Ks. Prałat Marian Subocz i gdy powołany do posługi w Caritas Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej, a potem Caritas Polska zrobił wiele, by miłosierdzie, którego uczył Chrystus było obecne w posłudze Kościoła.
Zadajemy sobie często pytanie: co to znaczy być miłosiernym Samarytaninem? Ksiądz Prałat, bohater tej książki, zdaję się podpowiadać: to znaczy zaryzykować i dać siebie bliźniemu i sam tak uczynił, większą część swego kapłaństwa oddając na posługę miłosierdzia. Ma ona swoje źródło w Przypowieści o Miłosiernym Samarytaninie (Łk 10,30-37), która wydaje się w swej wymowie oczywista, nabiera jednak innej wymowy, gdy samarytaninem staje się współczesny kapłan. I chociaż życie Księdza Mariana pisze wiele wątków, jak te związane ze studiami w seminarium, studiami w Rzymie, a nieco później pełnienie funkcji rektora, czy praca duszpasterska w różnych placówkach diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, to jednak najmocniejszym rysem Jego posługi jest „Caritas”. Dorastał do tej misji przez kolejne etapy swego życia. Nie bez znaczenia był klimat rodzinnego domu, seminaryjna formacja, czy służba w wojskowych jednostkach kleryckich razem z przyszłym błogosławionym i Patronem „Solidarności” ks. Jerzym Popiełuszko. Niebywałą rolę odegrały rzymskie studia oraz możliwość współpracy z twórcą polskiej Caritas biskupem Czesławem Dominem czy współpraca z partnerskimi organizacjami charytatywnymi Kościoła w Niemczech, Austrii i Belgii. To zaowocowało tworzeniem struktur Caritas Polska, szkoleniem kadr oraz wypracowaniem zasad wzajemnej współpracy Caritas diecezjalnych. Rodzą się przy jego inspiracji przełomowe dzieła jak chociażby Wigilijne Dzieło Pomocy dzieciom czy Stacje Opieki Caritas.
Samarytańska posługa realizowana w Caritas nie ograniczyła się do dostrzegania li tylko potrzeb na ojczystym podwórku. Ksiądz Prałat nadał tej posłudze charakter międzynarodowy śpiesząc z pomocą potrzebującym w najdalszych zakątkach świata, jak chociażby wtedy, gdy w marcu 2010 roku trzęsienie ziemi nawiedziło Haiti i pochłonęło setki tysięcy ofiar albo gdy w 2011 roku wybuchła wojna w Syrii.
Zasługą Księdza Mariana Subocza jest nie tylko współtworzenie Caritas Polska, ale także wprowadzenie jej na niezwykle profesjonalne tory i nadanie dziełom miłosierdzia realizowanym przez polski Kościół wysokiej skuteczności. Nie byłoby spektakularnych sukcesów Caritas bez wkładu księdza Prałata Mariana. Z tych właśnie powodów cenna jest inicjatywa wydania tej książki, bowiem pozwala ona, obok przywołania ważnych działań na rzecz Caritas, poznać ciekawe losy człowieka, który odegrał w tym przełomowym procesie niezwykle ważna rolę. Stało się to możliwe, bo przełożył On miłość do Boga na miłość do człowieka i stał się jednym ze współczesnych samarytan.
+ Zbigniew Zieliński
Biskup Koszalińsko-Kołobrzeski
Wstęp od autorki
Papieskie Kolegium Polskie w Rzymie to miejsce, które zawsze było wypełnione studentami po brzegi. Z tego domu na konklawe wyjeżdżał kard. Karol Wojtyła. Pokolenia księży z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej mieszkały w nim w czasie studiów w Wiecznym Mieście. Jednym z pierwszych był ks. Marian Subocz. Sporo słyszałam o tym miejscu, ale osobiście wybrałam się na Awentyn, Piazza Remuria 2A dwa lata temu. Był piękny, słoneczny dzień. Wjazd do Kolegium, po przekroczeniu bramy, jest dość stromy i od furty nie widać budynku. Jest tylko droga, dość wąska, po obu stronach obsadzona kwiatami i krzewami. Dopiero za zakrętem wyłania się budowla. Widok okazał się zaskakujący. Dom formacyjny polskich księży, studiujących na różnych uczelniach, którego działalność wznowiono w 1866 roku[1], stał odarty z tynków zewnętrznych i wewnętrznych, bez okien, z wyburzonymi ścianami wewnętrznymi. Stawiano nowe. To było dla mnie dość wymowne, bo rodzi się pytanie, czy to obraz Kościoła w Polsce?
Myślę, że w jakimś sensie tak. Kościół z czasów młodości ks. dr. Mariana Subocza, kiedy dziesiątki tysięcy wiernych uczestniczyły w obchodach Tysiąclecia Chrztu Polski na Jasnej Górze[2], a seminaria duchowne wypełnione były setkami kleryków, podlega poważnym przeobrażeniom, a może nawet przemija. Czy sytuacja jest beznadziejna?
Moim zdaniem nie. Tak, jak obecny stan Papieskiego Kolegium Polskiego w Rzymie nie zasmucał, tak jest z przyszłością Kościoła. Tam, na placu budowy, spotkałam pracowników, którzy wykonywali generalny remont obiektu. Już siedem lat temu biskupi podjęli decyzję o reorganizacji Kolegium, bo placówka obsadzona była jedynie w 25 procentach. Jak rok temu informowało Biuro Prasowe Konferencji Episkopatu Polski w planach jest zachowanie jego pierwotnego charakteru, czyli wsparcia polskich księży studiujących w Rzymie.
Podobnie jest z Kościołem w Polsce, który ma szansę, by z obecnie trwającego kryzysu, odrodzić się na nowo. Życie ks. Mariana Subocza pokazuje, że ludzie Kościoła, na przestrzeni ostatniego stulecia, byli w stanie pokonać wiele trudności. On wytrwał na drodze powołania kapłańskiego, mimo dwuletniej przerwy w formacji seminaryjnej spowodowanej przymusowym pobytem w wojsku, czy reżimu komunistycznego, który prześladował duchowieństwo. Nadal ma wizje na rozwój diecezji i swojej parafii. Człowiek wiary i nadziei.
Niektórzy mówią, że dopiero po drugiej stronie życia, poznamy jak piękny gobelin utkał Bóg z naszego życia i jaka była rola różnych zdarzeń, spotkanych ludzi, wyzwań i niepowodzeń. W przypadku ks. Mariana Subocza, ten obraz częściowo wyłania się nam już dziś. Tyle splotów wydarzeń, ocierania się o wyniesionych na ołtarze świętych, dzieł na skalę diecezji i całej Polski, a nawet świata.
Ta książka nie jest więc tylko historią jednego człowieka. W 77-letnim życiu i 51-letnim kapłaństwie ks. Mariana Subocza, jak w zwierciadle odbija się półwieczna historia diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Opatrzność Boża stawiała tego kapłana w centrum kluczowych wydarzeń, nie tylko dla samej diecezji, ale często także dla Kościoła w Polsce. To dlatego losy ks. Subocza dają możliwość odbycia niezwykłej podróży po czasach, z jednej strony już minionych i niejednokrotnie zapomnianych, ale z drugiej strony wciąż żywych i rzucających światło na dziś i jutro.
Człowiek, który wymyślił Wigilijne Dzieło Pomocy Dzieciom i program Rodzina Rodzinie, sprowadzał też grzejniki do powstającego seminarium duchownego w Koszalinie. Budował struktury Caritas, zaczynając pracę tylko z dwiema siostrami zakonnymi. Gdy po kilkunastu latach ponownie został dyrektorem tej instytucji, nadzorował budowę Centrum Charytatywno-Edukacyjnego w Warszawie. Wcześniej przeprowadził generalny remont plebanii oraz kościoła w największej parafii w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Jako dyrektor Caritas Polska, z narażeniem własnego życia, nawiedzał miejsca objęte działaniami wojennymi bądź dotknięte klęskami żywiołowymi. Odwagę i szlachetność serca odziedziczył po przodkach i je w sobie pielęgnuje.
Wspomnienia ks. Mariana Subocza zostały zebrane w ubiegłym roku. Niektóre, ze względu na upływ czasu, nie są zbyt precyzyjne i przez to mogą nie mieć wartości naukowej. Pokazują jednak losy Kościoła, diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, a przede wszystkim drogę księdza, który zaufał Bogu i w pokorze wypełnia Jego wolę.
Koszalin, 25.04.2024, Alicja Górska
Gdy był w szóstej klasie szkoły podstawowej, często zjeżdżał wraz z kolegami ze schodów po poręczach. Pewnego razu, jak się tak bawili, wychylił się za bardzo i spadł z drugiego piętra na pierwsze. Nie upadł na schody, tylko na posadzkę. „Kiedy wstałem, to podpierając się o ściany, poszedłem do pokoju nauczycielskiego. Źle się czułem. Wiedziałem, że muszę tam iść, żeby prosić o pomoc. Doszedłem i zemdlałem”- wspomina po latach ks. Marian Subocz. Ze szkoły zabrała go karetka pogotowia i zawiozła do szpitala. O tym zdarzeniu jego mama dowiedziała się od jednej z uczennic, która mieszkała z nimi po sąsiedzku. Dziewczyna powiedziała, że Marek chyba nie żyje, bo spadł z drugiego piętra ze schodów. „Mama, jak to usłyszała, to zemdlała”- opowiada ks. Marian, przez najbliższych nazywany Markiem. Do szpitala poszedł ojciec. Wracając, zabrał ze sobą rzeczy syna. „Kiedy mama go zobaczyła przez okno z tymi rzeczami, pomyślała, że rzeczywiście nie żyję. Czuła, że zaraz jej serce pęknie, ale tata ją uspokoił, powiedział, że żyję, tylko musiałem zostać w szpitalu”- dodaje. To trudne doświadczenie z dzieciństwa, które wiązało się z dwutygodniowym pobytem w szpitalu, pozostawiło ślad w życiu ks. Mariana Subocza. Świadomość, że cudem przeżył ten upadek przyszła miesiąc później, kiedy jego kolega z innej szkoły, ministrant Piotr Urbanowicz również spadł z poręczy. Tylko, że on upadł na schody, doznał poważnych obrażeń i po jakimś czasie zmarł. „Pamiętam, jak wszyscy ministranci, a było nas wtedy kilkudziesięciu, ubrani w komże i pelerynki szliśmy z kościoła na cmentarz. Piotrek był w moim wieku. Wtedy sobie pomyślałem, że Pan Bóg mnie uratował” – wspomina ks. Marian.
Korzenie na Wileńszczyźnie
Wspomnienia najwcześniejsze
Marian Subocz urodził się 28 sierpnia 1947 roku w Wałczu. Jego rodzice Antoni[3] i Michalina pochodzili z Wileńszczyzny. Tam mieszkali od pokoleń do czasu zakończenia II wojny światowej. Ojciec Michaliny, Michał Popławski, jako wdowiec, poprosił Teklę Juniewicz o rękę. Z pierwszego małżeństwa miał syna Stanisława, natomiast z drugiego trzy córki: Michalinę, Józefę i Jadzię. Był utalentowanym muzykiem. Grał na skrzypcach i znany był z tego w Dobropolu, gdzie mieszkał, a także w pobliskiej okolicy. Zmarł w wieku około 50 lat, zostawiając żonę Teklę z trzema córkami. „Życie, kiedy zabrakło dziadka stało się ciężkie. Mama i jej siostry musiały pracować w majątku, otrzymując za to niewielką wypłatę” – opowiada Andrzej, brat ks. Mariana.
Dziadków Antoniego i Anielę Suboczów (z domu Janczys) ks. Marian i jego rodzeństwo znają tylko z opowiadań. Rodzice ojca zmarli wcześnie, pozostawiając sierotami pięcioro dzieci, w tym troje małych[4]. Antoni miał kilkanaście lat, kiedy został zupełnym sierotą. Wychowywał się pod nadzorem starszego rodzeństwa na małej wiosce Chomucie (obecnie wieś na Litwie, oddalona od Wilna prawie 75 km). Najstarszy brat ojca wyjechał do Stanów Zjednoczonych, skąd nie wrócił, bo uległ tam wypadkowi w czasie pracy. „Kiedy bolszewicy napadli na Polskę, tato mając 15 lat został wzięty do niewoli wraz z zarekwirowanymi koniem i wozem. Był zmuszony do przewiezienia uzbrojenia. Cudem udało mu się uciec i wrócić do domu” – opowiada Andrzej. Po rozgromieniu bolszewików, już w wolnej Polsce, został wcielony do Pułku Ułanów w Wilnie. Jego marzeniem była dalsza służba w wojsku, jednakże musiał uzupełnić swoje wykształcenie. W krótkim czasie ukończył wymaganą szkołę, ale marzenia nie udało mu się zrealizować. Pracując w tartaku, doznał poważnego złamania prawej kości udowej. Półroczny pobyt w szpitalu w Wilnie, na wyciągu, nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Został inwalidą, zmagając się ze sztywną i krótszą nogą oraz przewlekłym stanem zapalnym kości. Musiał więc znaleźć zatrudnienie, odpowiednie do stanu zdrowia. „Zdjęcie ułańskie taty do dziś przechowuję” – mówi ze wzruszeniem, ale i dumą ks. Marian. Kopia tego zdjęcia wisi również na ścianie w domu rodzinnym w Wałczu.
W związku z niepełnosprawnością, pan Antoni założył w Dziewieniszkach sklep, który gwarantował mu w miarę dostatnie życie. Mając stały dochód, mógł założyć rodzinę. Poznał Michalinę Popławską i wkrótce wzięli ślub w Wilnie, w kościele pw. Wszystkich Świętych. Zamieszkali razem w Chomuciach, rodzinnej miejscowości Suboczów. Z tego związku w 1938 roku narodziła się pierwsza córka Walentyna[5]. Kiedy wybuchła II wojna światowa, zaczęły się represje wobec mieszkańców okolicznych miast i wsi, okupowanych najpierw przez Niemców, a później sowietów. Tereny te były zamieszkiwane również przez liczną ludność żydowską. „Rodzice nie opowiadali za dużo o wojnie” – mówi ks. Marian, ale wspomina kilka historii od nich usłyszanych. „Na prośbę jednej z rodzin żydowskich, rodzice przyjęli do przechowania kilkuletnią dziewczynkę o imieniu Blumka. Ukrywali ją w pomieszczeniach gospodarczych. Mamusia zanosiła jej jedzenie. Niestety dzieciaki z sąsiedztwa zaczęły coś podejrzewać, że u Suboczów jest Żydówka. To stało się niebezpieczne. Taki czyn karany był śmiercią całej rodziny i spaleniem wsi. Dlatego tata odprowadził Blumkę do jednej z sąsiednich miejscowości i oddał komuś pod opiekę” – opowiada ks. Marian. Mówi, że rodzina nie wie, co się z nią potem stało. Jednocześnie jego ojciec nadal pomagał Żydom, woził im żywność.
Inna historia z początku wojny, wspominana po latach, była przerażającym doświadczeniem młodej Michaliny. „Jak wojna się zaczęła, pojawili się żołnierze niemieccy. Pewnego dnia, gdy zbliżali się do wsi, mama trzymając na rękach córkę Walę, uciekła z domu i ukryła się w zbożu. Po jakimś czasie postanowiła wyjść i wtedy przed nią pojawił się żołnierz na koniu. Mama pomyślała, że to już koniec, ale on popatrzył na nie i być może ze względu na dziecko, nic im nie zrobił. Zawrócił konia i odjechał, a one z powrotem ukryły się w zbożu” – opowiada ze wzruszeniem ks. Marian. „Rodzice opowiadali też, że raz wyprowadzili tatę z domu i chcieli rozstrzelać. Nie wiadomo kto to był, czy wojsko, czy jakaś banda, ale jak zobaczyli, że ma małe dziecko, to go zostawili” – wspomina.
Kiedy więc sowieci zajęli wschodnie tereny Polski, państwo Suboczowie podjęli decyzję, by opuścić swoją ojcowiznę, zostawiając bliskich i cały dobytek. „Tata mówił, że musimy uciekać do Polski. Mama nie chciała, bo tam były nasze ziemie z dziada pradziada, jej matka i siostry nadal tam mieszkały. Ale tatuś przekonywał, że tam nie ma przyszłości dla ich dzieci” – wspomina ks. Marian. Rodzina się rozłączyła. „Gdy się żegnali z bliskimi, to był jeden wielki płacz. Rodzice zabrali ze sobą 8-letnią wówczas córkę, wizerunek Matki Bożej Ostrobramskiej, fotografie i zwierzęta”- dopowiada ks. Marian. Tak jak wielu rodaków przyjechali na Ziemie Zachodnie, pokonując setki kilometrów w wagonach bydlęcych. Jechali około dwóch tygodni. Osiedlili się w Wałczu 6 czerwca 1946 roku. Na początku zamieszkali w PUR, czyli w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym (powiatowy oddział)[6]. Jak opowiada Jan Butrym, sąsiad Suboczów, którego rodzice przyjechali do Wałcza wraz z rodzicami ks. Mariana, na początku mieli tylko postój w Wałczu. „Ojcowie nasi wybrali się w poszukiwaniu opustoszałych domów, gdzie mogliby zamieszkać, a nasze mamy zostały i zajmowały się dziećmi. Wszystkie budynki, które oglądali, były bardzo zniszczone, a oni mieli ze sobą także zwierzęta. Postanowili więc pojechać dalej”- wspomina pan Jan. Kolejnym przystankiem było Gryfino. „Tam domy nie były zniszczone i pozostało w nich nawet wyposażenie, bo ludność niemiecka pouciekała. Mama opowiadała, że znaleźli jakieś mieszkania. Tata ulokował gdzieś te zwierzęta. Ale po przespanej nocy rozmawiali z innymi Polakami, przybyłymi razem z nimi. Ktoś powiedział, żeby jednak stąd uciekać, bo to blisko granicy niemieckiej i nie wiadomo, czy będzie bezpiecznie. Zastanawiali się więc, gdzie się osiedlić i ten mężczyzna zasugerował, by wrócić do Wałcza. Ktoś zapytał, dlaczego tam? A on odpowiedział, bo w Wałczu był dobry chleb”- dalej snuje zasłyszaną od mamy opowieść pan Jan i dodaje, że w pobliżu PUR była piekarnia. „Jak oni jechali tym pociągiem przez tyle dni, byli strasznie głodni. Gdy wysiedli, poczuli zapach świeżo pieczonego chleba. To było wtedy dla nich coś wspaniałego”- wyjaśnia.
Obie te rodziny znalazły mieszkania na ulicy Żeromskiego. Dom wybrany przez Suboczów był częściowo zburzony, więc zamieszkali w piwnicy, a pozostałą część zaczęli remontować. Po roku od przybycia do Polski urodził się Marian (1947 rok), a następnie Danuta (1949 rok) i najmłodszy syn Andrzej (1954 rok).
Po śmierci Stalina w 1953 roku, zaczęli napływać do Polski pozostający jeszcze w Związku Sowieckim[7], m.in. babcia ks. Mariana Tekla Popławska[8] i jej córka Józefa Undro wraz z mężem Wincentym i dziećmi Mietkiem i Jankiem. Najmłodsza siostra mamy Jadwiga została w Dobropolu. Były to czasy bardzo trudne, zarówno pod względem materialnym, jak i duchowym. Żywność, której brakowało, była na kartki. To był czas prześladowania Kościoła, kapłanów, uwięzienia prymasa kard. Stefana Wyszyńskiego. W kraju rozlewała się fala ateizacji. Władze komunistyczne, na różne sposoby demoralizowały społeczeństwo (plaga alkoholizmu, korupcja). „W tak trudnych czasach jedyną ostoją była rodzina i Kościół. Jak wspominali nasi rodzice, niełatwo było wychowywać dzieci w duchu wiary katolickiej i w patriotyzmie, bo państwo i szkoła prowadziły politykę ateizacji oraz zakłamywały prawdziwą historię Polski” – wspomina Andrzej Subocz. Bracia zgodnie przyznają, że ich rodzice dbali o przekazanie im najważniejszych wartości: wiary w Boga, miłości do Ojczyzny, szacunku do każdego człowieka i pracowitości. Zadbali także o wykształcenie swoich dzieci. Walentyna została nauczycielką historii po dwuletnim Studium Nauczycielskim w Kołobrzegu oraz pięcioletnich studiach na Uniwersytecie Gdańskim, Marian księdzem. Danuta ukończyła Szkołę Medyczną Pielęgniarstwa PCK w Warszawie, a Andrzej studiował medycynę na Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie.
Modlitwa w domu rodziny Suboczów była codzienną praktyką. Uczestniczyli także w nabożeństwach majowych i różańcowych oraz w niedzielnych nieszporach. Chłopcy byli ministrantami już od szóstego roku życia. „W maju, w domu były strojone kwiatami ołtarzyki z obrazem Matki Boskiej. Do kościoła mieliśmy dwa kilometry. Mama brała nas za ręce i prowadziła pieszo. Wówczas przecież nie było samochodów tak dostępnych jak teraz. Później, jak byliśmy więksi, chodziliśmy sami” – wspomina ks. Marian. „W domu mieliśmy obraz z roku 1962, który otrzymaliśmy z błogosławieństwem od kard. Stefana Wyszyńskiego. Przekazała nam go któraś ze znajomych sióstr zakonnych. Był to obraz Matki Bożej Rodzicielki. Przy obrazie jest napis: Pod opiekę świętej Matki Bożej Rodzicielki oddaję rodzinę Suboczów, życząc jej, aby była Bogiem silna. Z serca błogosławię kard. Stefan Wyszyński. Ten obraz zawsze nam towarzyszył w domu”- opowiada Andrzej Subocz. Dodaje, że w święto Matki Bożej Rodzicielki, które przypada 1 stycznia, zmarła ich mama. Sam się zastanawia, czy to przypadek, czy wyraz Bożej opatrzności.
„Codziennie wieczorem klękaliśmy do wspólnej modlitwy, a jak się wychodziło z domu to zawsze mówiliśmy Zostańcie z Bogiem. To dla wielu rodzin wtedy było czymś naturalnym”- opowiada ks. Marian. Wspomina również, że w czasach jego dzieciństwa, gdy zbliżała się godzina Mszy św. w niedzielę tzw. sumy, to ulica, przy której mieszkali, wypełniała się ludźmi idącymi do kościoła. „Nie było miejsca w kościele. Ludzie stali nawet na zewnątrz. To były inne czasy. Ludzie garnęli się do kościoła, bo w Bogu szukali nadziei i siły wewnętrznej, by przetrwać ten trudny okres”- tłumaczy.
Danuta, wracając wspomnieniami do dzieciństwa, przytacza jeszcze jedną niesamowitą sytuację. „Gdy miałam 7 albo 8 lat, byłam z Marianem w pokoju, w którym wisiał obraz Najświętszego Serca Pana Jezusa. W pewnym momencie brat poprosił, żebym zawołała szybko mamę. Jak mama do nas przyszła, opowiedział jej, że zobaczył, jak Pan Jezus podniósł ręce i powiedział: Przyjdź do mnie. Oboje poczuliśmy lęk, ale mama nas przytuliła i uspokoiła. To mi tkwi w pamięci bardzo głęboko”- przyznaje pani Danuta.
Ojciec ks. Mariana pracował w Wałczu jako woźny w sądzie, a matka była salową w szpitalu. Mieli także własny inwentarz, dzięki czemu byli w stanie wyżywić rodzinę. Ciężko pracowali fizycznie, mimo że ojciec był inwalidą. „Jako dzieci, często słyszeliśmy w nocy jak tato jęczał z bólu. Miał po złamaniu nogi przewlekłe zapalenie kości” – wspomina pan Andrzej. „Dziś często się zastanawiam i nie mogę się nadziwić, jak nasi rodzice dali radę nas wtedy wyżywić i wykształcić, a do tego jeszcze wyremontować dom, który był bardzo zniszczony. Tatuś nie zarabiał dużo pieniędzy, ale na stole nie brakowało jedzenia i zawsze otrzymywaliśmy to, co było potrzebne do szkoły”- przyznaje ks. Marian. „Pamiętam, jak do szkoły podstawowej mnie i brata odprowadzał tata. Mijaliśmy po drodze piekarnię. Tata nam kupował słodkie drożdżówki i to było nasze drugie śniadanie w szkole”- wspomina Danuta Albrecht, młodsza o dwa lata siostra ks. Mariana.
Niepełnosprawność ojca uwrażliwiła ks. Mariana na potrzeby innych osób z niepełnosprawnościami, z którymi spotykał się później w pracy na parafii, a przede wszystkim w Caritas. Starał się im pomagać, bo ma świadomość, że często same o pomoc nie poproszą. „Tato też sam znosił swoje cierpienie, ale nie skarżył się. Zwierzętom na zimę musiał zapewnić paszę. Brał więc kosę i kulejąc szedł trzy kilometry na łąkę, by tam kosić trawę. Pamiętam, że wtedy nocował na tej łące, bo ciężko mu było z powrotem wrócić” – opowiada ks. Marian i dodaje, że jak byli starsi, to z bratem pomagali mu w tych pracach. Mówią, że ojciec tłumaczył im, że w życiu bardzo ważne jest wykształcenie, ale i uczciwość. Rodzice cieszyli się dużym autorytetem u swoich dzieci. W wychowywaniu pociech byli jednomyślni i pięknie się uzupełniali. Mama broniła dzieci, gdy coś przeskrobały, a ojciec przeprowadzał z nimi dyscyplinujące rozmowy. „Jak chcieliśmy grać w piłkę na boisku, a nie wywiązaliśmy się ze swoich obowiązków, to zdarzały się groźniejsze rozmowy z tatą. Bywał surowy, ale sprawiedliwy”- wspomina ks. Marian. Rodzice starali się nie angażować dzieci do prac gospodarczych, żeby tylko umożliwić im dalszą edukację. „Mówili, że mamy się uczyć. Czasami tylko prosili nas o pomoc. Mieliśmy kawałek pola. Latem pracowaliśmy w czasie żniw, a jesienią pomagaliśmy zbierać ziemniaki. Wtedy to zwykle jeden gospodarz miał maszynę, a więc w zamian za jej pożyczenie, trzeba było iść do niego i odrobić. Szliśmy razem z naszymi rodzicami i sąsiadami, żeby odpracować u tego gospodarza przy zbiorze ziemniaków, czy zboża” – wspomina ks. Marian.
Dzieciństwo było dla niego czasem wspólnych zabaw z rówieśnikami, służby przy ołtarzu oraz obowiązków domowych. „Naszym zadaniem było m.in. wypasanie krowy, ale to wszyscy koledzy mieli podobnie. Dlatego ten czas był okazją, by pograć w piłkę i urządzać różne zabawy. Mieliśmy fantazję. Bawiliśmy się w wojsko albo zbieraliśmy spłonki i wrzucaliśmy je do ogniska. One wówczas strzelały. To była dla nas największa frajda” – opowiada. „Marek bardzo lubił czytać książki, często je wypożyczał z biblioteki. Zdarzało się, że przez to trochę zaniedbywał lekcje, bo tak go wciągała lektura”- wspomina jego siostra Danuta. Dodaje, że w dzieciństwie jej brat był łasuchem. „Ze słodkości najbardziej lubił budyń czekoladowy. Mama nam często to gotowała”- wspomina. Mówi też, że bardzo lubił zwierzęta. „Któregoś razu przyniósł do domu szczeniaczka. Starsza siostra Wala nazwała go Lord i on zawsze wybiegał Markowi na spotkanie, kiedy wracał z popołudniowych zajęć albo z kościoła”- dopowiada Danuta. „Któregoś razu przywiózł z wakacji na Mazurach dwa króliki, które otrzymał w prezencie od kuzynki. Sam zrobił dla nich klatki, a my wszyscy bardzo się cieszyliśmy z tych zwierzątek”- wspomina. „Brat chodził też wędkować. Razem z chłopakami z sąsiedztwa łowili ryby w pobliskiej Młynówce, która wtedy była czysta i pływały w niej nawet szczupaki. Częściej jednak jeździli do lasu, gdzie był taki drewniany most i stary wodospad. Tam łowili ryby i to była ich wakacyjna rozrywka”- dodaje Andrzej.
Ks. Marian mówi, że nie brakowało im towarzystwa do zabawy, bo w sąsiedztwie w każdej rodzinie było po 4-6 dzieci. „Ten okres w życiu to była sielanka. Nie było telewizji, więc wymyślaliśmy różne zabawy. Organizowaliśmy sobie wyścigi z kołem od roweru. Graliśmy w siatkówkę na terenie, gdzie wcześniej stała jakaś rudera. Zimą jeździliśmy na łyżwach po zamarzniętym stawie, a latem pogłębialiśmy rzeczkę, żeby można było w niej pływać” – wymienia ks. Marian. Kąpali się także w pobliskich jeziorach. Nie były to wówczas strzeżone kąpieliska. „Któregoś razu, jak uczęszczałem jeszcze do szkoły podstawowej, poszliśmy z chłopakami po lekcjach kąpać się w jeziorze”- wspomina ks. Marian. Przyznaje, że potrafił pływać, ale nie aż tak dobrze. „W pewnym momencie zacząłem się topić. Na szczęście obok pływał starszy chłopak i wyciągnął mnie z wody. Gdyby nie on, prawdopodobnie bym się utopił” – dopowiada. Mimo tego groźnego zdarzenia, w dalszym życiu nie zrezygnował z tej przyjemności, ale przyznaje, że do tego jeziora już nigdy więcej nie wchodził. „Jak później jeździłem rowerem wokół niego, to zawsze powracało wspomnienie tego zdarzenia i przychodziła myśl, że mogłem tu zostać na dnie, lecz Pan Bóg był łaskawy”- dodaje.
Ks. Marian ma bardzo dobre relacje z rodzeństwem, ale gdy byli jeszcze dziećmi, to zdarzały im się kłótnie. Robili sobie również psikusy. Wspomina, jak raz nabrał swoją młodszą siostrę. Akurat przyszła do nich do domu jakaś pani. „Poszedłem do siostry i mówię: Danka, to jest nasza ciocia, która przyjechała z Wilna. Biegnij i rzuć się jej na szyję, ucałuj. Siostra pobiegła tam, rzuciła się tej pani na szyję i zawołała: ciociu! Rodzice zdziwieni spojrzeli na nią i mama od razu jej wyjaśniła, że to nie jest nasza ciocia. Wtedy Danka powiedziała, że to ja jej tak powiedziałem i zaczęła płakać”- opowiada z uśmiechem i łobuzerskim błyskiem w oku, jakby ta sytuacja właśnie się wydarzyła.
Po chwili poważnieje i dodaje: „Najważniejsze było doświadczenie miłości rodziców, nawet jak mama czasami ścierką zdzieliła albo tata nas skarcił. Bardzo się o nas troszczyli. A życie było spokojniejsze. Nie tak jak jest teraz, tyle pogoni za tym, by więcej mieć i to jak najdroższe rzeczy. Myślę, że to nie jest dobry kierunek. Nie te wartości są najważniejsze”- tłumaczy ks. Marian. „Dziś młodzi odchodzą z Kościoła. Na to się składa wiele czynników, nie tylko wychowanie. Oczywiście wpływ mają też grzechy Kościoła, które stanowią zgorszenie, ale to trzeba sobie jasno powiedzieć, że grzech zawsze był, jest i będzie. Szatan będzie zawsze skłaniał człowieka do występowania przeciwko Bogu. My byliśmy wychowani tak, że Pan Bóg jest w życiu najważniejszy, a siłą jest nasza wiara i modlitwa”- wyjaśnia ks. Marian.
A jakim on był nastolatkiem? Znowu się rozpromienia, wracając wspomnieniami do lat młodości i przyznaje, że jak każdy nastolatek w tamtych czasach, chciał mieć jeansowe spodnie, dzwony. Zależało mu wówczas na tym, żeby się modnie ubrać i mieć odpowiednią fryzurę. Dodaje, że chciał mieć także rower. „Tata powiedział mi, że nie ma pieniędzy na rower, bo są ważniejsze wydatki, ale zaproponował, żebym w wakacje sobie na niego zarobił. Miałem koleżankę, której ojciec pracował w nadleśnictwie, więc poprosiliśmy ją, żeby pomogła nam znaleźć pracę”- opowiada ks. Marian. Udało się. Trafił do szkółki leśnej. „Czterech nas tam wtedy było. Musieliśmy chodzić z opryskiwaczami ręcznymi i robić opryski posadzonych drzewek. Ta praca była codziennie od rana do wieczora. Dziś myślę, że to było wykorzystywanie dzieci do pracy. Ale zarobiłem pieniądze i mogłem sobie ten rower kupić”- wspomina i przyznaje, że miał potem opory, żeby go pożyczać siostrze. „Tata mi wtedy powiedział: ponieważ sam zarobiłeś na ten rower, to go teraz szanujesz, ale podziel się z siostrą. Niech pojeździ”- opowiada ks. Marian. Zarobił również na wymarzone spodnie. Przyznaje, że w czasach licealnych chodził na szkolne potańcówki. „U nas w klasie z językiem łacińskim było mało chłopaków, więc koleżanki zawsze bardzo nalegały, żebyśmy na te imprezy przychodzili, bo nie było z kim tańczyć”- tłumaczy. „Brat był przystojnym chłopakiem. Miał kręcone włosy. Dziewczyny się za nim oglądały”- wspomina z uśmiechem jego brat Andrzej, a Danuta dodaje: „Miałam koleżanki, moje rówieśnice, które wypisywały jego imię na swoich piórnikach”. Andrzej przyznaje, że zawsze zazdrościł bratu tego, że potrafił się elegancko i modnie ubrać, oczywiście na miarę tamtych możliwości.
Kiedy wyjechał z domu, to część obowiązków spadła na młodsze rodzeństwo. Mówi, że brat Andrzej, kiedy mama zaczęła pracować w szpitalu jako salowa, chodził razem z nią, by jej pomóc czyścić podłogę w świetlicy (obecnie znajduje się tam kaplica szpitalna). „Brat prosił, żeby mama rzuciła tę pracę, bo była bardzo ciężka, ale skoro nie zrezygnowała, to chodził z nią i razem szorowali podłogi w szpitalu. Dla nas pomaganie rodzicom było naturalne. Tak byliśmy wychowani”- mówi ks. Marian.
Powołanie i poligon
Pobyt w paradyskim seminarium oraz w specjalnej jednostce wojskowej dla kleryków
Marian, po ukończeniu Szkoły Podstawowej nr 2 (obecnie Szkoła Podstawowa nr 2 im. Roberta Schumana w Wałczu), kontynuował naukę w Liceum Ogólnokształcącym im. Kazimierza Wielkiego w Wałczu. Przez te lata był ministrantem w parafii pw. św. Mikołaja. To był czas przed Soborem Watykańskim II, a więc Eucharystia sprawowana była w języku łacińskim. Rola ministrantów wówczas była jeszcze większa, bo tylko ministranci byli tymi, którzy prowadzili dialog z kapłanem w czasie Mszy św. Nie było więc możliwe sprawowanie Eucharystii bez udziału przynajmniej jednego ministranta. „Liturgii może do końca nie rozumiałem, jako dziecko, ale mi to imponowało. Obcowało się z tajemnicą, która w liturgii jest pociągająca, a myśl o tym, żeby zostać księdzem, chodziła mi po głowie od wczesnych lat życia” – przyznaje ks. Marian. „W którejś klasie, może to było w drugiej szkoły podstawowej, zdobyłem się na napisanie prośby o powołanie kapłańskie. Te prośby były odczytywane podczas nowenny odprawianej w każdą środę w kościele, a my zawsze chodziliśmy na tę nowennę” – opowiada. Różni księża prowadzili to nabożeństwo. Byli m.in. ojcowie bazylianie z Kościoła grekokatolickiego, a wśród nich ks. Arseniusz Kulibaba (pracował jako wikariusz w parafii rzymskokatolickiej pw. św. Mikołaja w Wałczu od 1948-1957 roku[9]). Ten ksiądz podczas nowenny przeczytał, że jakiś chłopczyk napisał taką prośbę. „Kiedy ją odczytał, to przerwał dalsze odczytywanie próśb i powiedział, żeby w jego intencji się pomodlić. Ten ksiądz potem wyjechał do Rzymu i nie wiedział, że to była moja prośba. A dla mnie to była wielka radość, chociaż potem o niej zapomniałem i życie toczyło się dalej” – wspomina ks. Marian i dodaje, że myśl o kapłaństwie jednak co jakiś czas powracała. Przekonuje, że to dlatego, że znał wspaniałych kapłanów, pracujących w parafii pw. św. Mikołaja w Wałczu. „Ci księża interesowali się nami, organizowali różnego rodzaju wycieczki, mecze, rajdy rowerowe, czy spływy kajakowe”- tłumaczy. Wspomina ks. kanonika Macieja Szałagana, który zabierał ministrantów m.in. na spacery do lasu. Wtedy grupa ministrantów była bardzo liczna. Zbiórki ministranckie odbywały się często, zdarzało się, że nawet codziennie. Szkolenia miały miejsce najczęściej w kaplicy katechetycznej pw. św. Józefa oraz w kościele pomocniczym pw. św. Krzyża[10]. „Byliśmy podzieleni na mniejsze grupy i każda z tych grup miała swojego szefa, starszego ministranta. Chodziliśmy chętnie na zbiórki ministranckie i na religię, bo wtedy nie było jeszcze katechezy w szkołach. Lekcje religii prowadzone były w salkach katechetycznych, gdzie przychodziło dużo młodzieży z różnych klas[11]” – opowiada ks. Marian. Wspomina też praktykę pierwszych piątków miesiąca, która polega na uczestnictwie w Mszy św. i przyjęciu Komunii św. co miesiąc, jako wynagrodzenie za grzechy Najświętszemu Sercu Pana Jezusa. „My chodziliśmy wtedy rano na Mszę św., a to oznaczało, że trzy godziny przed przyjęciem Komunii św. nie można było spożywać posiłków. Ówczesny proboszcz ks. Szałagan poprosił panie z parafii, by przygotowały w salce na plebanii kanapki z dżemem i do tego mleko lub kakao do picia. Po Mszy św. jedliśmy to śniadanie, a potem biegliśmy do szkoły” – opowiada. Przekonuje, że postawy księży im imponowały. „Z Wałcza poszło w tym czasie do seminarium szczęściu chłopaków. Jeden potem odszedł w czasie formacji, bo stwierdził, że to nie jego droga, ale pozostali zostali kapłanami[12]” – dodaje.
A kiedy on podjął decyzję? To było w ostatniej klasie szkoły średniej. „Czułem taki wewnętrzny głos, żeby wstąpić do seminarium, ale kiedy miałem ostatecznie zdecydować, byłem rozdarty, czy pójść tą drogą, czy zakładać rodzinę. Trudne to było”- przyznaje ks. Marian, ale dodaje, że jak już się zdecydował, to poczuł ogromną ulgę i taki wewnętrzny spokój. „Pamiętam, że wróciłem ze szkoły, a mama zauważyła, że coś się ze mną dzieje. Zapytała, ale nie powiedziałem jej od razu. Sam musiałem ochłonąć”- wspomina ks. Marian i dodaje, że jak już oznajmił mamie o swojej decyzji, to ona się popłakała. „Tata wiedział, że pisałem podania na różne uczelnie[13], więc kiedy usłyszał, że chcę iść do seminarium, to powiedział: ja się cały czas o to modliłem”- opowiada wzruszony.
Marian Subocz wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Gościkowie-Paradyżu 1 października 1965 roku[14]. To piękny, pocysterski klasztor z przełomu XIII i XIV wieku. Pojechał tam ze swoim proboszczem ks. Czesławem Krusiewiczem. „Jak zobaczyłem te stare mury, potężny budynek, to poczułem się taki przytłoczony. Później spotkałem kolegów, którzy przede mną wstąpili, m.in. ks. Jana Guzowskiego[15] i ks. Bolesława Dąbrowskiego[16]. Dzięki temu łatwiej mi było się tam odnaleźć” – wspomina ks. Marian. Przed przyjęciem do seminarium musiał się spotkać z rektorem, którym był wówczas ks. dr Gerard Dogiel ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy Wincentego á Paulo[17]. „Pamiętam tę rozmowę z rektorem. Najpierw zapytał o nazwisko. Powiedziałem Subocz. A on do mnie: a Subocz wie, że w Wilnie jest ulica Subocza? Odpowiedziałem, że wiem, bo moi rodzice stamtąd przyjechali. Rektor wówczas powiedział, że on też jest z Wilna, tylko on pochodził z rodu książęcego” – opowiada ks. Marian.
W warunkach przyjęcia i pobytu w Diecezjalnym Seminarium Duchownym w Gościkowie-Paradyżu czytamy, że konieczne było dostarczenie kompletu dokumentów, m.in. własnoręcznie napisanego życiorysu, świadectwa chrztu, bierzmowania oraz moralności, wystawionego przez ks. proboszcza i przez katechetę. W pożółkłym już od upływu czasu dokumencie, datowanym na 31 sierpnia 1965 roku, jaki zachował się w archiwum rodzinnym Suboczów, jest także wykaz rzeczy do zabrania ze sobą do seminarium. Alumni wówczas w ciągu roku akademickiego mieszkali stale w seminarium. Mogli wyjeżdżać jedynie na ferie świąteczne i letnie. Musieli więc zabrać ze sobą m.in.: ubrania, obuwie, płaszcze (letni i zimowy), kapelusz lub czapkę, kołdrę (pierzynę), poduszkę, koc i dwie zmiany pościeli, komżę, a także śpiewnik kościelny ks. Siedleckiego oraz mszalik i Pismo Święte. Wpisowe wynosiło 100 zł[18], a opłata miesięczna również 100 zł i 1 kg tłuszczu. Studia miały trwać sześć lat i obejmowały dwa lata filozofii i cztery lata teologii.
Po pierwszym roku studiów teologicznych, kleryk Marian Subocz został wysłany na komisję wojskową, gdzie dowiedział się, że został wydelegowany do odbycia służby wojskowej. Z jego seminarium wybrali sześciu alumnów. Ta wybiórczość, zdaniem ks. Mariana, była również rodzajem prześladowania duchowieństwa w czasach komunistycznych. „Chodziło o to, żeby w społeczności kleryckiej wzbudzić wątpliwości, czy lepsi są ci, którzy zostali skierowani do wojska, czy gorsi?”- tłumaczy duchowny. W październiku 1966 roku został zabrany do wojska wraz z kolegą, nieżyjącym już ks. Antonim Czernuszewiczem[19], który również pochodził z Wałcza. Zanim przekroczył progi koszar, na początku maja, wziął udział w obchodach Tysiąclecia Chrztu Polski. „Wtedy wszyscy klerycy zostali zaproszeni na Jasną Górę. Ci, którzy zostali wezwani do odbycia służby wojskowej, szli obok obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Część z nas mogła ten obraz nieść [20]”- opowiada. W czasie wakacji przebywał w domu, a przez dwa tygodnie w seminarium, gdzie jeszcze przed wyjazdem do wojska odbyły się obłóczyny. Po tym pobycie pożegnał się z przełożonymi w seminarium oraz bracią klerycką i wyjechał. „Przełożeni w seminarium mówili nam, żebyśmy zachowywali się w wojsku tak, jak zachowywaliśmy się w seminarium” – wspomina. Wówczas w Polsce zostały utworzone trzy jednostki kleryckie: w Bartoszycach, Brzegu i w Szczecinie Podjuchach[21]. Jednostka w Bartoszycach była najliczniejsza, określana nawet największym seminarium duchownym w Polsce. Jak podaje ks. Adolf Setlak w Służba wojskowa alumnów WSD w PRL i jej ocena w wypowiedziach alumnów i kapłanów rezerwistów (Olsztyn 2002) w 1966 roku wcielono do wojska w tej jednostce 229 kleryków. W 1967 r. odbywało tam służbę 320 alumnów[22]. Żadne seminarium nie miało aż tylu studentów. Do niej trafił kleryk Marian Subocz.
W 1966 roku w JW 4413 powołano kleryków z 25 seminariów (19 diecezjalnych i 6 zakonnych)[23]. Po przyjeździe do Bartoszyc, Marian Subocz najpierw zgłosił się na parafię, zgodnie z radą rektora seminarium, a dopiero potem udał się do jednostki. „Od razu po przyjęciu, zostaliśmy ostrzyżeni i otrzymaliśmy mundury. Potem zrobili zbiórkę. Na początku nie mogliśmy siebie rozpoznać, bo wszyscy mieli wygolone głowy” – wspomina ks. Marian. Trafił do III kompanii, gdzie odbywał służbę wraz z klerykami m.in. z Wrocławia, Poznania, Częstochowy, Krakowa, Tarnowa i Przemyśla. Zajmowali drugie piętro, gdzie oprócz sal żołnierskich, znajdowały się pokoje dla dowódców, kancelaria, toalety i umywalnie. Podobnie było na innych kondygnacjach, gdzie ulokowane były pozostałe dwie kompanie. Każda z nich składała się z trzech plutonów, które dzieliły się na trzy drużyny. W sumie każda kompania w tamtym czasie liczyła około stu żołnierzy. Jednostki kleryckie były wyłączone z ogólnopolskiej wojskowej organizacji. Podlegały bezpośrednio pod Ministerstwo Obrony Narodowej, a dokładnie pod Główny Zarząd Polityczny Ludowego Wojska Polskiego[24]. Formalnie był to 54. Szkolny Batalion Ratownictwa Terenowego.
Bartoszyce, to dziś ponad 22-tysięczne miasto, położone w północnej Polsce, w woj. warmińsko – mazurskim. W tamtym czasie liczba mieszkańców była o połowę mniejsza. Były tam wtedy trzy kościoły: kościół farny pw. św. Jana Apostoła i Ewangelisty, kościół pw. św. Jana Chrzciciela i kościół św. Brunona. Jednostka wojskowa znajdowała się w poniemieckich koszarach na obrzeżach miasta, dziesięć kilometrów od granicy z Rosją, a wówczas ZSRR. To sprzyjało izolacji i celom władz Polski Ludowej, by odwieźć tych młodych ludzi od podjętych decyzji i realizować plan ateizacji społeczeństwa. Polityka władz państwowych zmierzała do rozbicia jedności Kościoła katolickiego, a także sparaliżowania systemu kształcenia przyszłych kapłanów. W wojsku alumni byli poddawani ciągłej indoktrynacji i namawiani do rezygnacji z dalszej nauki w seminariach duchownych[25]. Początkowo, w latach 1959-1964, alumnów wcielano pojedynczo do różnych jednostek wojskowych na terenie całej Polski. Przebywali tam wraz z żołnierzami służby zasadniczej, ale władze komunistyczne wycofały się z tego pomysłu, bo klerycy katechizowali innych żołnierzy, włączali we wspólne modlitwy, uświadamiali czym są treści przekazywane im podczas tzw. zajęć politycznych[26]. „W czasie tych zajęć czytali nam Trybunę Ludu. My wtedy pisaliśmy listy do domu albo graliśmy w karty”- wspomina ks. Marian. Jego służba wojskowa w Bartoszycach trwała dwa lata. W tym czasie nie mogli w niedzielę i święta uczestniczyć w Eucharystii. Spotkania z rodziną i wychowawcami seminaryjnymi były ograniczone do minimum. Rzadko dostawali przepustki. W piątki było serwowane mięso na obiad, a w niedzielę, gdy w parafii były sprawowane Msze św., żołnierzy zabierali na przykład do kina.
W każdej sali, gdzie przebywali klerycy, był minimum jeden żołnierz służby zasadniczej. Według wytycznych podpisanych przez ówczesnego szefa Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego gen. Wojciecha Jaruzelskiego, miał to być aktywista partyjny[27]. „Jego zadaniem było przysłuchiwanie się naszym rozmowom, obserwacja czy przestrzegamy regulaminu. W jednostce nie można było mieć żadnych książek, różańców czy modlitewników. Obowiązywał też zakaz wspólnej modlitwy, ale my modliliśmy się nawet przy tych żołnierzach”- opowiada ks. Marian. „Mówiliśmy im, że jeżeli chcą, mogą do nas dołączyć, a jeżeli nie, to mogą wyjść. U nas w sali był taki chłopak, który powiedział, że jego nie obchodzi, co my robimy. On zresztą spał zawsze pod łóżkiem, bo jak to w wojsku, rano trzeba było mieć idealnie zaścielone łóżko, a jemu się nie chciało codziennie tego robić. Według mnie ten chłopak był porządnym człowiekiem”- uważa ks. Marian.
Codzienność w realiach wojskowych nie była dla kleryków łatwa. Dowódcy znęcali się nad nimi i uprzykrzali im służbę. „Często zwoływali alarmy. Musieliśmy wtedy nawet w środku nocy w pełnym umundurowaniu meldować się przed blokiem”- wspomina ks. Marian. Pełne oporządzenie to broń z trzema zapasowymi magazynkami, maska przeciwgazowa, plecak, hełm, saperka, pałatka. „Mieliśmy oficerów, którzy na różne sposoby sprawdzali nas, próbowali złamać psychicznie, czasem znęcali się nad niektórymi kolegami”- opowiada. „Ważną rolę miały odegrać zajęcia polityczne, których zadaniem było nas zmiękczyć, odwieść od decyzji bycia w seminarium duchownym. My nie poddawaliśmy się tej propagandzie”- wyjaśnia ks. Marian. „Pamiętam, że przyszedł taki oficer, który przyjechał z Warszawy. Podczas zajęć z nim jeden z kolegów wstał i powiedział: proszę pana, o czym pan tu nam mówi? Proszę powiedzieć, co się stało z oficerami w Katyniu? Odpowiedział, że to Niemcy ich zamordowali. A kolega: proszę pana, pan się jeszcze historii nie nauczył. Wszystkie dokumenty na świecie mówią, że to zrobiła armia radziecka, a pan nam takie bajki opowiada. To był nawet pułkownik jakiś, więc on dalej do niego: dlaczego pan, jako oficer, nie upomina się o swoich rodaków, żołnierzy, którzy oddawali życie za Polskę i zostali zabici przez sowietów? Oficer wyszedł szybko z tej sali”- wspomina ks. Marian. Za takie zachowanie byli karani dodatkowymi zbiórkami i ćwiczeniami. Ks. Marian wspomina, jak pewnego razu kazali im gdzieś biegać wiele kilometrów, ale oni się tym nie przejmowali. „Byliśmy młodzi, po 19-20 lat. Mieliśmy dużo energii, więc ta musztra za karę nie była wielkim problemem”- przyznaje ks. Marian i dodaje, że czasami robili przełożonym na złość. „Kapral, który prowadził ćwiczenia, też biegał z nami. Pewnego razu wydał komendę, że mamy już zawracać, ale my udaliśmy, że nie słyszymy i biegliśmy dalej. Pomyśleliśmy niech zobaczy co, to znaczy.. my damy radę. Potem nas wzięli na zbiórkę i krzyczą: żołnierze, nie wykonaliście rozkazu! A my: jak to? Nikt w maskach gazowych nie słyszał zmiany rozkazu”- opowiada z uśmiechem ks. Marian. W taki sposób okazywali swój sprzeciw. Wspomina jeszcze inne zdarzenie: „Jak szliśmy ulicą w Bartoszycach w hełmach z orzełkiem i ktoś od czoła kolumny zaczyna piosenkę My pierwsza brygada! Ludzie zaczęli się oglądać za nami. Co to za wojsko? Śpiewanie tej piosenki było wtedy w Polsce zabronione. Po tym zdarzeniu zaczęli nas przeprowadzać nie przez środek miasta, tylko naokoło”.
Tych sytuacji, kiedy wspólnie stawiali opór wobec dowództwa, było więcej. Ks. Marian opowiada, że którejś niedzieli podoficerowie chcieli ich zawieźć do pracy w PGR-ach do zbierania ziemniaków. Umówili się, że nie pojadą. „Powiedzieliśmy, że możemy pojechać w każdym dniu tygodnia, tylko nie w niedzielę. Kiedy nie chcieli ustąpić, oznajmiliśmy, że skoro mamy pracować w niedzielę, to najpierw chcemy pójść do kościoła” – wspomina. Ich przełożeni nie chcieli się zgodzić na warunki kleryków-żołnierzy. Zorganizowali zbiórkę, podstawili dwa duże samochody wojskowe i kazali im wsiadać. „My staliśmy dalej. Podeszło dwóch kaprali i na siłę nas chcieli wepchnąć do samochodów. Oporu nie stawialiśmy, bo za to mógł nam grozić proces sądowy, więc ostatecznie wsiedliśmy”- kontynuuje opowieść ks. Marian. „Jak zajechaliśmy do tego PGR-u, kazali nam pracować. Postawiliśmy warunek, że najpierw Msza św. w kościele, a później ewentualna przymusowa praca. Staliśmy tak pół godziny, godzinę, dłużej i nic. W końcu komenda: Zbiórka! Powrót do koszar!”
Klerycy domagali się również organizacji rekolekcji i z czasem udało im się je wywalczyć. Wspomina, że przeprowadzili je księża wojskowi, którym za bardzo nie ufali, ponieważ byli to tzw. księża patrioci[28]. „Poprosiliśmy, żeby rekolekcje odbywały się w kościele, bo byli tam inni księża z dekanatu i do nich szliśmy do spowiedzi”- opowiada ks. Marian. Klerycy mieli pretensje do księży wojskowych, że ich nie bronili w sytuacjach, gdy byli gnębieni lub niesprawiedliwie traktowani przez dowództwo. Mówi, że mimo zakazu, odmawiali wieczorem różaniec, a w czasie, gdy w kościele odprawiana była Eucharystia, któryś z kolegów brał mszalik i na sali recytował. „To nam pozwalało na taką łączność duchową poprzez modlitwę tekstami z liturgii”- wspomina.
W czasie służby byli zabierani do kina na propagandowe filmy, m.in. opowiadający o Leninie Z iskry rozgorzeje płomień. „Gdy tylko zaczęła się projekcja, to my robiliśmy sobie drzemkę. Ale zorientowali się, że nikt nie ogląda i od nowa włączali film. Trzy razy próbowali nam ten film wyświetlić, ale im się nie udało”- wspomina ks. Marian. Czasem organizowali zabawy, nawet podstawiali autobusy, żeby ich zabrać z jednostki. Na zabawy zapraszali dziewczyny z pobliskich szkół, np. krawieckiej. W taki sposób też ich chcieli odwieść od studiowania teologii. „Czasem nie widzieli, co z nami robić. Zajęcia polityczne trwały po pięć godzin. To ile można tego słuchać? Nauczyłem się tam w brydża grać, bo jak tam siedziało ze stu chłopaków, to z przodu nie było widać, co się w głębi sali działo”- opowiada ks. Marian. Nauczył się tam również palić papierosy. Opowiada, że podczas ćwiczeń wojskowych, kiedy musieli być w maskach przeciwgazowych, to wkładali pod maski pudełka od papierosów i dzięki temu łatwiej się oddychało. Kleryków angażowano do różnych prac, jak sprzątanie magazynów, budowa strzelnicy, dyżury w kuchni. „W pobliżu przy granicy budowano szkołę, zabrano tam około dwudziestu żołnierzy do pomocy. Klerycy chętnie jechali, bo tam pracowali inni ludzie, którzy przynosili chleb, mleko czy coś innego do jedzenia i się tym dzielili. Żołnierze wtedy byli permanentnie głodni”- wyjaśnia ks. Marian. Wspomina, że na obiady serwowano zupę, ale to nie wystarczało tym młodym mężczyznom, szczególnie gdy byli po ćwiczeniach. „Czasami podawano śledzie, niestety tak słone, że ciężko je było zjeść, ale jedliśmy. Najlepiej smakowała grochówka z wkładem”- opowiada. „Tego jedzenia nam ciągle brakowało, a na dodatek musieliśmy jeść w pośpiechu. Chodziliśmy więc do kantyny, żeby coś dokupić do jedzenia, najczęściej ćwiartkę śmietany i bułkę. Każdy też starał się mieć zawsze w plecaku chleb z cebulą, na wypadek nagłych ćwiczeń w terenie”- dodaje.
Kleryk Marian Subocz pierwszą przepustkę otrzymał po dwóch miesiącach. Do domu nie mógł pojechać, bo jednostka oddalona była od niego 350 km. Do seminarium miał znacznie dalej, bo prawie 500 km. W czasie przepustek szedł do kościoła na Mszę św. Mówi, że zawsze byli w mundurach, bo taki był wymóg i tak też służyli do Mszy, żeby jednocześnie pokazać ludziom, że tam w wojsku są klerycy. Odwiedzał wraz z innymi klerykami także jedną panią, którą nazywali Babcią. Była to Konstancja Skuriat, mieszkająca w małym domku blisko koszar. „Zawsze przyjmowała u siebie kleryków. Częstowała nas herbatą i szykowała coś do jedzenia. U niej mieliśmy taki przystanek w czasie przepustek, jak była brzydka pogoda. Zdarzało się, że siedziało tam z 10-15 kleryków. Pani Konstancja została pochowana na cmentarzu w Słupsku[29]”- opowiada ks. Marian. „Babcia klerycka to postać-legenda. Kobieta niezłomnego charakteru, o niezwykłej historii życia, którego połowę poświęciła dzieciom, a drugą połowę klerykom. Kiedy w 1953 roku, podążając za dorosłymi dziećmi, przyjechała do Bartoszyc ze wschodniej Wileńszczyzny, była już po sześćdziesiątce. Przez kilka lat sprzątała w bartoszyckich urzędach, prowadząc jednocześnie swoją prywatną wojnę. Wszędzie, gdzie była, z uporem wieszała krzyże, nie bojąc się nikogo. Jej silnego charakteru obawiały się natomiast wnuki. Kiedy pod koniec lat 50. w koszarach zaczęli się pojawiać klerycy, pod ich wpływem złagodniała. Znalazła nową misję. Żyła dla nich, oddana całym sercem. (…) Jednopokojowe mieszkanie Konstancji Skuriat stało otworem dla wszystkich alumnów. (…) Kiedy nie było jej w domu, klerycy wchodzili sami, bo dobrze wiedzieli, że chociaż na drzwiach wisi duża kłódka, nie jest zamknięte. W zeszycie wpisywali tylko Byłem, Zjadłem, Zostawiłem książki, Pożyczyłem pieniądze (…)”- tak opisują ją Ewa Czaczkowska i Tomasz Wiścicki w książce o ks. Jerzym Popiełuszce, który również gościł pod dachem babci kleryckiej[30].
Ks. Marian Subocz przyznaje, że czasami sami sobie organizowali przepustki. „Przy jednostce znajdowała się świniarnia, za którą była dziura w płocie. Tamtędy przechodziło się do miasta. Wtedy gazetą zasłanialiśmy twarz, mijając blok wojskowych, żeby nas nie rozpoznali”- wspomina ks. Marian.
Święta spędzali w jednostce. Czasem kilku żołnierzy otrzymało przepustki, ale większość zostawała. „W Wigilię Bożego Narodzenia podawano śledzie. Mieliśmy swój opłatek, więc łamaliśmy się między sobą. W tym okresie było więcej odpoczynku, ale nie mogliśmy iść na pasterkę. Tego zabraniali”- wspomina ks. Marian. Z rodzicami, na przestrzeni tych dwóch lat służby, widział się kilka razy. „Pamiętam, jak któregoś dnia wracałem ze szkoły i sąsiadka powiedziała mi, że mamy gościa. Nie wiedziałem kogo się spodziewać, bo rodzice nie wspominali wcześniej, że ktoś nas odwiedzi”- opowiada Andrzej. Wszedł do domu i zobaczył brata w mundurze. „Minął rok od jego wyjazdu do jednostki wojskowej. Nie mógł wtedy uprzedzić rodziny o swoim przyjeździe. To było dla nas duże przeżycie”- dodaje brat ks. Mariana. „Przyznaję, że mniej pamiętam ten moment, kiedy brat poszedł do seminarium. Bardziej zapamiętałem jego pobyt w Bartoszycach. Mama przechorowała to jego wojsko. Miała silną nerwicę. Musieliśmy korzystać z opieki lekarskiej”- wspomina. „W związku z tym, my też to przeżywaliśmy, bo widzieliśmy, że to nie jest coś normalnego. Nie wszystko wtedy rozumiałem, ale widząc reakcję mamy, czułem, że jest to krzywda wyrządzana nie tylko memu bratu, ale także rodzicom i całej rodzinie”- dodaje Andrzej.
Na przysięgę pojechała tylko mama, bo dla rodziny taki wyjazd stanowił duży wydatek. Ale była to okazja, żeby odwiedzić syna kleryka, przymusowo wcielonego do wojska. „Są zdjęcia z tego spotkania. Wyraz twarzy naszej mamy mówi wiele: jest smutna, zmartwiona, przeżywająca głęboko pobyt brata w wojsku”- tłumaczy Danuta. „Marek się rodzicom nie skarżył i nie opowiadał, co tam przeżywał, ale mama kontaktowała się z matką innego kleryka i rozmawiała z księżmi, więc wiedziała co tam się działo”- dopowiada Andrzej. „Chcę podkreślić, że my przysięgi nie składaliśmy, bo powiedzieliśmy, że to nie jest przysięga na naszą Ojczyznę. To oni wzięli dodatkowo jeszcze inną kompanię, żeby ktoś mówił za nas. Ale nie mieliśmy z tego powodu poważnych konsekwencji” – tłumaczy ks. Marian.
Przyznaje, że ta dwuletnia służba wojskowa była dla niego stratą czasu. „W ten sposób prześladowano Kościół. Przecież wszyscy studenci, którzy studiowali na innych uniwersytetach, mieli służbę wojskową w czasie wakacji lub po studiach. Nam przerwano naukę bardzo świadomie na dwa lata. I w tym czasie padały propozycje pomocy w dostaniu się na inne uczelnie, pod warunkiem, że zadeklarujemy odejście z seminarium. W ramach służby była szeroko zakrojona indoktrynacja polityczna, żebyśmy zmienili nasze myślenie o władzy, systemie komunistycznym”- uzasadnia kapłan.
Niektórzy chcieli w czasie pobytu w wojsku kontynuować studia. Dostawali skrypty i przechowywali je w siennikach, a egzaminy zdawali w czasie przepustek. Ks. Marian, idąc za radą swojego rektora, podjął dalszą naukę dopiero po zakończeniu służby i po powrocie do seminarium. W wojsku klerycy czasami pomagali w nauce swoim przełożonym. „Sierżanci przychodzili do nas i prosili o pomoc w zdaniu matury. Zgadzaliśmy się im pomagać, ale tak, żeby nikt tego nie widział. Potem nam dziękowali. Niektórzy wyraźnie męczyli się tą służbą, zwłaszcza oficerowie, którzy pochodzili z rodzin katolickich”- mówi ks. Marian.
Niestety, miał też przykre doświadczenia ze strony przełożonych. Szczególnie pamięta jedno zdarzenie, kiedy oficer polityczny kazał mu pójść do magazynku po broń, a to było na innym piętrze. „Kiedy wróciłem z bronią, stwierdził, że jest brudna. Kazał mi wrócić do magazynku, wyczyścić i wrócić. Dał mi na to dwie czy trzy minuty. No to pobiegłem tam, odetchnąłem kilka razy i wróciłem, bez ponownego czyszczenia broni. Chyba kilka razy kazał mi tak biegać”- opowiada ks. Marian i dodaje, że wtedy strasznie się zdenerwował i nie wytrzymał. „Powiedziałem mu, że nawet hitlerowcy tak nie postępowali, jak wy robicie z nami, tylko dlatego, że jesteśmy klerykami. Dodałem, że już jego rozkazów nie będę słuchał”- wspomina. I dalej powiedział mu, że doprowadził go do takiego stanu, że prosi o wezwanie lekarza. Opowiada, że poszedł do swojej sali i się położył. „Faktycznie byłem strasznie zdenerwowany. On przybiegł za mną i mówi, żebym nie udawał, a ja dalej, że proszę wezwać lekarza, bo źle się czuję i boli mnie serce. Przechodzili jacyś przełożeni i kazali mnie zostawić. Jak odszedł, to po jakimś czasie się uspokoiłem”- dopowiada. Co ciekawe, ta historia po latach miała swój ciąg dalszy.
„Proszę sobie wyobrazić, że jak już byłem rektorem w seminarium duchownym w Koszalinie i nastąpiła odwilż, wówczas komendant Szkoły Oficerskiej zadzwonił z prośbą, czy mógłby jakiś ksiądz poprowadzić zajęcia dla oficerów z filozofii czy z etyki. Jeden z kolegów tam poszedł”- opowiada ks. Marian. Mówi, że po tych zajęciach komendant mu podziękował za pomoc i w czasie tej rozmowy ks. Marian opowiedział o swoim pobycie w wojsku oraz o jednym z oficerów, który był wobec niego szczególnie złośliwy. Kiedy komendant dowiedział się o kogo chodzi, oznajmił, że on będzie u niego w Koszalinie za dwa tygodnie. „Powiedziałem, że serdecznie go zapraszam na kawę do seminarium. Chciałem porozmawiać o służbie w wojsku. I ten pułkownik przyjechał. Zapytał, czy go pamiętam i przyznał, że głupio się czuje. Przeprosił mnie”- opowiada ks. Marian. „Powiedziałem mu, że rozróżniam człowieka od ideologii. Nigdy nie zaakceptowałem ideologii, ale rozumiem, że człowiek może zbłądzić”- dopowiada. „W tym przypadku ten wojskowy pięknie się zachował i podziękowałem mu za to, że przyjął moje zaproszenie”- wspomina ks. Subocz.
W kamaszach z błogosławionym
Wspomnienie o ks. Jerzym Popiełuszce
Marian Subocz odbywał służbę wojskową w jednostce w Bartoszycach w tym samym czasie co bł. Jerzy Popiełuszko, wtedy także kleryk. Późniejszy kapelan Solidarności był szczególnie gnębiony przez dowództwo. Posiadanie różańców, książeczek do modlitwy było zabronione, ale niektórzy oficerowie przymykali na to oko. Inni byli rygorystyczni. Na takiego trafił Alek Popiełuszko, alumn warszawskiego seminarium duchownego[31]. „Nosił na ręce różaniec w formie obrączki, który otrzymał od Prymasa Wyszyńskiego i powiedział, że go nie zdejmie. Wtedy zaczęli się nad nim znęcać”- opowiada ks. Marian. W Biuletynie IPN nr 10 (167) Milena Kindziuk opisuje doświadczenia ks. Jerzego Popiełuszki z pobytu w wojsku. Przytacza wspomnienia jego kolegów, kleryków, którzy z nim służyli w jednostce i razem przebywali na sali. W tej publikacji czytamy, że zdarzało się tak, że kleryk Popiełuszko musiał do oficera czołgać się na kolanach, po ziemi. Nie otrzymywał przepustek, w czasie wolnym musiał w pełnym rynsztunku kilka razy w ciągu dnia meldować się u oficera, trocinami szorować korytarze i czyścić toalety. Sam Alek Popiełuszko pisał do swojego ojca duchownego w seminarium ks. Czesława Miętka: „[Dowódca] Kazał mi się rozbuć, wyciągnąć sznurówki z butów, zdjąć onuce. Stałem więc przed nim boso. Oczywiście cały czas na baczność. Stałem jak skazaniec. Zaczął się wyżywać. Stosował różne metody. Starał się mnie ośmieszyć. Poniżyć przed kolegami, to znów zaskoczyć możliwością urlopów i przepustek. Boso stałem przez godzinę. Nogi zmarzły, zsiniały…”[32]. Mimo to kleryk Alek Popiełuszko nie dał się złamać. Zachęcał innych do wspólnej modlitwy i ją inicjował. „W każdy piątek prowadził dla żołnierzy-kleryków drogę krzyżową, a w pozostałe dni tygodnia, na wzór porządku seminaryjnego, proponował czas skupienia, rozmyślań duchowych. Codziennie wieczorem przewodził nieszporom, czyli modlitwie brewiarzowej, którą odmawiają duchowni. W ten sposób seminarzyści kontynuowali swoją formację kapłańską”- można przeczytać w biuletynie[33]. Ks. Marian Subocz wspomina, że fizyczne znęcanie się nad klerykami dotyczyło wielu z nich. Wspomina już nieżyjącego kolegę, który miał lęk przed wodą. „Podoficerowie chyba o tym wiedzieli. Zakładali mu pas i z trampoliny kazali skakać do basenu albo na sznurze wrzucali go do wody. Śmiali się z tego i ciągnęli za tę linę. To było straszne znęcanie się”- wspomina z oburzeniem ks. Marian. Podobnie traktowany był Alek Popiełuszko[34].
Ks. Marian Subocz poznał go osobiście. „Byliśmy w jednym bloku. Widywaliśmy się z Jurkiem w klubie żołnierskim, gdzie chodziliśmy na kawę, a także w kościele podczas rekolekcji. Słyszeliśmy od kolegów z II kompanii, że nad nim i nad jeszcze innymi klerykami znęcali się podoficerowie”- wyjaśnia ks. Marian. „On był normalnym człowiekiem, ale nadzwyczajne było to, jak bronił swojej wiary. Wyrażało się to m.in. w tych drobnych gestach, że nie chciał zdjąć medalika czy różańca. A potem ta jego postawa w czasie Solidarności. Przecież on był fizycznie słaby, ale dzięki wierze silny duchem. Dla nas wszystkich był wzorem”- tłumaczy ks. Marian. Stara się co roku jeździć do Warszawy w rocznicę śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, by wspólnie z innymi księżmi, którzy służyli z nim w Bartoszycach, odprawić Mszę św. przy jego grobie i się z nimi spotkać. „Coraz mniej nas przyjeżdża. Ostatnio, kiedy tam byłem, przyjechało nas może 60 czy 70. Ale mamy już ponad 70 lat, a niektórzy blisko 80, bo do wojska zostali powołani na czwartym lub piątym roku studiów”- tłumaczy. „Wspominamy go, modlimy się wspólnie. Jurek był człowiekiem, który robił coś ważnego, narażając się na niebezpieczeństwo i poniósł męczeńską śmierć. Wtedy patrzyliśmy na to jak na stratę bardzo dobrego kapłana i kolegi, ale teraz cieszymy się, że mamy nowego świętego”- opowiada. „Jeździliśmy też do jego matki, jeszcze jak Jurek żył. Chcieliśmy mu okazać solidarność, bo wiedzieliśmy, że był nękany. A po jego śmierci, byłem tam chyba cztery razy. Raz nawet wraz z biskupami z Francji, bo chcieli koniecznie spotkać matkę ks. Popiełuszki”- opowiada ks. Marian. Dziś w pokoju gościnnym na plebanii parafii pw. św. Marcina w Kołobrzegu, gdzie ks. Marian jest proboszczem, na stoliku stoi krzyż z kawałkiem kamienia z grobu bł. Jerzego Popiełuszki.
Kiedy opuszczali koszary, nie zdawali sobie sprawy, że po szesnastu latach, bardzo bogatych w trudne wydarzenia w kraju, ich kolega z wojska zostanie brutalnie zamordowany. Ks. Jerzy Popiełuszko był duszpasterzem ludzi pracy, służby zdrowia i prześladowanych, aktywnie wspierał Solidarność. Odprawiał Msze św. za Ojczyznę, które gromadziły tłumy wiernych i działaczy opozycji z całej Polski. Nawoływał do pojednania, aby zło dobrem zwyciężać. Zginął z rąk funkcjonariuszy komunistycznych służb 19 października 1984 roku, torturowany, a następnie utopiony w Wiśle koło Włocławka. „To był szok dla nas wszystkich, bo nikt nie myślał, że komuniści zamordują go w tak okrutny sposób”- wspomina ks. Marian. „Jurek bardzo się angażował w pomoc na rzecz ludzi związanych z Solidarnością, poszkodowanych przez ówczesną władzę. Gromadziło się wokół niego mnóstwo osób, więc było do przewidzenia, że prędzej czy później UB będzie próbowała go pozbawić życia. Dla nas, znajomych z wojska, informacja o jego śmierci była szczególnie bolesna”- dodaje. Jednocześnie podkreśla, że po tym wydarzeniu, nie tylko wśród duchowieństwa w Polsce, ale w całym społeczeństwie zrodziła się nadzieja, że nastąpią zmiany. „Mówiliśmy wtedy, że ta jego męczeńska śmierć musi przynieść owoce, jakieś przemiany społeczne. Ona nie może być na próżno i tak się stało”- zamyśla się ks. Marian. Przyznaje, że postawa ks. Jerzego bardzo mu imponowała. „On był takim chuchrem. Miał problemy zdrowotne. Prymas Józef Glemp chciał go wysyłać na studia do Rzymu, ale ks. Jerzy nie przyjął tej propozycji. Powiedział, że chce być z wiernymi, którym chce służyć w tak trudnym czasie. I ten kapłan dał siłę tylu rodakom”- przekonuje. „Był przykładem na to, że nawet bez broni człowiek może pokonać zło i to jest piękne świadectwo człowieka i kapłana. Pokazał, że żył na co dzień tym, co głosił”- wyjaśnia ks. Marian i uzasadnia: „Chrystus wziął na siebie krzyż, żeby odkupić człowieka i przeznaczyć wszystkich do świętości. Ksiądz Jurek postąpił podobnie. Głosił Ewangelię i w tak trudnych chwilach dawał ludziom siłę i nadzieję. Mimo, że miał świadomość jak jest niewygodny dla władz komunistycznych, to się nie wycofał. Był człowiekiem głęboko wierzącym i ufającym Bogu”. Zdaniem ks. Mariana, ludzie, którzy go zamordowali, do końca życia będą mieli wyrzuty sumienia.
Dziś ks. Marian ma kolegę błogosławionego[35]. „Modlę się za wstawiennictwem ks. Jerzego. Zależało mi, żeby moi parafianie też to robili, dlatego zawiesiłem w kościele[36] jego portret. Kiedy odprawiam Mszę św., to zawsze na niego spoglądam i czasami w trudnych sytuacjach mówię: Jurek, pomóż. Wiem, za co oddał swoje życie i w jakim celu”- stwierdza. „Na szczęście Pan Bóg wyprowadza dobro z każdego cierpienia i ta jego śmierć przynosi piękne owoce. Wielu młodych ludzi nawróciło się poprzez jego męczeńską śmierć i wielu wróciło do Kościoła, do Pana Boga. Myślę, że nawet w gronie osób związanych z władzami komunistycznymi czy służbami, mogli być tacy ludzie, których poruszyła postawa ks. Jerzego i jego niewinna śmierć” – uważa ks. Marian.
Ks. Marian Subocz 18 października 2011 roku został wyróżniony Medalem Błogosławionego Ks. Jerzego Popiełuszki. W specjalnym dekrecie, wydanym w związku z tą okolicznością, biskup polowy Wojska Polskiego Józef Guzdek pisał, że medal ten jest wyrazem pamięci i wdzięczności Kościoła za świadectwo wiary i posługę według ewangelicznej wskazówki zło dobrem zwyciężaj, tak bliskiej sercu bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Wyróżnienie to otrzymali biskupi i kapłani, którzy będąc alumnami, zostali zmuszeni do odbycia służby wojskowej i podczas jej pełnienia dochowali wierności Bogu, Kościołowi i Ojczyźnie[37].
To nie jedyny święty, którego spotkał na swojej drodze życiowej ks. Marian Subocz. Na spotkanie ze św. Janem Pawłem II musiał jeszcze poczekać, chociaż kardynał Karol Wojtyła, wówczas metropolita krakowski, odwiedził jednostkę w Bartoszycach w czasie jego służby wojskowej. Wizyty przełożonych z seminariów duchownych czy biskupów w kleryckich jednostkach wojskowych były ograniczane przez władze państwowe i dowództwo, ale się zdarzały. Ks. Marian mówi, że odwiedził ich ojciec duchowny z paradyskiego seminarium. Progi jednostki przekroczył również kardynał Karol Wojtyła, będąc na uroczystości koronacji cudownego obrazu Matki Bożej w Świętej Lipce w 1967 roku. „Oni w wojsku wiedzieli, że przyjeżdżają biskupi z Konferencji Episkopatu Polski. Dlatego wyprowadzili nas na ćwiczenia do lasu w mundurach, w pełnym oporządzeniu. To był marsz chyba z 20 kilometrów w jedną stronę. Zanim wróciliśmy, wszyscy biskupi odjechali, tylko został jeden, kard. Karol Wojtyła”- wspomina ks. Marian. „Wezwali do sali żołnierzy kleryków z seminariów krakowskiego i częstochowskiego, by się z nim spotkali. Nam niestety nie pozwolili, chociaż kardynał chciał się spotkać z wszystkimi żołnierzami”- dopowiada.
Gdy w Olsztynie miały się odbyć uroczystości jubileuszowe 400-lecia najstarszego w Polsce Wyższego Seminarium Duchownego Hosianum (25-26 listopada 1967 roku), dowództwo zdawało sobie sprawę, że wezmą w nich udział biskupi przybyli z różnych diecezji z prymasem Stefanem Wyszyńskim na czele. By nie dopuścić do ich spotkania z klerykami, 24 listopada zabrano żołnierzy na wycieczkę autokarową do Gdyni, Gdańska i Oliwy. Ale klerycy z seminarium gdańskiego zdążyli uprzedzić władze swojego seminarium o tej wycieczce i podczas zwiedzania katedry oliwskiej, ku zaskoczeniu dowództwa, wszyscy mogli się spotkać z biskupem gdańskim Edmundem Nowickim, który nie wyjechał na uroczystości do Olsztyna.
Wcześniej, 10 września, w Gietrzwałdzie prymas Wyszyński koronował cudowny obraz Matki Boskiej Gietrzwałdzkiej. Wówczas klerykom zorganizowano trzydniowe ćwiczenia w terenie. Jak opisuje ks. Jan Zając w swojej książce Mundur zamiast sutanny, alarm nawołujący do pobudki usłyszeli w piątek nad ranem. „Widok zmobilizowanego całego dowództwa jednostki i odprawa, której na uboczu dokonywano dla niższych dowódców, nie pozostawiały wątpliwości, że to poważny wymarsz. (…) Pod wieczór stanęliśmy nad jeziorem Lutry, mając za sobą dobrze ponad 40 km marszu, a częściowo i biegu oraz dla odmiany trochę czołgania. Pamiętam, że namioty rozbijaliśmy już po ciemku” – opisuje kapłan. Gdy wrócili do koszar w niedzielę z udawanym zakłopotaniem główny politruk[38] przyznał, że mieli odwiedziny przełożonych seminaryjnych i biskupów. Byli rozgoryczeni, że nie udało im się z nimi spotkać.
Ks. Marian przyznaje, że wizyty przełożonych z seminarium czy biskupów miały dla nich ogromne znaczenie, bo to ich umacniało i przekonywało, że się o nich troszczą. Klerycy opowiadali sobie potem o spotkaniach ze swoim biskupem. „Dzięki temu dowiadywaliśmy się, że został napisany list do Ministerstwa Obrony Narodowej w naszej sprawie z prośbą o zwolnienie kleryków ze służby wojskowej. Ktoś też podał do Radia Wolna Europa informacje o tym, ilu kleryków jest w tej jednostce, a jeden z biskupów zawiózł taki list do papieża Pawła VI i papież dla każdego kleryka przekazał różaniec”- opowiada. Mówi, że przy tych okazjach starali się przemycać informacje do biskupów, jak są traktowani i że zabrania im się modlić. „Myślę, że to były dwa lata takiej próby powołania. Mogłem zrezygnować. Oni tam proponowali pomoc w dostaniu się na inne studia. A ja przekonałem się o swojej woli kontynuowania obranej drogi do kapłaństwa. Nie dałem się złamać”- uważa ks. Marian Subocz. Dodaje, że paradoksalnie, te prześladowania, których doświadczali, umacniały ich. „Nawet ci klerycy, którzy zrezygnowali z seminarium, mówili, że nie chcieli odejść w czasie służby wojskowej, żeby nie dawać dowódcom satysfakcji”- uzasadnia ks. Marian.
Po zakończeniu służby wojskowej ks. Marian wraz z innymi klerykami spotkał się z kardynałem Stefanem Wyszyńskim. Mówił, że podczas tego spotkania każdy przedstawiciel diecezji miał opowiedzieć, jak traktowano kleryków oraz ilu ich było z poszczególnych diecezji. „Prymas podziękował za naszą postawę i wytrwałość. To nas bardzo umocniło”- wspomina. Dodaje, że gdyby czasy były bardziej sprzyjające Kościołowi, to z tego trudnego doświadczenia, mogłyby się zrodzić dobre owoce. „Niestety panował jeszcze komunizm, ale my mieliśmy różne pomysły na współpracę, by wymieniać się doświadczeniami z naszych diecezji, tworząc chociażby seminaria duchowne. To był trudny czas dla Kościoła, który spychano na margines”- tłumaczy ks. Marian.
Chciało się skakać z radości
Święcenia diakonatu i prezbiteratu
Po odbyciu służby wojskowej kleryk Marian Subocz ponownie przekroczył mury seminaryjne w Paradyżu. To nie był łatwy powrót, po dwuletniej przerwie w nauce i z koniecznością dołączenia do nowego kursu. Przyznaje, że zarówno na początku, jak i później miewał wątpliwości, czy wytrwa w kapłaństwie. „Słyszałem o odejściach innych kleryków. Zastanawiałem się, czy dam sobie radę, jak to będzie? Takie wątpliwości się pojawiały. Myślę, że każdy sobie zadaje takie pytania. Byłem świadomy, że kapłaństwo nie jest proste, ale mówiłem, że jeżeli Pan Bóg mnie powołał, to niech Pan Bóg się też troszczy o to, żebym wytrwał”- opowiada ks. Marian. „Wiedziałem, że moi rodzice bardzo się za mnie modlili, cała wspólnota seminaryjna również. Jeszcze w wojsku dostawaliśmy w listach takie zapewnienie. To dodawało siły. Podobnie z wsparciem duchowym, otrzymywanym z parafii”- dodaje. Wspomina, że spotykał się z proboszczem na kawie w czasie formacji seminaryjnej, jak przyjeżdżał do domu. „Dzieliłem się z nim swoimi obawami, bo pewien lęk zawsze jest, podobnie jak przed podjęciem decyzji o małżeństwie. Pojawiało się pytanie, czy dam radę wytrzymać w tym wszystkim.
Te różne pytania, które każdy sobie zadawał na pewno, rozwiązywaliśmy w kaplicy przed Najświętszym Sakramentem czy w rozmowie z ojcem duchownym”- wyjaśnia kapłan. Mówi, że miał wyjątkowego ojca duchownego o. Ludwika Chodzidło CM[39]. „Był realistą i takim mądrym ojcem, który czasami nas skarcił, ale przede wszystkim mogliśmy liczyć na jego dobre rady. Był dojrzałym człowiekiem i dla nas wielkim autorytetem”- przekonuje. „Pamiętam, jak po powrocie z wojska, zabrał mnie na kajak. Poczęstował mnie papierosem, bo wiedział, że palę. Przyznał, że sam nauczył się palić w czasie Powstania Warszawskiego[40]. Ale dodał, że jeśli mogę rzucić to świństwo, to żebym tak zrobił. Potem zapytał, jak się czuję po tym wojsku?”- wspomina ks. Marian. „Wiedział, że po dwuletniej przerwie byliśmy tacy rozbici. Dołączyliśmy do kursu z innymi kolegami. Mieliśmy przerwę w nauce. Musieliśmy się na nowo wdrażać w życie seminaryjne. Przełożeni zdawali sobie z tego sprawę i nas wzmacniali”- wyjaśnia. „O. Ludwik prosił, żebym mu opowiedział, jak ja widzę swoją przyszłość w kapłaństwie. Powiedziałem mu o swoich obawach i lękach. Uspokoił mnie, powiedział, że to naturalne i że potrzebuję czasu”- dopowiada ks. Marian.
Mówi, że ma dobre wspomnienia z seminarium. „Mieliśmy bardzo dobrą kadrę profesorską. Dla mnie takim wzorem w kapłaństwie, poza ojcem duchownym, był również rektor ks. Gerard Dogiel. To był człowiek bardzo poważny. Wykładał metafizykę. Zawsze był przygotowany do wykładów i każdego z nas traktował na serio”- wspomina ks. Marian. Wymienia również ks. Pawła Sochę, obecnie biskupa seniora w diecezji zielonogórsko-gorzowskiej, który wykładał dogmatykę. „To też był bardzo solidny kapłan i człowiek”- stwierdza. Na liście ważnych duchownych, wykładowców z czasów seminaryjnych, ks. Marian wymienia również ks. Józefa Weissmanna CM[41] od prawa kanonicznego. „On był trochę komikiem, więc na tych zajęciach z prawa często nas rozśmieszał, ale jednocześnie dobrze potrafił przekazywać wiedzę. Dzięki niemu mieliśmy trochę inny obraz profesora, nie tak sztywnego, tylko zabawnego człowieka”- wyjaśnia ks. Marian. Wielu wykładowców w seminarium w Gościkowie-Paradyżu to byli zakonnicy. Przygotowywali kleryków na trudności, z jakimi będą się zmagać po opuszczeniu seminarium, pracując na parafiach w diecezji. „Mówili nam, że inaczej przeżywa się kapłaństwo we wspólnocie zakonnej, bo ma się wsparcie całej wspólnoty. Tłumaczyli, że my często sami będziemy musieli się mierzyć z różnymi problemami w parafii, także z doświadczeniem samotności. Dlatego przekonywali nas, że musimy mieć silną psychikę, żeby wytrwać na obranej drodze”- opowiada ks. Marian i dodaje, że to były dobre wskazówki. Przyznaje, że raczej pozytywnie myśleli o kapłaństwie, ale docierały do nich informacje o odejściach z kapłaństwa czy o negatywnych zachowaniach niektórych duchownych. „To tak jak w każdym zawodzie, mogą się zdarzyć ludzie bardzo zaangażowani, kompetentni, oddani i pracujący z poczuciem misji oraz powołania. Ale mogą być też osoby, które nie powinny tego zawodu wykonywać”- tłumaczy ks. Marian.
Święcenia diakonatu kleryk Marian Subocz przyjął 14 czerwca w 1972 roku w Gościkowie-Paradyżu. Sakrament przyjęło wówczas czternastu kleryków. Rok później, 17 czerwca, przyjął święcenia prezbiteratu. Sakramentu udzielił mu w kościele pw. NMP Królowej Polski w Lęborku biskup Ignacy Jeż. W grupie neoprezbieterów znalazło się wówczas pięciu księży z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, dziewięciu z diecezji gorzowskiej, a nikogo nie było z archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej. „Zrobiliśmy dekorację, która przedstawiała rybaka siedzącego z siecią. W jednej sieci miał pięć ryb, drugiej dziewięć, a w trzeciej siedziała żaba, bo w Szczecinie nie było nikogo”- opowiada z uśmiechem ks. Marian i dodaje, że ówczesnemu ordynariuszowi archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej biskupowi Jerzemu Strobie to się nie spodobało. „A to takie studenckie żarty”- komentuje.
Sam dzień święceń prezbiteratu po 50 latach od tego wydarzenia wspomina poruszony: „To było bardzo przejmujące, bo już wiedziałem, że zostanę kapłanem. W głowie pojawiała się myśl, żebym tylko wytrwał”. Mówi, że odczuwał wielką radość, taką wewnętrzną i dziękował Bogu za ten dar. „To się chciało skakać z radości”- wspomina ks. Marian. Jednocześnie przyznaje, że zastanawiał się co będzie dalej po święceniach, do jakiej trafi parafii i jak zostanie przyjęty przez wiernych. „Na początku wszystko jest nowe i to życie parafialne trzeba było dopiero poznawać. Ważne też z jakim proboszczem będzie się współpracować”- dodaje.
Prymicję, a więc pierwszą Mszę św. ks. Marian Subocz odprawił 24 czerwca 1973 roku zgodnie ze zwyczajem w swojej rodzinnej parafii pw. św. Mikołaja w Wałczu. Tradycyjnie neoprezbiterzy przed tą Eucharystią wychodzą uroczyście z rodzinnego domu w asyście dzieci, które otaczają nowo wyświęconego kapłana dużym wieńcem, uplecionym z kwiatów i gałązek krzewów. Ks. Marian Subocz błogosławieństwo rodziców przed Mszą prymicyjną przyjął na plebanii i stamtąd wraz z bliskimi, kapłanami, sąsiadami oraz wspólnotą parafialną wyruszył do kościoła. W prymicji uczestniczyli także kapłani z dekanatu i wychowawcy seminaryjni. Kazanie prymicyjne wygłosił ks. prałat Wenancjusz Borowicz. Na zakończenie Mszy św. ks. Marian udzielił błogosławieństwa prymicyjnego, a wierni otrzymali obrazki prymicyjne, na których ks. Marian umieścił słowa psalmu Pan mocą moją (Ps 27,6). Po Eucharystii odbyło się przyjęcie.
Pierwszy dekret, posyłający młodego księdza na parafię, otrzymał do Kołobrzegu[42]. 1 lipca 1973 roku trafił do parafii pw. św. Marcina, gdzie proboszczem był ks. prałat Józef Słomski[43]. „Nigdy wcześniej nie byłem w Kołobrzegu i proboszcza Słomskiego też nie znałem”- przyznaje ks. Marian. Gdy został wikariuszem tej parafii, w konkatedrze kołobrzeskiej było jeszcze zamurowane prezbiterium i za ścianą mieściło się Muzeum Wojska Polskiego. Eucharystię sprawowali wówczas w konkatedrze i w pobliskim kościele pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Wtedy w parafii posługiwało, poza proboszczem, jeszcze dwóch starszych kapłanów[44]. „Przywitali mnie serdecznie. Proboszcz był wspaniałym kapłanem i organizatorem, chociaż był nerwusem”- wspomina ks. Marian. To ks. Słomski wyprowadził armaty z kołobrzeskiej świątyni i ją odbudował. „Kiedy tu przyjechałem, nie było dachu i niektórych ścian. Zobaczyłem kolos bez sklepienia, z opalonymi ścianami i resztkami tynku oraz trzy mocno odchylone filary. Na piaskowej podłodze stał ciężki sprzęt wojenny: armaty, działa i pojazdy wojskowe” – relacjonował w 2017 roku ks. Józef Słomski[45]. Ks. Marian opowiada, że często trzeba było się przemieszczać w parafii między kościołem pw. Niepokalanego Poczęcia NMP a konkatedrą, bo Msze św. odprawiano prawie równolegle w obu świątyniach. „W Kołobrzegu w tamtym czasie byli jeszcze tylko franciszkanie, mimo, że miasto liczyło prawie 30 tys. mieszkańców, a do tego jeszcze przyjeżdżali turyści i kuracjusze. Mieliśmy dużo pracy”- tłumaczy i przyznaje, że na początku swojej pracy kapłańskiej najbardziej obawiał się posługi w konfesjonale.
Ks. Marian, jako neoprezbiter, prowadził m.in. katechezę. „Dostałem grupę młodzieży i spotykaliśmy się w takiej dużej, zrobionej z desek, szopie. Inni księża uczyli w piwnicy, bo nie było salek”- opowiada. Jako katecheta został oddelegowany do pracy w Budzistowie i Bogucinie. Tam lekcje religii odbywały się w domach prywatnych, ponieważ ówczesne władze nie wyrażały zgody na używanie pomieszczeń szkolnych lub sali wiejskiej. Dojeżdżał autobusem lub stopem. Oprócz katechezy, spotykał się z młodymi ludźmi, jako opiekun ministrantów oraz grup oazowych. Pierwsze rekolekcje Ruchu Światło-Życie z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej były prowadzone w Łapszach Niżnych na południu Polski. Tam wyjeżdżali wraz z ks. Antonim Zielińskim. Podobały mu się te spotkania z młodzieżą. „Pamiętam, że któregoś razu puściliśmy im utwór Jesus Christ Superstar[46]. To się właściwie nie nadaje do kościoła, ale młodzież za tym szalała”- opowiada ks. Marian. „Pojechaliśmy z młodzieżą oazową do ks. Franciszka Blachnickiego[47] z dwudziestoosobową grupą. Wszyscy mówili do mnie Wujek, bo takie wyjazdy z kapłanem były zabronione. Ale w pociągu ludzie domyślali się, że jestem księdzem”- wspomina z uśmiechem. Mówi, że dobrze mu się pracowało w tej parafii, bo księża stanowili zgraną paczkę. To tym bardziej ważne, że okoliczności były trudne, ze względu na brak kościołów, nieprzychylność władz, przez co tak długo Muzeum Wojska Polskiego pozostawało w murach świątyni. „Gdyby oddali ją wcześniej Kościołowi, to już dawno konkatedra zostałaby odbudowana. Jestem pełen uznania dla ks. Słomskiego. To niesamowity, szlachetny i zaradny kapłan”- podsumowuje ks. Marian. Przekazanie całego kościoła pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny na cele kultu religijnego nastąpiło w maju 1974 roku, czego był świadkiem[48]. Muzeum Oręża Polskiego mieściło się jeszcze w wieży świątyni do 1976 roku. „W Boże Ciało, 13 czerwca 1974 roku, w konkatedrze pw. Wniebowzięcia NMP odbyła się pierwsza katolicka msza od prawie 500 lat, którą odprawił biskup Tadeusz Werno – sufragan koszalińsko-kołobrzeski”- pisze Robert Dziemba w publikacji Historia Kołobrzegu po 1945 roku[49].
Posługa ks. Mariana w parafii pw. św. Marcina w Kołobrzegu trwała nieco ponad rok, bo od 1 października 1974 roku został notariuszem kurii i kapelanem biskupa Ignacego Jeża. Jednym z ważniejszych wydarzeń w czasie tej posługi był jubileusz 975-lecia utworzenia biskupstwa w Kołobrzegu. Uroczystości odbyły się 17 sierpnia 1975 roku na placu przed konkatedrą. Ks. Marian Subocz, jako ceremoniarz posługiwał w czasie Eucharystii, której przewodniczył kard. Karol Wojtyła, metropolita krakowski. Towarzyszyło mu 28 biskupów. Kazanie wówczas wygłosił Prymas Polski kard. Stefan Wyszyński. Przybyło ponad 50 tysięcy wiernych, nie tylko z terenu diecezji, ale także innych rejonów Polski. Niektóre źródła podają nawet 70 tysięcy osób.
Ks. Marian rolę kapelana biskupa Jeża pełnił ponad rok, bo otrzymał od ordynariusza kolejną propozycję.
Z 10 dolarami w kieszeni
Studia doktoranckie w Rzymie
„Zgodziłem się na studia doktoranckie w Rzymie, bo to była szansa na pogłębienie wiedzy teologicznej, dalszy intelektualny rozwój, poznanie innego świata i Kościoła. U nas był przecież komunizm”- podkreśla ks. Marian. Najpierw musiał załatwić paszport i tu pojawiły się problemy. Wydawaniem tych dokumentów zajmowało się wówczas Biuro Paszportów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – jednostka powiązana z organami Milicji Obywatelskiej. „Na początku urzędnicy proponowali, żebym po wyjeździe do Rzymu, przekazywał im informacje, jakieś wycinki z gazet, aby mogli się dowiedzieć, co tam piszą o Polsce”- opowiada. „Mówiłem im: panowie, to w ambasadzie nie ma ludzi, którzy znają język włoski? Przecież muszą znać i przeglądają prasę. Absolutnie się nie zgadzam na żadną współpracę”- wspomina dalej. Próbowali odwlec decyzję w czasie i w taki sposób wywrzeć na nim presję. „Poszedłem do biskupa i opowiedziałem mu o problemach. Biskup mnie uspokajał i tłumaczył, że to są takie metody, bo próbują nakłonić mnie do współpracy. Rzeczywiście, mimo, że się na nią nie zgodziłem, otrzymałem paszport i wyjechałem do Włoch 20 stycznia 1976 roku”- wspomina ks. Marian.
Kiedy wyjeżdżał, nie znał języka włoskiego. „Umówiłem się z kolegą, żeby mnie odebrał z dworca. Wiedziałem tylko jak tam dotrzeć z lotniska”- opowiada ks. Marian. Ale jak już dostał się na dworzec, to się okazało, że kolegi nie ma, bo musiał zostać na uczelni. „Na szczęście ktoś mi wytłumaczył, jak mam dojechać do Papieskiego Kolegium Polskiego. Kupiłem bilet na metro i w końcu dotarłem na miejsce. Byłem cały spocony, bo miałem ze sobą dwa ciężkie plecaki” – wspomina swoje pierwsze przygody w Wiecznym Mieście.
Musiał się spakować na kilka lat. „Wyjeżdżałem ze świadomością, że mogę wrócić dopiero po zakończeniu studiów, bo paszport otrzymałem tylko w jedną stronę. Gdybym wrócił w czasie wakacji, to już prawdopodobnie nie dostałbym kolejnego paszportu” – opowiada ks. Marian. Dodaje, że biskup Jeż żegnając się, powiedział, że ma być tam tak długo, aż skończy studia. „Spakowałem słownik włosko-polski, bieliznę i inne ubrania” – wymienia ks. Marian i dodaje, że starał się zabrać ze sobą jak najwięcej rzeczy, bo posiadał przy sobie tylko 10 dolarów, które wtedy miały wartość czterech kaw cappuccino. W Polsce ta suma odpowiadała przeciętnej miesięcznej pensji. „Nie można było więcej przewieźć pieniędzy, a nie było wtedy kart płatniczych czy kredytowych”- dodaje. Po jakimś czasie otrzymał w Kolegium Polskim stypendium, dzięki któremu mógł opłacić czesne i mieć na drobne wydatki. Na szczęście po dwóch latach sytuacja się zmieniła. Arcybiskup Bronisław Dąbrowski, ówczesny sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski, wstawił się za kilkoma księżmi, którzy nie mieli paszportu w obie strony, żeby mogli przyjeżdżać do Polski w czasie studiów i to się udało. Po dwóch latach rozłąki z bliskimi i środowiskiem duchownych w diecezji ks. Marian Subocz przyjechał do Polski.
W związku z tym, że studia rozpoczął w styczniu, musiał odbyć kurs języka włoskiego i jednocześnie uczęszczać na wykłady. A został skierowany przez biskupa na studia z teologii i patrologii na Papieskim Uniwersytecie Salezjańskim (wydział literatury klasycznej i chrześcijańskiej). „Byłem wrzucony na głęboką wodę. Dobrze, że studiowało tam już kilku kolegów z Polski, którzy mi pomagali. Udało się zdać pierwsze egzaminy i dzięki temu nie miałem zmarnowanego półrocza, ale w wakacje natychmiast rozpocząłem kurs języka włoskiego w Perugii, a po dwóch miesiącach, czyli we wrześniu i do połowy października, pojechałem na kurs języka niemieckiego. Także cały czas byłem na wysokich obrotach”- wspomina.
Ksiądz Marian przyjechał do Rzymu, miasta pełnego słońca, turystów, pięknych zabytków i wyjątkowej historii. Życie tam szalenie kontrastowało z wówczas szarą, smutną, biedną, pełną ograniczeń komunistyczną Polską. „Zobaczyłem, że tam jest wiele wierzących osób, tak jak my, ale nie mają problemów, z którymi my wtedy w Polsce się zmagaliśmy. Tam ludzie byli wolni. To się wyrażało w ich sposobie bycia. My ciągle byliśmy ostrożni, pełni obaw, żeby nie popełnić jakiegoś błędu. To było nowe doświadczenie”- wyjaśnia ks. Marian.
Na początku pobytu w Rzymie poprosił kolegów, żeby go oprowadzili po mieście. Zwiedzali wszystkie bazyliki. Ale szczególnie wspomina jedną z pierwszych wypraw po Rzymie, gdzie wybrał się z kolegą, podobnie jak on, jeszcze słabo zorientowanym w topografii miasta. Pojechali do dzielnicy Trastevere (Zatybrze, leży na zachodnim brzegu Tybru) ze względu na to, że jest to najstarsza dzielnica Rzymu, a przez wielu uznawana za najciekawszą. Pojechali tramwajem. Tam znajduje się bazylika pw. Najświętszej Maryi Panny na Zatybrzu. To jeden z najstarszych kościołów w Rzymie, gdzie pochowany jest kard. Stanisław Hozjusz, polski duchowny, dziś Sługa Boży. „Przepiękna jest ta dzielnica, dużo tam wąskich uliczek, kolorowych i zabytkowych kamienic, restauracji i kawiarenek”- zachwyca się ks. Marian. „Pobłądziliśmy w tych uliczkach i nie wiedzieliśmy, którym tramwajem wrócić. Nie znaliśmy języka, więc mieliśmy trudność, żeby kogoś zapytać. Trochę ogarnął nas strach, że zabłądziliśmy, ale ostatecznie udało nam się wrócić do kolegium. Byliśmy szczęśliwi, że sobie poradziliśmy”- uśmiecha się do wspomnień. Przyznaje, że przede wszystkim musiał się skupić na studiowaniu.
Ks. Marian Subocz, będąc na drugim roku studiów, postanowił się przeprowadzić. „Jak już opanowałem język włoski, to pomyślałem, że dobrze by było dostać się do innego kolegium, żeby poznać lepiej język. Chciałem poznać Włochów, ich kulturę, ale także nawiązać kontakty, żeby po powrocie do Koszalina, zapraszać ich na wykłady”- tłumaczy. Poszedł więc do rektora Kolegium Lombardzkiego, które znajduje się przy Santa Maria Maggiore, gdzie wcześniej studentem był papież Paweł VI. Rektor zgodził się go przyjąć, po otrzymaniu prośby od biskupa diecezjalnego Ignacego Jeża. Ks. Subocz dopełnił formalności i zaczął życie głównie wśród włoskich studentów. Chociaż nie był tam jedynym Polakiem. Mieszkało jeszcze dwóch, a także księża z Australii, Niemiec i Malty. Po przeprowadzce było mu też o wiele łatwiej przemieszczać się po mieście, bo to kolegium znajdowało się w samym centrum. „Stamtąd miałem kilka kroków do przystanku tramwajowego i szybko mogłem się dostać na uniwersytet”- wspomina.
„Tęsknota była, szczególnie przez te pierwsze lata, dopóki nie miałem możliwości wyjazdu do domu. Tęskniłem za rodzicami, rodzeństwem. Mieliśmy kontakt telefoniczny, ale z dużymi trudnościami, bo połączenie z Polską uzyskiwało się dopiero po północy. Zdarzało się, że bliscy wstawali w nocy, żeby chwilę ze mną porozmawiać” – wspomina. „W domu rodzice nie mieli telefonu, bo ciągle brakowało numeru i nie można było tego załatwić”- wyjaśnia jego siostra Danuta, która w tamtym czasie, jako mężatka, mieszkała w bloku i telefon miała. „Tata, czekając na połączenie z synem, siedział w fotelu czasami wiele godzin, bo połączenie z Markiem było w środku nocy albo nad ranem”- dodaje. Była też korespondencja listowna. Ks. Marian mówi, że jak ktoś z kolegów księży jechał do Polski, to przekazywali więcej listów, żeby je w kraju rozesłał. W liście z 5 lutego 1980 roku ks. Marian pisał do swoich bliskich: „Kochani, dziś otrzymałem list z domu i natychmiast usiadłem, żeby odpisać. Cieszę się bardzo, że otrzymaliście paczki i mam nadzieję, że otrzymacie jeszcze. W Polsce na pewno jest zimno i pada śnieg- w Rzymie pogoda jest wspaniała. Przed kilkoma dniami byłem na audiencji u Papieża i mogłem nawet zamienić z Nim parę słów. Niedługo przyślę Wam zdjęcia, które robiłem w domu i z mego pobytu u Papieża. Święta Wielkanocne tzn. tylko Wielki Tydzień spędzę w Niemczech, o ile wszystko ułoży się pomyślnie (to jeszcze nic pewnego), to może w czerwcu przyjadę do domu na dziesięć dni lub pod koniec września. Serdecznie pozdrawiam wszystkich i zapewniam o modlitewnej pamięci”.
Ks. Marian przyznaje, że rzadko bywał w domu już od czasów pobytu w seminarium w Gościkowie-Paradyżu czy w czasie służby wojskowej, ale inaczej tę rozłąkę znosił, będąc w kraju. „Myślę, że co innego, kiedy jest się w swojej ojczyźnie. Ma się świadomość, że w każdej chwili można zadzwonić, porozmawiać z mamą i z tatą, czy z rodzeństwem. To jest zupełnie inaczej, kiedy otaczają cię ludzie, mówiący w języku ojczystym”- tłumaczy kapłan. Jednocześnie zastrzega, że świadomość, iż ten pobyt za granicą był na czas określony, pomagała mu przeżyć rozłąkę z bliskimi. Ogromne wyzwanie miało dopiero nadejść.
Ks. Marian, jak wielu studentów, także z późniejszych roczników, gdy lepiej poznał język, to zaczął posługiwać w parafiach w Rzymie. Pomagał przy spowiedzi i głoszeniu kazań. Znajomość języków pozwoliła mu na pracę także w niemieckich parafiach. „Proboszczowie prosili nas studentów o przyjazd w czasie wakacji na zastępstwa. Przy okazji jeździłem w różne strony Niemiec (do diecezji Würzburg i Paderborn), by lepiej poznać ten kraj, Kościół lokalny i język. Jeździłem również do Francji”- wspomina.
Do Collegium Germanicum przeniósł się rok przed końcem studiów, kiedy finalizował pisanie pracy doktorskiej. „Byłem pierwszym Polakiem, którego przyjęli, bo to było miejsce dla studentów z krajów niemieckojęzycznych, a więc z Niemiec, Austrii czy Szwajcarii. Ale rektor zrobił dla mnie wyjątek”- opowiada ks. Marian. Podejmując tę decyzję, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo będzie ona rzutowała na dalsze jego życie.
Pracę doktorską skończył pisać na kilka dni przed wybuchem stanu wojennego w Polsce[50]. Przyznaje, że gdyby jej wcześniej nie skończył, to miałby problem z dokończeniem, bo bardzo przeżywał to, co się działo w ojczyźnie. „Najpierw usłyszałem jakąś wiadomość w radiu, a miałem ustawioną stację francuską”- relacjonuje ks. Marian. Mówi, że zignorował te informacje, bo pomyślał, że to pewnie znowu chodzi o jakiś strajk w Polsce. Ale wybierał się akurat na Mszę św. do kaplicy w Kolegium Niemieckim. „Wchodzę, a wszyscy na mnie dziwnie patrzą. Podchodzi rektor i mówi: Marian jesteśmy z tobą. Myślę sobie – co się tu dzieje? On mi powiedział, że w Polsce jest ogłoszony stan wojenny”- wspomina. „Płakałem, strasznie to przeżywałem”- dodaje ks. Marian. Mimo, że od tego wydarzenia minęło ponad czterdzieści lat, to na samo wspomnienie łamie mu się głos i ma łzy w oczach. „Zadzwoniłem od razu do Kolegium Polskiego, żeby się dowiedzieć czegoś więcej. Nie mieliśmy kontaktu z Polską, bo zerwane zostały połączenia telefoniczne. Listu też nie można było napisać”- dodaje. Nie od razu więc się dowiedział, że w nocy z 12 na 13 grudnia w Polsce jednostki MSW, składające się m.in. z oddziałów ZOMO, funkcjonariuszy SB i przy wsparciu wojska rozpoczęły działania. Zostały zajęte obiekty Polskiego Radia i Telewizji oraz zablokowane w centrach telekomunikacyjnych połączenia krajowe i zagraniczne. Grupy milicjantów i funkcjonariuszy SB internowały działaczy Solidarności i przywódców opozycji politycznej.[51] Tej nocy uwięziono 2874 osoby. Następnego dnia liczba zatrzymanych wyniosła już 3392. Towarzyszyło temu także zajmowanie lokali związkowych i przejmowanie zgromadzonej w nich dokumentacji. Łącznie internowano w stanie wojennym ponad 10 tys. osób, które przetrzymywano bez możliwości kontaktu ze światem zewnętrznym w 49 ośrodkach internowania[52].
Polacy, mieszkający w Rzymie i wszyscy poruszeni tym, co się stało 13 grudnia 1981 roku w ojczyźnie papieża, przybyli masowo na południową modlitwę Anioł Pański. „Nie może być przelewana polska krew, bo zbyt wiele jej wylano, zwłaszcza w czasie ostatniej wojny. Trzeba uczynić wszystko, aby w pokoju budować przyszłość Ojczyzny”- powiedział Jan Paweł II do wiernych, zebranych wówczas na placu św. Piotra[53]. Liczba uczestniczących w tej modlitwie zazwyczaj nie przekraczała kilku tysięcy. Tym razem wierni wypełniali całą przestrzeń w obrębie kolumnady Berniniego. Jak podaje Jacek Moskwa w książce Jan Paweł II było ich co najmniej 30 tysięcy[54]. „Duża grupa Polaków, spośród których wielu pozostało potem we Włoszech, udało się z placu Świętego Piotra pod ambasadę PRL w dzielnicy Parioli na demonstrację przeciwko decyzji Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Manifestanci domagali się uwolnienia internowanych”[55].
Następnego dnia wieczorem na placu przed bazyliką św. Piotra również zgromadziły się tłumy ludzi, a wśród nich wielu Polaków, by modlić się za Polskę. „To czuwanie modlitewne zorganizował włoski ruch katolicki Comunione e Liberazione, który w całym Rzymie rozlepił plakaty z hasłem Módlmy się za Polskę”[56].
Ks. Marian wspomina, że rektor Kolegium Niemieckiego bardzo go wspierał w tym czasie, uspokajał i radził, żeby nie podejmował pochopnych decyzji. „Pierwszy list, jaki napisałem do domu w okresie stanu wojennego w Polsce, udało mi się wysłać z Niemiec, bo jeden z kolegów z kolegium wracał do domu i nadał go stamtąd. Ten list jakoś doszedł do rodziców. Napisałem, że u mnie w porządku, żeby się nie martwili”- dopowiada.
Ks. Marian mówi, że biskup Jeż powiedział mu, by został dłużej, bo nie wiadomo było, jak się rozwinie sytuacja w kraju. Jemu wtedy zaproponowano, żeby został wicerektorem w niższym seminarium duchownym Kilianeum w Würzburgu. „Miałem zostać opiekunem i poprowadzić dla nich wykłady m.in. z łaciny”- opowiada. Przyjął tę propozycję i jeszcze w grudniu 1981 roku wyjechał do Niemiec.
W wigilijny wieczór 1981 roku w oknie papieskim zapłonęła świeca, na znak łączności z internowanymi. Podobnie było w tysiącach polskich domów. Ks. Marian spędził te święta w Würzburgu. „To były dla mnie smutne święta, czas niepewności i lęku, bo nie wiedziałem, co się w Polsce dzieje, a bałem się o brata, który angażował się w Solidarność. Miałem wyobrażenie, że tam czołgi są na ulicach i strzelają do ludzi”- wspomina ks. Marian.
„Podczas pobytu w Niemczech wysyłałem paczki do rodziny, bo siostry miały akurat małe dzieci. Za te przesyłki nie musieliśmy płacić, więc nadawałem z poczty nawet 20-kilogramowe pakunki, a w nich mleko i inne potrzebne produkty oraz ubrania”- wspomina. „Otrzymywaliśmy odżywki dla dzieci, słodycze, których tutaj nie można było dostać oraz ubranka, a nawet pampersy, smoczki i witaminę D. To jest bardzo wzruszające, bo rzeczy te brat otrzymywał od parafian w Niemczech. Oni chcieli się podzielić, a u nas nie można było kupić mleka w proszku, a za mięsem stało się w kolejkach godzinami. To była dla nas bardzo duża pomoc”- wspomina po latach ze wzruszeniem Danuta, która wtedy miała trzech małych synów. Jarosław miał sześć lat, Tomek dwa lata, a najmłodszy Marcin kilka miesięcy. Paczki trafiały także dla dzieci siostry Wali – Ani, Teresy i Ewy oraz dzieci brata Andrzeja. „Piotr miał wtedy niespełna roczek i można powiedzieć, że wykarmił go wujek Marian”- wspomina Jadwiga, żona Andrzeja Subocza. „Właściwie te paczki zawierały najbardziej potrzebne w tym czasie dla dziecka produkty, nie tylko żywność, ale również środki niezbędne do pielęgnacji”- dodaje.
„Myślami cały czas byłem w Polsce i przeżywałem ten czas w napięciu, z obawy o to, co się tam wydarzy i co robić dalej?”- wspomina ks. Marian. Przyznaje, że zachęcali go, by tam został, ale z powodu tęsknoty za krajem i rodziną nie zdecydował się na to. „Nie mogłem wytrzymać. Podziękowałem im za pomoc i w kwietniu lub w maju 1982 roku wróciłem do ojczyzny”- wspomina. Po namowie kolegi dziennikarza, ks. Helmuta Holzapfela[57], zdał jeszcze w Niemczech egzamin na prawo jazdy. „Jak podjąłem decyzję, że wracam, to zapytał: jak pojedziesz do domu? Bierz samochód. Podarował mi wówczas używanego Volkswagena Jetta”- opowiada ks. Marian. Zapakował samochód żywnością, innymi rzeczami i wyruszył w drogę. „Pamiętam, że na granicy NRD-owskiej była kontrola. Wszystko musiałem wyciągać. Natomiast na polskiej granicy celnik spojrzał na mnie zdziwiony, a byłem w koloratce i zapytał: dokąd ksiądz wraca? Ja mówię – do domu”- wspomina. „Jechałem przez Gorzów Wielkopolski i pamiętam, że na przedmieściach stacjonowało jeszcze wojsko. Przy wyjeździe również były wojskowe posterunki. To był przejmujący widok”- dopowiada. Jechał do Wałcza, do rodziców i rodzeństwa. „Bałem się o to, co się dzieje w domu, w Kościele? Jak sobie to tylko przypominam, od razu się wzruszam. Musiałem wrócić. W Polsce niektórzy się dziwili, że taką decyzję podjąłem. To było coś silniejszego we mnie”- tłumaczy. „Kiedy przyjechałem do domu do rodziców, wszyscy ogromnie się uradowali. Pierwszy miesiąc po powrocie nie chciało mi się wychodzić na ulicę, bo wszystko było takie szare, kolejki wszędzie do sklepów i jeszcze pustki na półkach. To ogromne zderzenie tego, co tu się działo, z życiem na Zachodzie. Ten system strasznie zdeptał godność człowieka, mimo wszystko nie żałowałem powrotu do Polski”- podsumowuje.
Ks. Marian Subocz wrócił jeszcze do Rzymu w związku z doktoratem. Pracę pod tytułem Święty Leon Wielki przeciw nauczaniu Manichejczyków w kazaniach i listach obronił 18 października 1982 roku. Ale zanim to się stało, ks. Marian uczestniczył w ważnym dla Polaków wydarzeniu – kanonizacji o. Maksymiliana Kolbego w Rzymie 10 października. Towarzyszył ks. prałatowi Helmutowi Holzapfelowi, który tam przybył jako redaktor tygodnika diecezji Würzburg „Sonntagsblatt” oraz czasopisma dla duchowieństwa „Klerusblatt”. Poznał go przez biskupa Ignacego Jeża. „To była niesamowita postać, bo on sam zaczął się uczyć języka polskiego, żeby rozmawiać z Polakami w ich ojczystym języku”- wspomina ks. Marian. Ks. Helmut Holzapfel pochodził z rodziny katolickiej. „Jego brat, chyba po piątym roku studiów, w czasie wojny został wzięty z seminarium duchownego do wojska. Zginął pod Stalingradem. Ks. Helmut miał jego listy”- opowiada ks. Marian. „On sobie wziął za cel, żeby nawiązać z Polakami kontakt i żeby pisać o Polsce. Przyjeżdżał często do biskupa Jeża. Kiedy przebywałem w Würzburgu, czasami prosił, żebym mu pomógł coś przetłumaczyć”- dodaje. Wspomina, że ks. Helmut pracował wtedy nad publikacją na temat ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego, byłego więźnia Dachau, a wcześniej obozu koncentracyjnego w Stutthofie. „Ks. Holzapfel mówił wtedy, że to będzie osoba wyniesiona na ołtarze[58]. Cenił ks. Frelichowskiego. Jeździł po całej Polsce i zbierał materiały, a ja mu pomagałem częściowo je tłumaczyć z języka polskiego na niemiecki”- opowiada ks. Marian. W czasie beatyfikacji o. Kolbego także pomagał w tłumaczeniu. „To niesamowity dziennikarz. Pracował dzień i noc”- dodaje. Ks. Helmut Holzapfel jest autorem książek: Kościół pomiędzy Odrą a Bałtykiem, Reinbern- pierwszy biskup Pomorza. Ks. Marian mówi, że progi domu ks. Helmuta były zawsze otwarte dla księży z Polski. „Swoją postawą bardzo mi imponował, bo wiedziałem, że on nie robił tego na pokaz, tylko z głębokiej wiary i świadomości tego, że Niemcy zrobili tak wielką krzywdę Polsce i Polakom”- przekonuje ks. Marian. Zaprosił ks. Helmuta do koszalińskiego seminarium, żeby klerycy mogli go poznać. Spotkanie to odbyło się 4 czerwca 1983 roku. Kapłan ten został jednym z kanoników honorowych Kapituły Katedralnej w Koszalinie[59]. „Jednym z kanoników honorowych był ks. Helmut Holzapfel z diecezji Würzburg, z racji jego działalności dziennikarskiej niezwykle przychylnej Polsce, co było wtedy rzadkością w Niemczech. On też napisał piękną monografię o Reinbernie, pierwszym biskupie w Kołobrzegu”- wspominał biskup Ignacy Jeż, co zostało zapisane w książce Świadek historii. Na jubileusz 90 urodzin Jego Ekscelencji biskupa Ignacego Jeża[60].
Student trzech pontyfikatów
Studia ks. Mariana w Rzymie przypadły na okres trzech pontyfikatów. Kiedy przyjechał, urzędującym papieżem był Paweł VI. „Nie miałem okazji osobiście spotkać Pawła VI, ale bywałem na placu św. Piotra, gdy prowadził modlitwę Anioł Pański. To był bardzo mądry papież”- uważa. Szczególnie zapamiętał jedno wydarzenie. „W tym czasie działały Czerwone Brygady, które miały na sumieniu wiele porwań i zabójstw m.in. znanych polityków”- opowiada ks. Marian. „Wtedy został porwany były włoski premier Aldo Moro. On był katolikiem. Do zdarzenia doszło w centrum Rzymu 16 marca 1978 roku”- przypomina. „Papież apelował do terrorystów, żeby go nie zabijali. Oferował siebie w zamian za Moro. Zwłoki premiera zostały znalezione 9 maja 1978 roku w uliczce, między siedzibą partii komunistycznej a polskim kościołem. Z tej heroicznej postawy zapamiętałem Pawła VI”- wspomina. Wówczas jeszcze nie wiedział, że i ten papież poszerzy grono świętych, czczonych w Kościele powszechnym. Paweł VI został kanonizowany przez Ojca Świętego Franciszka 14 października 2018 roku. „Cieszę się z tego, że przebywałem w Kolegium Lombardzkim, gdzie Paweł VI studiował. To on przejął po Janie XXIII Sobór Watykański II i z ogromnym wysiłkiem doprowadził go do końca”- komentuje i dodaje, że uczestniczył w pogrzebie papieża. Paweł VI miał zawał serca. Zmarł 6 sierpnia 1978 roku. Sześć dni po śmierci został pochowany w Bazylice św. Piotra w Watykanie. „Tłumy wiernych uczestniczyły w tym wielkim wydarzeniu. Kondukt z ciałem Pawła VI przeszedł z Castel Gandolfo do Watykanu, co było wyjątkowe w dziejach papiestwa”- stwierdza ks. Marian.
Następcą Pawła VI był papież Jan Paweł I, który został wybrany podczas drugiego dnia konklawe 26 sierpnia 1978 roku. Jego pontyfikat trwał zaledwie 33 dni. W czasie konklawe i w czasie pogrzebu Jana Pawła I ks. Marian był poza Rzymem. Posługiwał na jednej z parafii, mając zastępstwo w czasie przerwy wakacyjnej. „Przyjechałem do tej parafii. Patrzę, a tam gospodyni na czarno ubrana i zapłakana. Mówi, że pochowali proboszcza. Nie udało mi się z nim spotkać”- opowiada ks. Marian i dodaje, że po kilku dniach ta kobieta woła do niego, że papież nie żyje. „Zapytałem, który papież? A ona, że Jan Paweł I. To było 28 września 1978 roku. Pomyślałem, że to niemożliwe. Wszyscy byliśmy w szoku”- wspomina.
W połowie października tego roku ks. Marian Subocz powrócił do Rzymu. Wówczas ponownie odbywało się tam konklawe. „Kilka miesięcy wcześniej zaprosiłem do Włoch rodziców. Uznałem, że to będzie najlepsze podziękowanie za dar życia i za wychowanie”- wspomina. Gdy rodzice przylecieli z Polski, ulokował ich w domu zaprzyjaźnionych sióstr zakonnych. „Do południa byłem na studiach, a potem pokazywałem im miasto”- dodaje. Ta wizyta trwała około tygodnia. Pamięta, że znacznie dłuższe były przygotowania do ich przyjazdu. Planując ten pobyt, zupełnie się nie spodziewali, że znajdą się w samym centrum najważniejszych wydarzeń w życiu Kościoła i Polski.
Trzeciego dnia konklawe, 16 października, wybrali się wspólnie na Plac św. Piotra, gdzie tłumy wiernych i turystów gromadziły się, by wypatrywać białego dymu z komina na dachu kaplicy Sykstyńskiej. W Rzymie, w tym czasie, był tylko dwóch biskupów z Polski, właśnie ordynariusz diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej biskup Ignacy Jeż oraz biskup Szczepan Wesoły. Biskup koszalińsko-kołobrzeski przyjechał wtedy na obrady Rady Konferencji Episkopatów Europy (CCEE), gdzie został wydelegowany przy Konferencję Episkopatu Polski. „My staliśmy na placu z rodzicami w bardzo dobrze usytuowanym miejscu. Po jakimś czasie dostrzegliśmy biały dym z komina. Na początku nie do końca był jasny. Potem już wyraźnie go było widać. Ludzie zaczęli wiwatować, że został wybrany papież”- opowiada ks. Marian. Wyszedł do okna kard. Pericle Felici i ogłosił, kto został wybrany na papieża. Usłyszeli wówczas: Annuntio vobis gaudium magnum (Zwiastuję Wam radość wielką) – Habemus Papam – (mamy Papieża) – Eminentissimum ac Reverendissimum Dominum, (Najczcigodniejszego i Najprzewielebniejszego), a następnie przedstawił nowego papieża: Dominum Carolum Sanctae Romanae Ecclesiae Cardinalem Wojtyła qui sibi nomen imposuit Ioannis Pauli Secundi (Karol, Świętego Rzymskiego Kościoła kardynał Wojtyła, który przyjął imię Jan Paweł Drugi). „Gdy kardynał poinformował, kto został papieżem, to na placu nastała krótka cisza, a po chwili zrobił się wielki hałas, ludzie zaczęli krzyczeć i klaskać z radości. Biskup Ignacy Jeż opowiadał potem, że przy nim stała jakaś Włoszka i się zastanawiała, czy ten nowy papież chociaż mówi w języku włoskim. Kiedy kard. Wojtyła przemówił: Sia lodato Gesú Cristo! (Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus), ta Włoszka zaczęła krzyczeć- mówi po włosku! To było ogromne przeżycie…”- opowiada łamiącym się głosem ks. Marian. „Płakaliśmy z radości. I od razu pojawiła się myśl – ten papież zmieni coś w Polsce i na świecie. Będziemy wolni”- dodaje. Wspomina, że odprowadził rodziców do sióstr, a sam wrócił na plac, gdzie do północy można było spotkać księży z Polski. „Oczywiście dziennikarze od razu udawali się do Kolegium Polskiego, żeby prosić o komentarze i informacje na temat nowego papieża. Niesamowite przeżycie, jakby się zdarzył cud”- przekonuje. „Wtedy cały świat zaczął pisać o Polsce. To było bardzo ważne, przecież w naszej ojczyźnie nadal panował reżim komunistyczny”- podkreśla ks. Marian. Przypomina, że następnego dnia po wyborze, biskup Ignacy Jeż spotkał się z Janem Pawłem II. A po jakimś czasie do papieża zostali zaproszeni księża z Polski. Ks. Marian też uczestniczył w takim spotkaniu. „Wtedy rektorem Kolegium Polskiego był ks. Józef Michalik, obecnie arcybiskup senior archidiecezji przemyskiej. Było nas tam wtedy około 50 osób. Papież przywitał się z każdym i zapytał, skąd jesteśmy. Nie było czasu na dłuższą rozmowę”- opowiada.
Jak dziś wspomina Jana Pawła II? „To był człowiek, który zmienił świat. A co mnie szczególnie ujmowało w postawie papieża? To, że w czasie licznych podróży apostolskich, odwiedzał ludzi żyjących w trudnych warunkach. Jeździł m.in. do krajów Ameryki Łacińskiej”- odpowiada ks. Marian. „Takim rysem jego pontyfikatu była troska o dialog międzyreligijny. Papież zainicjował spotkania przedstawicieli różnych wyznań chrześcijańskich i religii świata w Asyżu, by modlić się wspólnie o pokój”- podkreśla. „Bardzo mu też zależało na ludziach młodych. W programie każdego jego wyjazdu były spotkania z młodzieżą. Papież troszczył się o ich wiarę, wybory życiowe i podkreślał, że są przyszłością Kościoła”- przekonuje ks. Marian. „Dla mnie niezapomniane są nabożeństwa Drogi Krzyżowej, kiedy papież stawał się coraz słabszy. Pokazywał, że musi trwać do samego końca. Chrystus cierpiał i on też przyjmował swoje cierpienie z pokorą i ufnością”- wspomina. „Myślę, że jeszcze będziemy odkrywać wielkość, nauczanie i owoce jego pontyfikatu”- uważa ks. Subocz.
Znał papieża oficjalnie, ale także ze spotkań prywatnych, na które był zapraszany wraz z biskupem Ignacym Jeżem. „Jan Paweł II bardzo szanował i lubił biskupa Ignacego Jeża. Wiedział, że biskup w czasie wojny był więźniem obozu koncentracyjnego w Dachau, a w tamtym czasie posługiwał w bardzo trudnej diecezji”- opowiada ks. Marian. Mówi, że rozmawiało się z nim naturalnie, jak z bratem w kapłaństwie. „Papież często się śmiał do łez, kiedy biskup Jeż opowiadał różne zabawne anegdoty”- dodaje. Wspomina, że biskup Ignacy, dzięki inicjatywie niemieckiego duchownego, ks. Karla Hillenbranda, wikariusza generalnego diecezji Würzburg i rektora seminarium w Würzburgu[61], w 2002 roku został mianowany kanonikiem honorowym w Würzburgu. „To wyróżnienie było przyznane za zaangażowanie biskupa w pojednanie polsko-niemieckie”- wspomina ks. Marian. „Biskup Jeż na to ze śmiechem: tu już stary biskup, a oni chcą go jeszcze jakimś kanonikiem robić”- opowiada. „Na obiedzie, po tej uroczystości, powiedziałem biskupowi, że warto by było się tą nominacją papieżowi pochwalić. Biskup powiedział: ty się ze mnie nie śmiej, ale dodał, że to rozważy”- opowiada ks. Marian. Jednocześnie miał zastrzec, że jeśli pojedzie do Watykanu, to zabierze ich ze sobą, a więc ks. Mariana Subocza i ks. Karla Hillenbranda. Dziś ks. Marian wspomina, że gdy już doszło do spotkania z Janem Pawłem II, to biskup Jeż opowiedział papieżowi o tym wyróżnieniu w typowym dla siebie stylu: „Co ta młodzież ze mną robi? Oni przewracają Kościół! Kto to widział, żeby biskup zostawał kanonikiem?”. Ks. Marian pamięta, że Jan Paweł II zażartował wtedy: Ignac, to za mało ci dali.
Ks. Marian Subocz w rozmowie z koszalińską redakcją Gościa Niedzielnego w kwietniu 2014 roku wspominał pewną anegdotyczną historię z jednej z takich wizyt u Jana Pawła II, w której również ważną rolę odegrał ks. Hillenbrand. „Kiedy biskup Jeż został kanonikiem honorowym w Würzburgu, na posiłku było tam jedno danie, które biskupowi zasmakowało. Właścicielka lokalu nazwała je zatem na cześć biskupa Bischof Ignatius. Kosztowało 12,80 euro”- mówił ks. Marian w tym wywiadzie. Przy następnej wizycie u Jana Pawła II biskup opowiedział mu całą historię i stwierdził, że w Niemczech warty jest tylko 12,80. Jak relacjonował wówczas ks. Marian, papież niesamowicie się śmiał z tej historii i zapytał biskupa: „A czy ty Ignac, masz z tego jakieś procenty?”. Usłyszał to ks. Karl Hillenbrand. „Po dwóch miesiącach biskup dzwoni do mnie i mówi, że ma pieniądze na naszą parafialną szkołę. Okazało się, że właścicielka lokalu przysłała mu część z tego, co zarobiła na potrawie jego imieniem. Kiedy później opowiedzieliśmy to papieżowi, znów niesamowicie się uśmiał” [62]– opowiada ks. Subocz. Po chwili poważnieje i dodaje: „Pamiętam spotkania z papieżem, kiedy był już chory i mimo, że tak cierpiał, to nadal był zainteresowany naszymi sprawami, życiem Kościoła w Polsce”.
Nie chrap!
Współpraca z biskupem Ignacym Jeżem
Ks. Marian sporo zawdzięcza biskupowi Ignacemu Jeżowi. Wspomina go, jako człowieka pełnego dobroci, szacunku i miłości do drugiego człowieka. „On się właściwie nigdy nie zdenerwował. To mi imponowało, że potrafił zachować spokój. Ja byłem czasami impulsywny”- uważa ks. Marian i dodaje: „Czuło się jego ufność wobec Boga, którą ukształtowały różne doświadczenia życiowe, m.in. pobyt w obozie koncentracyjnym, gdzie wielu jego kolegów zginęło, a on, mimo groźnej choroby i wycieńczenia, przeżył”. Ks. Marian podkreśla, że biskup Jeż to człowiek głębokiej wiary, a jako biskup był ojcowski. „Miał wiele trudności w tworzeniu diecezji. Na początku przecież zamieszkał w jednym pokoju, ale mu to nie przeszkadzało”- wspomina. „Jak byłem kapelanem biskupa, to musiałem spać w takim małym pokoiku obok, który był praktycznie korytarzem. To było w budynku kurii, która wtedy znajdowała się przy parafii pw. Podwyższenia Krzyża Świętego. Biskup często krzyczał przez zamknięte drzwi: nie chrap!” – śmieje się ks. Marian. Warunki na początku rzeczywiście były prymitywne. Dopiero przygotowywano dom dla biskupa. „Kiedy szliśmy na obiad z biskupem do ojców franciszkanów, to któryś z kapłanów musiał jeść w kuchni, bo brakowało miejsca przy stole”. Ks. Marian wspomina, że potem zamieszkał w pokoju wynajętym w mieszkaniu prywatnym, bo na plebanii i w kurii nie było miejsca. Podobne doświadczenia miały siostry pallotynki, które rozpoczęły posługę w kurii biskupiej. W swojej kronice pod datą 3 października 1972 roku siostry zapisały: „W dalszym ciągu szukamy mieszkania. Wskazano nam pokój przy ul. Świerczewskiego. Jest nowa trudność, bo gospodarz pełni funkcję milicjanta”. W związku z tym w marcu 1973 roku siostry musiały się pakować. Ich tułaczka trwała jeszcze wiele miesięcy. Na jakiś czas siostry zamieszkały w biurach kurii, ale tam nie nocowały. „Posiłki spożywamy w biurze, wolny czas spędzamy w kościele i na ulicy”- jest zapisane w kronice[63].
Biskup Ignacy Jeż gościł w domu rodzinnym ks. Mariana Subocza. „Jak moja bratowa miała rodzić szóste dziecko – Jasia, to biskup powiedział: to szóste dziecko biskup powinien ochrzcić”- wspomina ks. Marian. Tak się też stało. „Pamiętam, że po obiedzie biskup poszedł z dziećmi grać w piłkę. Był bardzo bezpośredni”- dodaje. Potem zażartował, że jeśli będzie jeszcze jedno dziecko u brata ks. Mariana, to chrztu musi udzielić kardynał. I to on ochrzcił siódme dziecko w rodzinie Andrzeja i Jadwigi Suboczów – Dominikę. „Często z nim jeździłem do Niemiec, do Monachium, Paderborn, Würzburga. Czasami mu mówiłem, żeby mnie nie rozśmieszał, bo prowadzę, a on: Panie, prowadź spokojnie, aniołowie są z nami”- opowiada ks. Marian.
Ks. Marian Subocz wspomina także ich wspólny wyjazd do Dachau. Eucharystia została odprawiona w kościele pw. św. Krzyża w Dachau. Tam wśród zaproszonych gości był również arcybiskup Hippolyte Louis Jean Simon[64] z Francji. „Arcybiskup wita się z nami i pyta skąd jestem? Powiedziałem, że z Koszalina. Zapytał o biskupa. Powiedziałem mu, że jest nim biskup Ignacy Jeż, były więzień obozu w Dachau. A on do mnie, że jego poprzednik też przebywał w Dachau i opowiedział mi niesamowitą historię święceń ks. Leisnera”- relacjonuje ks. Marian. „Biskup Gabriel Piguet, poprzednik arcybiskupa Simona, fałszował z innymi księżmi dokumenty dzieci żydowskich. Pozwolił także ukrywać te dzieci przed nazistami w katolickiej szkole z internatem Saint Marguerite w Clermont-Ferrand. Został aresztowany przez policję niemiecką w swojej katedrze 28 maja 1944 roku za przestępstwo udzielenia pomocy księdzu poszukiwanemu przez gestapo”- wspomina. Biskup Piguet trafił do obozu w Dachau, gdzie więziony był m.in. ks. Ignacy Jeż i kleryk Karl Leisner[65]. 28-letni ks. Ignacy Jeż trafił do obozu 7 października 1942 roku, bo według Gestapo organizował w kościele pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Hajdukach Wielkich pod Katowicami demonstracje polityczne Polaków. Prawdziwy powód był zupełnie inny. Ks. Jeż poinformował wiernych w parafii, że ich proboszcz ks. Józef Czempiel, zginął w czerwcu 1942 roku właśnie w obozie koncentracyjnym Dachau. Natomiast Karl Leisner to kleryk z Niemiec, który trafił do obozu za to, że wypowiedział się krytycznie o reżimie nazistowskim. Chciał zostać księdzem, ale ciężko zachorował. „Księża z Francji stwierdzili, że przecież mają w obozie biskupa. Potrzebne są oleje i zgoda biskupa miejscowego[66] na to, żeby go wyświęcić”- opowiada zasłyszaną historię ks. Marian. „W ogrodzie, niedaleko obozu, pracowali franciszkanie. Przysłuchiwała się im młoda dziewczyna, która okazała się nowicjuszką w zgromadzeniu Sióstr Szkolnych. Zapytali ją, czy ona często przychodzi do pobliskiej kwiaciarni. Odpowiedziała, że tak, bo matka przełożona wysyła ją po kwiaty. Wrócili do obozu, opowiedzieli innym o tym spotkaniu i stwierdzili, że zaryzykują, żeby ją poprosić o pomoc w przemyceniu ksiąg liturgicznych i świętych olejów oraz zgody miejscowego ordynariusza na święcenia. Wyjaśnili jej, czego potrzebują i zapytali, czy to zrobi. Poprosili, żeby powiedziała dyskretnie o sprawie swojej matce przełożonej, bo jeśli ktoś z SS-manów się o tym dowie, to ich czeka śmierć. Odpowiedziała, że ich nie zdradzi”- opowiada ze wzruszeniem ks. Marian. To była s. Josefa Maria Imma Mack. Miała wtedy 20 lat i z narażeniem własnego życia przemycała do obozu nie tylko rzeczy potrzebne do święceń, ale także żywność, hostie i wino mszalne. „Święcenia odbyły się w tej części obozu, gdzie byli tylko niemieccy księża, ale wszyscy kapłani w obozie wiedzieli, że będą świecenia prezbiteratu i wszyscy się modlili. Biskup wyświęcił tego kleryka 19 grudnia 1944 roku”- dopowiada ks. Marian. Tydzień później, w uroczystość św. Szczepana, ks. Leisner w obozowej kaplicy w Dachau odprawił Mszę św. Prymicyjną, a zarazem ostatnią w jego życiu. Kilka miesięcy później, po wyzwoleniu obozu przez wojska amerykańskie 4 maja 1945 roku, ks. Karl został przewieziony jako ciężko chory do sanatorium w Planegg koło Monachium. Tam zmarł 12 sierpnia 1945 roku[67].
Ks. Marian opowiedział tę historię biskupowi Jeżowi. „Biskup mówił, że słyszał w obozie o tym wydarzeniu, ale bezpośrednio w nim nie uczestniczył”- wyjaśnia. Arcybiskup Hippolyte Simon zaprosił potem biskupa Jeża do siebie, a ks. Marian mu towarzyszył. „To była miejscowość, gdzie od średniowiecza, niewolnicy, którym udało się odzyskać wolność, chodzili wokół kaplicy Matki Bożej na boso. Wisiały tam różne kajdany. Co roku organizowano procesję dziękczynną za tych, którzy zostali uratowani przez Matkę Bożą”- wspomina ks. Marian i dodaje, że biskup Jeż powiedział wtedy po francusku kazanie i otrzymał po homilii oklaski. „Gościliśmy u arcybiskupa kilka dni. Mieliśmy okazję zwiedzić piękne okolice i krajobrazy powulkaniczne. Niesamowicie Pan Bóg splótł nasze drogi. Potem uczestniczyliśmy z biskupem Jeżem w beatyfikacji księdza Karla Leisnera”- dopowiada. Było to 23 czerwca 1996 roku w Berlinie.
Z Rzymu prosto w kalosze
Praca w Wyższym Seminarium Duchownym w Koszalinie
Ks. Marian Subocz w związku z pobytem na studiach w Rzymie, nie mógł być świadkiem zmagań ordynariusza o seminarium duchowne w Koszalinie. A te rozpoczęły się już rok po utworzeniu diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Władze wojewódzkie nie wyrażały na to zgody i wstrzymywały się wydaniem zezwolenia na budowę gmachu seminaryjnego. Po wielu pismach i spotkaniach, Wojewoda Koszaliński wydał zgodę na erygowanie seminarium 6 grudnia 1980 roku, a więc po ośmiu latach od powstania diecezji[68]. Pierwszym rektorem koszalińskiego seminarium został 21 września 1981 roku ks. dr Piotr Krupa[69], późniejszy biskup pomocniczy diecezji.
Ks. Marian Subocz, po powrocie do Polski, na początku zamieszkał w domu biskupa Ignacego Jeża. „Wówczas biskup polecił mi, żebym od razu udał się do urzędu i zameldował w Wilkowie, jako prefekt. Władze jeszcze nie wydały zgody na budowę seminarium, ale w meldunku zapisali zawód- prefekt seminarium duchownego”- wspomina. „Gdy wróciłem z urzędu i opowiedziałem o tym ordynariuszowi, bardzo się ucieszył. To był dla nas znak, że taka decyzja zostanie wydana i będziemy mieli seminarium”- dodaje. Przeprowadził się wówczas do tzw. baraku, który powstał na terenie sąsiadującym z placem, gdzie planowano wybudować seminarium. „Tam mieli mieszkać klerycy i ja też dostałem pokój. Pamiętam, że męcząca tam była wilgoć”- wspomina. W tymczasowych pomieszczeniach zamieszkały trzy roczniki: III, IV i V. Diakoni mieszkali w Połczynie Zdroju[70]. 25 czerwca 1982 roku w Koszalinie odbyło się posiedzenie Rady Głównej Konferencji Episkopatu Polski. Natomiast następnego dnia miała miejsce konferencja Plenarna Episkopatu Polski. Tego dnia wieczorem, po zakończonych obradach, biskup Ignacy Jeż zabrał biskupów do Wilkowa. „Wówczas został wkopany krzyż i prymas Polski abp Józef Glemp poświęcił teren pod budowę seminarium. Projekty architektoniczne zostały wcześniej przygotowane. Wykłady dla części kleryków odbywały się w tzw. baraku”- opowiada.
Ks. Marian na początku swojej posługi w seminarium duchownym w Koszalinie, czyli od 1 lipca 1982 roku, został prefektem i wykładowcą patrologii oraz języka łacińskiego. Uczestniczył w pierwszej uroczystej inauguracji roku akademickiego, która odbyła się 20 października 1982 roku w katedrze koszalińskiej. Wygłosił wówczas wykład inauguracyjny. „Jak rozpoczęliśmy jesienią studia, wszędzie wokół było błoto i materiały budowlane”- wspomina ks. Marian. Przyznaje, że jako prefekt nie lubił sprawdzać kleryków, czy wypełniają regulamin seminaryjny, według którego określono czas na naukę tzw. studium, czytanie duchowe, czy spoczynek nocny. „Prefekci musieli sprawdzać kleryków, więc jak miałem obchód, to specjalnie dzwoniłem kluczami, żeby mnie usłyszeli. Nazywali to marian sztrasse”- opowiada ks. Marian. Mówi, że klerycy robili wychowawcom różne żarty. „Pamiętam, jak mieszkaliśmy jeszcze w tym baraku i było mnóstwo świerszczy. Wyganialiśmy je wszyscy. Położyłem się spać, ale one znowu się pojawiły w moim pokoju. Myślę sobie- co jest? Potem klerycy się przyznali, że łapali te świerszcze i podrzucali mi je przez rurę od ogrzewania centralnego”- wspomina ze śmiechem ks. Marian. Inny ksiądz opowiada mi, że wtedy na terenie wokół seminarium pasły się krowy i klerycy niektórym kolegom lub wykładowcom wysypywali sól na parapety. Krowy wtedy podchodziły i lizały te parapety u nich za oknami.
Wicerektorem został mianowany 15 marca 1984 roku. Wówczas do jego zadań należało wspieranie rektora w formacji kleryków, by zdobywali odpowiedni poziom wykształcenia filozoficzno-teologicznego oraz pastoralnego. Koordynował też pracę wykładowców, organizował sesje egzaminacyjne i poprawkowe, prowadził dokumentację studiów[71].
W kronice seminaryjnej, w notatce z 27 kwietnia 1985 roku, pojawia się relacja z Dnia Otwartej Bramy. Z propozycji odwiedzenia seminarium skorzystało wówczas 246 chłopców. Dziś wszystkich kleryków jest około 20. Ks. Marian Subocz, jako wicerektor, spotkał się z tą młodzieżą i odprawił Mszę św. W programie wydarzenia był również koncert zespołu muzycznego, spotkanie w grupach, spektakl i nabożeństwo powołaniowe. Te liczby dziś mogą zdumiewać, biorąc pod uwagę fakt, że był to czas zwalczania Kościoła i prześladowania duchowieństwa, a na udział w tym wydarzeniu odważyło się tak wielu młodych mężczyzn. Rodzi się więc pytanie, jakie działania podejmowało wtedy seminarium na rzecz powołań? „Wtedy, w czasach komunistycznych, większość młodzieży uczęszczała na katechezę i do kościoła, a więc w dużym stopniu byli uformowani. Mieli dobry kontakt ze swoimi duszpasterzami, wyjeżdżali na różnego rodzaju spotkania młodzieżowe. Tym, którzy rozważali wstąpienie do seminarium, chcieliśmy pokazać jak wygląda to nasze życie, co to jest seminarium i jakie to są studia. Niektórzy podchodzili do księży profesorów czy do mnie, by zapytać o coś konkretnego oraz o warunki rekrutacji do seminarium”- wspomina ks. Marian i dodaje, że celem takich dni otwartych było też formowanie młodego pokolenia, by mogli poznać bliżej księży i Kościół. „Odbiór ze strony młodzieży był pozytywny”- przekonuje. Potwierdza to były rektor ks. dr Jarosław Kwiecień, który pierwszy raz przekroczył progi seminarium, kiedy miał 12 lat i jako ministrant w parafii katedralnej w Koszalinie 1 maja 1989 roku przyjechał na Dzień Otwartej Bramy. „Pierwszy raz zobaczyłem wtedy ten budynek i po raz pierwszy spotkałem ks. Mariana Subocza. Siedziałem w drugiej ławce z Radkiem Mazurem, dziś również księdzem i wykładowcą seminaryjnym. Mszę św. odprawiał wtedy rektor. Potem go spotkałem już w innych okolicznościach. Sporo przyjeżdżało ludzi młodych na te Dni Otwartej Bramy, ale przyjeżdżali też parafianie. Było również dużo dzieci”- wspomina ks. dr Jarosław Kwiecień, rektor koszalińskiego seminarium od lutego 2020 roku do lipca 2023 roku. Dodaje, że trzy lata temu na obłóczynach jednego z kleryków, który pochodzi z parafii, gdzie aktualnie ks. Marian jest proboszczem, doszło do symbolicznej sytuacji. „Na miejscu, gdzie zapamiętałem stojącego w 1989 roku ks. Mariana, stałem ja jako rektor, przewodnicząc tej liturgii, a on siedział w tej samej ławce, w której ja siedziałem w 1989 roku. Nawiązałem więc do tego, że po wielu latach odwróciły się role i dziś stoimy dokładnie w tych samych miejscach, tylko zamieniliśmy się nimi”- dopowiada.
Ks. Marian Subocz rektorem został 25 października 1986 roku. Wówczas przejął odpowiedzialność za funkcjonowanie seminarium i reprezentowanie instytucji na zewnątrz. Jego zadaniem było również wyznaczanie terminów oraz zwoływanie konferencji zarządu i wykładowców. Odbywał też indywidualne spotkania z kandydatami do seminarium oraz z późniejszymi wychowankami przed przyjęciem święceń diakonatu czy prezbiteratu. Czuwał nad całościową formacją kleryków.
Rok później, podczas inauguracji roku akademickiego, obecny był biskup Hubert Brandenburg, ordynariusz Sztokholmu i całej Szwecji. Studia rozpoczęło wówczas 155 alumnów. Wtedy cała wspólnota i zaproszeni goście po raz pierwszy spożywali posiłek w nowym refektarzu. „Meble ufundował ks. proboszcz Kazimierz Bednarski z parafii pw. Ducha Świętego w Koszalinie”- wspomina ks. Marian. Ta wizyta zaowocowała wyjazdem na misje sióstr z naszej diecezji. „Biskup Brandenburg poprosił wówczas biskupa Jeża o siostry zakonne, by pojechały do jego diecezji. To jest kraj bardzo zlaicyzowany. Wtedy cztery siostry ze Wspólnoty Dzieci Łaski Bożej[72] wyjechały tam do posługi”- wspomina[73].
W 1987 roku trwała budowa skrzydła z salami wykładowymi i kaplicą. Sale wykładowe stanowiły trzecie, równoległe do głównego budynku mieszkalnego skrzydło całego kompleksu i powoli zaczynały wystawać z ziemi fundamenty przyszłej auli seminaryjnej oraz czwartego skrzydła, gdzie jest furta i rektorat[74]. Dyrektorem budowy seminarium był ks. Stefan Ołów, wspierany przez wicedyrektorów, m.in. ks. Pawła Jochaniaka[75]. Mimo, że w Zasadach podstawowych formacji kapłańskiej do zadań rektora nie należało organizowanie materiałów, niezbędnych do budowy obiektu, to ks. Marian Subocz zapisał się w historii diecezji, jako ten, który i takie wyzwania podejmował.
„Nie mieliśmy kabla elektrycznego i nigdzie nie można było go dostać”- wspomina ks. Marian. „Biskup mnie wysłał do ks. Karla Hillenbranda, rektora seminarium w Würzburgu. Zadzwoniłem do niego i powiedziałem, czego potrzebuję. Zaoferował pomoc, więc osobiście pojechałem do Niemiec po ten kabel”- opowiada. „To była taka wielka szpula. Nie pamiętam ile metrów. Spory ładunek, ale miałem wszystkie pozwolenia, więc bez problemów dotarłem z nim na miejsce”- dopowiada, nie kryjąc zadowolenia. Wspomina, że brakowało też kaloryferów, a sklepy świeciły pustkami. „Tym razem zadzwoniłem do ks. Helmuta Holzapfela i powiedziałem, że przyjadę do niego żebrać, bo potrzebujemy grzejników. Nie pamiętam, ile tego potrzebowaliśmy, ale sporą ilość”- opowiada. Zanim jednak towar dotarł do Koszalina, historia z brakiem kaloryferów została nagłośniona w Niemczech. Na pomysł publikacji i zorganizowania zbiórki na ten cel wpadła pani Amanda Zattler, jedna z współpracownic ks. Holzapfela, która znała biskupa Jeża. Ona powiedziała, żeby napisać w lokalnym tygodniku Sonntagsblatt na temat potrzeb koszalińskiego seminarium i sama zajęła się organizacją transportu tych kaloryferów. Do dziś ks. Marian pamięta tytuł tego artykułu Seminarzyści w Koszalinie marzną. Po kilku tygodniach od tego spotkania, pod seminarium podjechał ogromny tir i przywiózł kilkadziesiąt grzejników. „Skakaliśmy z radości”- wspomina ks. Marian. Ale to jeszcze nie koniec jego budowlanych przygód.
„Po jakimś czasie przychodzą do mnie i mówią, że nie mogą dokończyć łazienek, bo nie mają sedesów”- opowiada ks. Marian. „Wstydziłem się już prosić przyjaciół z diecezji Würzburg, więc pojechałem do Essen. Tam dyrektorem wykonawczym Caritas był Rudi Löffelsend[76]. „Zadzwoniłem do niego i mówię: Rudi, ratuj mnie. On się pyta- co potrzebujesz? Powiem ci, jak przyjadę, ale nie przez telefon, bo będą się wszyscy śmiać”- opowiada ks. Marian. „Pojechałem i już w czasie spotkania mówię im: nie uwierzycie, potrzebuję kilkudziesięciu sedesów. Jak oni parsknęli śmiechem. Oczywiście zorganizowali nam je. W Polsce nie mieliśmy szans, żeby zdobyć taką ilość tego towaru. Trzeba było sprowadzić zza granicy. Wiele nam wtedy pomogli”- dodaje.
Dzięki wsparciu z Niemiec została wyposażona również kuchnia seminaryjna, która wcześniej, mimo, że musiała obsłużyć ponad 150 osób, była prowizoryczna. „Biskup Jeż powiedział wtedy, że tym razem to już on pojedzie prosić o pomoc. Spotkał się z ówczesnym biskupem Essen i jego poprosił o wsparcie. Otrzymaliśmy całą kuchnię. Wraz z jej transportem przyjechała grupa dwudziestu pracowników, w tym Rudi Löffelsend”- opowiada ks. Marian. „Ulokowaliśmy ich wtedy w seminarium, bo w tym czasie klerycy mieli przerwę. Oni zapewnili, że w ciągu tygodnia wszystko zainstalują. Skromne było jedzenie, ale ugościliśmy ich tak, jak mogliśmy”- dodaje. „Pamiętam, że Rudi się przeziębił i zapytał mnie o lekarstwa. Powiedziałem, że przygotuję mu piwo na ciepło z miodem, po którym się wygrzeje i będzie zdrowy. Nie miał do tego przekonania, ale się zgodził i mu to posmakowało. Po jakimś czasie ustawiła się kolejka pracowników i mówili, że oni też są chorzy. Śmiałem się do siostry, która pomagała nam wtedy w kuchni, że skoro są chorzy, to trzeba ich ratować”- opowiada z uśmiechem ks. Marian. Przyznaje, że klerycy również angażowali się w prace budowlane seminarium. „To była ciężka praca fizyczna. Tutaj alumni też zdali egzamin”- wspomina. „Raz zauważyłem, że w czasie tej pracy, zniknęła grupa kleryków. Ale jak to rektor, zawsze ma nosa, znalazłem ich. Oni do dziś opowiadają, że nagle w okienku pokazała się głowa rektora. Nie mieli z tego tytułu jakichś problemów, ale musieli wrócić do pracy”- opowiada ks. Marian.
W budowie seminarium pomagał również ordynariusz archidiecezji Paderborn, późniejszy kard. Johannes Joachim Degenhardt. „Ta diecezja prowadziła Bank Kościelny i Caritas, którego celem było m.in. udzielanie pożyczek na finansowanie instytucji charytatywnych. Ponieważ archidiecezja zadeklarowała pomoc biskupowi Jeżowi, to jeden z pracowników tego banku przyjechał do Koszalina, żeby przywieźć zebrane w diecezji pieniądze”- wspomina ks. Marian. „Kiedy dotarł do Polski, pogranicznicy odnotowali, że wwozi dużą sumę pieniędzy. Gdy wracał, zauważyli, że nie ma ich przy sobie, więc zapytali komu zostawił. Nie chciał powiedzieć, że całość przekazał biskupowi Jeżowi, więc poinformował ich, że część zostawił w Częstochowie, a część przekazał naszemu ordynariuszowi”- opowiada. W realizacji tej ważnej dla diecezji inwestycji, pomocna była również niemiecka organizacja Kirche in Not, Europeischen Hilfsfond i Renovabis. Część funduszy pochodziła także ze zbiórek na ten cel przeprowadzonych, zarówno w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, jak i w innych diecezjach w Polsce, m.in. katowickiej, opolskiej, łódzkiej i przemyskiej.
Życie na placu budowy dobrze obrazuje zabawna sytuacja, którą przypomina ks. Dariusz Jaślarz, proboszcz parafii pw. Matki Bożej Wspomożenia Wiernych w Manowie[77], wtedy kleryk. „Pamiętam taką sytuację, jak przed głównym wejściem do seminarium jeszcze w trakcie budowy, była wielka kałuża, prawie jak staw. Przyjechał wówczas biskup Ignacy Jeż. Ks. rektor stał na schodach, a biskup Jeż stanął przed tą kałużą i krzyczy: Subocz, Subocz! Do ciebie to gondolą trzeba dopływać”- opowiada ze śmiechem ks. Dariusz.
Ks. Marian Subocz uważa, że te trudności w budowie seminarium były doświadczeniem integrującym wspólnotę kleryków i księży w nim posługujących. „Często brakowało ciepłej wody. W łaźniach znajdowały się bojlery. Musieliśmy dużo płacić za prąd, dlatego kąpiel w ciepłej wodzie była raz w tygodniu, a w pozostałe dni korzystaliśmy z zimnej. Wtedy wszyscy ludzie mieli podobny standard życia”- wspomina były rektor. „Jeżeli chodzi o posiłki, to jedliśmy to, co można było kupić na kartki. Czasami klerycy jeździli do pobliskich wiosek do gospodarzy po ziemniaki lub inne produkty”- dopowiada.
Klerycy wstawali o 5.45 rano, bo o godz. 7.00 była Msza św., a wcześniej jeszcze była jutrznia oraz czas na rozmyślanie. „Ojcowie duchowni nas do tego rozmyślania przygotowywali. Każdy sobie wybierał indywidualnie lekturę duchową, zazwyczaj autorstwa jakiegoś Ojca Kościoła albo współczesnego teologa. Po Mszy św. śniadanie, następnie szliśmy na wykłady, które odbywały się również w sobotę. Po wykładach spożywaliśmy obiad, a później mieliśmy chyba półtorej godziny wolnego czasu, właśnie na spacer. Potem znowu czas na naukę własną”- opowiada ks. Dariusz Jaślarz. Wspomina przy tej okazji zabawną sytuację z początków swojego pobytu w seminarium. „Pamiętam, jak w czasie nauki własnej, chciałem podobnie jak w domu, położyć się na tapczanie i tak się uczyć. Ale raz wchodzi prefekt, drugi raz i widzi, że ja się nie uczę przy biurku, więc pyta: czy pan jest chory? Wtedy mi wytłumaczył, że kiedy jest nauka własna, siedzi się przy biurku”- opowiada proboszcz z Manowa. Z czego wynikała taka zasada? Chodziło o to, by klerycy, mieszkając po kilku w pokojach, nie przeszkadzali sobie nawzajem w nauce i dlatego ten czas był ściśle określony. „Nie mieliśmy wtedy telefonów komórkowych, telewizorów, radia, czy komputerów. Był tylko jeden telewizor w sali telewizyjnej. Trzeba było się uczyć. Co ktoś ostatecznie robił w tym wyznaczonym czasie, to już jego sprawa, ale prefekci to sprawdzali”- tłumaczy ks. Dariusz. Dodaje, że pilnowali również porządku w pokojach zajmowanych przez alumnów. „Przed wyjazdem na jakieś wolne musieliśmy się czasami mocno nagimnastykować, żeby był porządek. Nawet między żeberkami kaloryfera wycieraliśmy kurze. To była dyscyplina trochę jak w wojsku. Ale, jak sądzę, nikomu to nie zaszkodziło, a potem w kapłaństwie, szczególnie kiedy jest się samemu w parafii, to warto wiele rzeczy mieć już we krwi”- uważa ks. Jaślarz.
Zgodnie z programem dnia po czasie na naukę własną był podwieczorek, później znowu nauka i czytanie duchowne. O 18.30 kolacja, a o 20.00 nieszpory, po których do rana obowiązywało silentium, czyli konieczność zachowywania milczenia. Światło klerycy musieli wyłączać o 22.00, co było dla nich trudne, szczególnie w czasie sesji egzaminacyjnej, kiedy chcieli się dłużej pouczyć. Ks. Dariusz Jaślarz mówi, że często w tym czasie wstawali o 4.00 rano, bo już było widno i mogli kontynuować naukę.
Niektórzy księża przyznają, że w czasie pobytu w seminarium bali się rektora. „Ks. dr Marian Subocz był dla nas rektorem surowym, zasadniczym i to przejawiało się w bardzo wielu dziedzinach naszego życia”- przekonuje ks. Dariusz Jaślarz, proboszcz manowskiej parafii. „Wiedzieliśmy, że jesteśmy na uczelni, która nie tylko miała za zadanie doprowadzić do tego, byśmy byli biegli w teologii, ale także miała nas kształcić od tej strony ludzkiej. Tutaj bardzo liczyły się takie cechy, jak punktualność, umiejętność zachowania się w różnych sytuacjach”- uzasadnia. „W seminarium odpowiadałem za wyjścia kleryków do instytucji kulturalnych: kina, teatru, filharmonii. Pamiętam, jak kiedyś zobaczyłem w holu, że idzie ks. rektor i podszedłem do niego, żeby o coś zapytać. A rektor do mnie wtedy powiedział: na korytarzu?, w kapciach?, bez koloratki? Proszę do rektoratu na 16.00. A jak już rektor wzywał do rektoratu, to nie wróżyło nic dobrego”- opowiada ks. Jaślarz. Dziś uważa to za drobiazgi, ale z perspektywy czasu okazało się, że dbałość o nie była potrzebna i mądra. Zauważa jednocześnie, że rektor troszczył się o kleryków. „Pochodzę z Wałcza, a więc z jego rodzinnej miejscowości. Bardzo często ks. rektor proponował mi, że mnie zawiezie do domu, kiedy zbliżała się jakaś przerwa w nauce. To nie oznaczało wcale, że miałem u rektora jakieś specjalne fory. Przeciwnie, odnosiłem wrażenie, że mocniej mnie trzyma w karbach, niż pozostałych”- przekonuje ks. Dariusz. Opowiada jeszcze jedną ważną dla niego sytuację. „Mam dość skomplikowaną wadę wzroku, a w związku z tym muszę nosić specjalistyczne szkła w okularach i ks. rektor, kiedy miałem kłopot przy wymianie okularów, pomógł mi i sprowadził je dla mnie z Niemiec”- wspomina i dodaje, że za tą srogą twarzą rektora, który stał na straży porządku, kryła się jego dobroć. „Wtedy musiał uważać, żeby mu klerycy na głowę nie weszli”- komentuje ks. Jaślarz. „Ks. Marian uchodził za osobę trudno dostępną”- dopowiada ks. Zbigniew Woźniak[78], kolega rocznikowy ks. Dariusza Jaślarza. Obaj wstąpili do seminarium w 1987 roku. „Pamiętam taką sytuację, jak jeszcze nasz rocznik mieszkał w baraku. To było na początku naszego pobytu w seminarium i jeszcze nie do końca się orientowałem, kto kim jest. Któregoś razu otwierałem drzwi rektorowi i żartując powiedziałem: bramy podnieście swe szczyty, aby mógł wejść Król Chwały[79] i on się na mnie popatrzył, ale nic nie powiedział. Później podszedł do mnie jakiś starszy kleryk i zapytał: co ty robisz? jak ty się odzywasz do rektora?”- relacjonuje dalej ks. Zbigniew. „Ks. rektor nie skomentował mojego zachowania, ale zorientowałem się, że wokół niego panuje atmosfera jakiegoś napięcia, że jak przechodził korytarzem, to wszyscy stawali pod ścianą. Trochę się go obawiano”- dodaje.
Zdaniem ks. Dariusza Jaślarza regulamin seminarium był wtedy adekwatny do sposobu wychowania w ich rodzinnych domach. „Nikt się nikogo nie pytał i nie mieliśmy żadnych głosowań demokratycznych, czy mi się podoba zrobienie czegoś, co mi każą, czy nie. Po prostu trzeba było wykonać. Pamiętam, jak na przykład po sesji egzaminacyjnej jeździliśmy do gospodarstwa rolnego w Uliszkach, które należało do seminarium. Pakowano nas do autokaru i zbieraliśmy tam truskawki. Mi podczas tej pracy w słońcu strasznie leciała krew z nosa, ale trudno”- wspomina ks. Dariusz. „W seminarium sami sprzątaliśmy, myliśmy podłogi i toalety, a także naczynia. Było nas wtedy wielu, więc tę pracę wykonywaliśmy zgodnie z obowiązującym grafikiem. Ale nie był to dla nas jakiś koszmar”- dodaje.
W seminarium obowiązywała też zasada, że co pół roku zmienialiśmy pokoje. O tym, z kim spędzi się kolejne półrocze decydowali przełożeni. Roszady dotyczyły kleryków z różnych roczników. Ta praktyka miała przygotować alumnów do tego, co czeka ich w życiu kapłańskim – licznych przeprowadzek, ale także jej celem była integracja, tworzenie relacji między nimi.
„Na pewno dziś forma wychowania jest inna, ale trzeba wziąć pod uwagę, że wtedy to seminarium dopiero się tworzyło. Należało nadać mu pewną linię, zarówno profesorom, jak i klerykom. Nie było to łatwe. Z mojej strony był lęk, żeby nie popełnić błędu”- tłumaczy ks. Marian. „Czasami klerycy mogli mnie postrzegać w taki sposób, że byłem wymagający czy surowy, ale nie widzieli mnie na radach pedagogicznych, jak ich potem broniłem. Poza tym, czułem ciężar odpowiedzialności za całą wspólnotę. Uważałem, że dyscyplina jest ważna i jak się jej nauczą w seminarium, to im potem pomoże w przeżywaniu kapłaństwa. Moje obawy wiązały się też z tym, że wtedy w czasach komunistycznych podsuwano osoby mające na celu śledzenie, inwigilację kleryków i kadry profesorskiej. Musieliśmy zachowywać ostrożność”- dopowiada.
„Jeden z alumnów przyszedł do mnie i powiedział, że służby zapraszają kleryków do jednego domu i że jego też zaprosili, bo będąc jeszcze w szkole podrobił wraz z kolegami podpisy”- przytacza jedną z takich sytuacji ks. Marian. „Ten kleryk opowiedział mi, że przyszli do niego i straszyli, że jak poinformują o sprawie rektora, to na pewno go wyrzucę, chyba, że zgodzi się z nimi współpracować. Chłopak nie wiedział, co ma robić i przyszedł do mnie” – wspomina. „Powiedziałem mu, że jeżeli chce być nadal w seminarium, to może zostać, ale jeżeli się obawia tych nacisków ze strony służb, to niech idzie na urlop dziekański i potem może wrócić”- dopowiada ks. Marian.
Były rektor seminarium był bardzo wyczulony na próby inwigilacji środowiska seminaryjnego przez służby PRL. „Na zakończenie roku zawsze im mówiłem: możecie na nas profesorów narzekać, skarżyć się między sobą, że ktoś was męczy. To jest naturalne wśród studentów, ale o jedno was proszę, jak już wejdziecie do autobusu, który odjeżdża sprzed seminarium do miasta, byście nic nie mówili o seminarium i o profesorach, bo razem z wami wejdą do tego autobusu tacy bladzi panowie. Oni nie będą z wami rozmawiać, tylko będą słuchać, a wy będziecie opowiadać na temat rektora, profesorów czy kolegów kleryków, a oni sobie to będą notować i szukać słabych punktów czy tematów, którymi można potem kogoś szantażować lub zmiękczyć”- opowiada ks. Marian. „Każdego roku im to mówiłem. To w następnych latach, jak tylko zaczynałem mówić o autobusie, odpowiadali: wiemy, mamy nic nie mówić o życiu w seminarium. Taka to była rzeczywistość”- uzasadnia.
„Faktycznie było tak, że rektor bardzo nas uwrażliwiał na wszelkie kontakty z obcymi ludźmi, szczególnie z tymi, którzy się interesują seminarium i o to wypytują”- wspomina ks. Dariusz Jaślarz. „Nie mogliśmy wyjeżdżać za granicę bez zgody rektora, bo wiązało się to z niebezpieczeństwem inwigilacji i rektor nas bardzo przed tym przestrzegał”- dodaje. „Pewnie dziś dla młodego pokolenia jest to niewyobrażalne, że nie można było wyjść do miasta bez tzw. socjusza, czyli świadka, który towarzyszył w tym wyjściu. Wyprawy na zakupy do miasta były raz w tygodniu, w czwartki i mogły trwać do trzech godzin maksymalnie[80]. Inne wyjścia wymagały zgody prefekta i również odbywały się w towarzystwie socjusza”- dopowiada ks. Zbigniew Woźniak. „To czasy, kiedy Kościół bardzo inwigilowano. Zdarzało się, że wokół seminarium chodzili ludzie, którzy zaczepiali i wypytywali o różne rzeczy, próbując wciągnąć być może do współpracy. Zatem te przestrogi rektora stanowiły wręcz sakramentalne formuły, które się powtarzały przed każdym naszym wyjazdem z seminarium”- wyjaśnia ks. Woźniak.
Ks. Dariusz Jaślarz zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt. „W ciągu tych kilku lat formacji opuszczaliśmy seminarium na wakacje, ale w tym czasie należało się zameldować u swojego proboszcza. On, po okresie pobytu w domu, musiał wystawić tzw. testimonium, czyli opinię na temat naszego zachowania. Byliśmy więc pod stałą kontrolą, jak nie w seminarium, to u miejscowego proboszcza. Nie mogliśmy sobie wyjechać tak, żeby nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy i co się z nami dzieje”- tłumaczy ks. Dariusz Jaślarz.
Ks. Marian wspomina kontrolę, jaka się pojawiła w seminarium w czasach NSZZ Solidarność, gdy mieliśmy już na stanie pierwszą kserokopiarkę. „Władze nakazały nam zostawiać zawsze kopie dokumentów, które były na niej powielane”- wyjaśnia. „Przyszła kiedyś komisja, chyba z cztery osoby, a ja miałem w tym czasie wykład. Ale się przygotowałem na wypadek kontroli i zrobiłem kopie dokumentów w języku niemieckim, łacińskim, francuskim i włoskim”- opowiada ks. Marian i tłumaczy, że kontrola wynikała z podejrzeń służb, że ktoś w seminarium kopiował ulotki solidarnościowe. „Powiedziałem im, że chętnie udostępnię materiały, ale zapytałem, czy znają język francuski, włoski lub łacinę. Wyraziłem też zdziwienie, że aż tyle osób z urzędu przyszło na taką kontrolę. Już więcej do nas nie przyjechali”- wspomina z zadowoleniem ks. Subocz.
Ks. Dariusz Jaślarz potwierdza, że rektor bardzo się troszczył o budowę seminarium. „Mieliśmy w czasie wakacji tydzień czy dwa tygodnie tzw. grupy roboczej. To był nasz obowiązek, żeby przyjechać do seminarium i na miarę naszych możliwości pomagać przy budowie. Rektor cieszył się z oddania do użytku każdej części seminarium”- opowiada.
Pierwsza kaplica mieściła się we wschodnim skrzydle budynku seminaryjnego. „Tam było ciężko, bo kleryków bardzo dużo, około 150 i nie mieściliśmy się tam. Na dodatek pomieszczenie nie miało okien, można powiedzieć, że trochę się tam dusiliśmy”- przyznaje ks. Marian. Przeniesienie kaplicy w miejsce docelowe, nastąpiło 20 października 1988 roku, kiedy nie była jeszcze kompletna. W miejscu pierwszej kaplicy powstała biblioteka seminaryjna z czytelnią. „Trzeba ją było wyposażyć w książki. Bardzo mi zależało na bogatym księgozbiorze, ale chciałem też, żebyśmy mieli wszystkie ważniejsze czasopisma, także zachodnie, by klerycy orientowali się na bieżąco w tym, co się dzieje na świecie i w Kościele powszechnym. Pisałem więc do wydawnictw oraz do kolegów, żeby nam przesyłali literaturę fachową”- wspomina ks. Marian.
Dużą wagę przykładał do znajomości języków obcych, dlatego zabiegał o to, by klerycy mogli się ich uczyć. „Zaprosiłem rektora z Würzburga razem z klerykami. Chciałem, aby oni zobaczyli jak nasi klerycy studiują, a potem poprosiłem rektorów z Francji, z Anglii oraz Włoch, o zorganizowanie nam kursów z języków obcych. Zachęcałem studentów, żeby każdy wybrał sobie język i przez dwa tygodnie w wakacje uczestniczyli w tym kursie. Zajęcia prowadzili kandydaci do kapłaństwa z tamtych krajów, m.in. Renzo Pegoraro, który ukończył studia medyczne, potem został księdzem i teraz jest profesorem i kanclerzem Papieskiej Akademii Życia w Rzymie. Była też siostra zakonna, która zajmowała się więźniami w Londynie, a z Francji przyjechało dwóch kleryków”- opowiada. Przyznaje, że alumni z naszej diecezji narzekali trochę na niego, że zabierał im część wakacji, ale uczyli się i każda grupa potem miała Mszę św. odprawianą w obcym języku. „Niektórzy klerycy, gdy potem wyjechali do Francji czy Włoch, wracali zadowoleni, że dzięki tym kursom, mogli się za granicą porozumieć. Są tacy, którzy do dziś utrzymują ze sobą kontakty. To było w tamtym czasie szczególnie ważne, bo my byliśmy jeszcze zamknięci na świat, a ja wiedziałem, jak trudno jest się odnaleźć za granicą bez znajomości języka. Tym pomysłem podzieliłem się z rektorami innych seminariów w Polsce i wiem, że niektóre również zaczęły organizować takie kursy językowe”- dodaje. Uważa, że te kursy stanowiły też ważne doświadczenie dla kleryków z innych krajów. „Pamiętam, jak rektor seminarium z Niemiec po tym kursie zapytał mnie, co ja zrobiłem jego klerykom? Dopytałem, co się stało? A on odpowiedział, że ci alumni po powrocie z Polski zaczęli chodzić w koszulach kapłańskich, co tam było rzadkością. Niektórzy nosili garnitury i koszule z krawatem. Zaimponowali im nasi klerycy, którzy zawsze chodzili w stroju duchownym”- dopowiada z uśmiechem.
„To był bardzo mądry pomysł z tymi kursami językowymi, takie uczenie się języka w praktyce. Żeby porozumieć się z tymi klerykami, musieliśmy mówić w ich językach. Przekonywaliśmy się, jak bardzo to nam się przydało, ale najważniejsze, że eliminowało to strach przed użyciem danego języka. Często pojawia się obawa, że jak powiem coś niepoprawnie, to się ośmieszę, a tu spotykaliśmy się z wyrozumiałością i jak ktoś mówił źle, to został poprawiony przez kolegę i tyle”- przekonuje ks. Dariusz Jaślarz i dodaje, że podziwiali zdolności językowe rektora. „Ks. Subocz, w którą stronę się nie obrócił, to mówił innym językiem. Nam to bardzo imponowało. Mówił swobodnie w kilku językach. To było inspirujące. Też tak chcieliśmy”- dodaje. Podkreśla, że rektorowi zależało w ogóle na ich wszechstronnym wykształceniu. Mieli więc dodatkowe, sobotnie zajęcia z gry na instrumencie np. na pianinie czy na fortepianie, a także z dyrygentury, emisji głosu i fonetyki. „Ten szeroki wachlarz dodatkowych zajęć, potem w kapłaństwie bardzo się przydał. Z perspektywy trzydziestu lat doświadczenia w pracy duszpasterskiej jestem o tym przekonany”- uzasadnia ks. Jaślarz.
„Po czasie widzę, że ta dyscyplina, która wtedy obowiązywała w seminarium, miała nas ustrzec przed swobodą, jakąś nonszalancją i nauczyć nas, że jednak ksiądz jest zobowiązany do pewnego stylu bycia, który wpisany jest w reprezentację Kościoła. Po drugie, może to był sposób, żeby ukształtować w nas to poczucie kapłaństwa. Na tamten czas taki był standard”- wyjaśnia ks. Zbigniew Woźniak. Przyznaje, że już w czasie seminarium przekonał się, że rektor, poza tą swoją urzędową surowością, był uważnym i dobrym człowiekiem. „Miałem w czasie pobytu w seminarium kryzys. On wynikał z tego, że nie wpisywałem się do końca w te ramy instytucjonalne. Pełniłem różne funkcje, m.in. ductora[81] mojego rocznika, ale dla mnie ważne było, żeby ksiądz był przede wszystkim człowiekiem i chrześcijaninem. Nie raz więc z tego rezygnowałem, bo uznawałem, że jest to zbyt urzędowe, ale to budziło wątpliwości u przełożonych, czy ja się w ogóle nadaję do bycia księdzem. Kiedy byłem już przytłoczony niektórymi rzeczami, postanowiłem wyjechać z seminarium, żeby nabrać dystansu i się głębiej zastanowić nad powołaniem. Ale, żeby móc opuścić seminarium, musiałem mieć zgodę rektora. Poszedłem do ojca duchownego ks. Ludwika Chodzidło i powiedziałem mu, że potrzebuję takiego wytchnienia. O. Ludwik miał olbrzymi autorytet u rektora i powiedział mi, że on to załatwi”- wspomina ks. Zbigniew Woźniak. „Rektor mnie zapytał, co się dzieje? Odpowiedziałem, że rozmawiałem o tym z ojcem duchownym i rektor o nic więcej nie dopytywał. Zgodził się na ten mój wyjazd. Byłem bardzo zaskoczony reakcją rektora i wdzięczny za zrozumienie”- dodaje. Ks. Zbigniew dzieli się jeszcze jedną sytuacją, o której osobiście nigdy nie rozmawiał z ks. Marianem Suboczem. Dotyczy ona reakcji rektora, której się nie spodziewał. „Wtedy też była taka trochę burza wśród przełożonych w związku z moimi decyzjami i wyczuwało się napięcie wokół mojej osoby. Rektor któregoś razu podszedł do mnie, nic nie powiedział. Popatrzył na mnie, położył mi rękę na ramieniu i odszedł. Bardzo mnie to zdziwiło wtedy i odkryłem człowieka, który jest bardzo wrażliwy, swoje widzi, swoje rozumie, a jednocześnie musi pełnić funkcję, wiążącą się z olbrzymią odpowiedzialnością. Przekonałem się, że ks. Marian był zupełnie inny w środku, a bycie rektorem to wielkie brzemię, które nosił i pewnie dlatego na zewnątrz widzieliśmy jego zasadniczość i stanowczość”- uważa ks. Zbigniew Woźniak.
„To jest człowiek, który był świadkiem i współtwórcą powstawania tego domu i to w bardzo niełatwych czasach. Wtedy nie tylko nie było czym budować, ale też czuć było na plecach oddech władzy, niemile spoglądającej na to, co tutaj powstawało i rzucającej różne kłody pod nogi”- podkreśla były rektor ks. Jarosław Kwiecień. „Ks. Marian pokonał te trudności i osobiście pozyskiwał środki na budowę, a także dzielnie wspierał biskupa Ignacego, któremu bardzo zależało na tym miejscu”- dodaje.
„Pan Bóg nas wspierał. Otrzymywaliśmy siłę, żeby wytrwać w tym wszystkim i odpowiednio uformować kleryków. To nie jest takie proste. Owoce można dostrzec po kilku czy nawet kilkunastu latach, kiedy klerycy mówią, że była pewna dyscyplina, ale to przydało się w pracy kapłańskiej. Teraz to doceniają”- potwierdza ks. Marian Subocz.
Gospodarz papieża
Wizyta Jana Pawła II w seminarium
Budowa seminarium została zakończona w 1991 roku. Na przyjazd Jana Pawła II wszystko było zapięte na ostatni guzik, ale miesiąc przed tym terminem, kaplica nie była jeszcze gotowa. „Nie mieliśmy wykładziny i nie można jej było dostać w sklepie. Trzeba było także zakupić meble i je wnieść. W rozpaczy napisałem do znajomych do Niemiec, że wkrótce będzie u nas papież, a my nie mamy wykładziny i paru innych rzeczy. Przysłali nam i na trzy dni przed wizytą papieża wykładaliśmy wykładzinę”- wspomina.
Sam przyjazd Jana Pawła II był dla nas ogromnym przeżyciem. „Biskup Jeż opowiadał, że kiedy jechali do Koszalina, wojskowi i strażacy, którzy zabezpieczali przejazd papieża, stali tyłem odwróceni, bo musieli wypatrywać, czy nie ma w lesie jakiegoś zagrożenia. Jan Paweł II zapytał – Ignac, dlaczego oni się tak do mnie tyłem poustawiali? A biskup mu odpowiedział- po to, żeby ciebie Ojcze Święty bronić”- wspomina zasłyszaną anegdotę ks. Marian. Przyznaje, że trudno mu nawet dziś wyrazić słowami radość, jaka towarzyszyła jemu i całej wspólnocie seminaryjnej z powodu wizyty papieża w murach seminaryjnych. „Przywitałem Ojca Świętego. Potem byłem obecny, gdy Jan Paweł II pobłogosławił kaplicę i gmach seminarium oraz podczas posiłku, na którym gościła też delegacja z Niemiec. Bardzo mi zależało na tym, żeby osoby, które tak nas wsparły w budowie seminarium, spotkały się z papieżem i to się udało”- opowiada. Posiłek wykonali kucharze oraz siostry, które przygotowały refektarz. „Ten dla papieża i części gości znajdował się na górze. Pozostali jedli na dole. Papież przywitał się z każdym zaproszonym gościem”- dodaje.
Ks. Marian mówi, że po posiłku, Jan Paweł II udał się do apartamentu, który został dla niego przyszykowany w seminarium. Tam trochę odpoczął, a potem zaprosił biskupa Jeża i jego na spotkanie. „Jan Paweł II docenił to, że przygotowaliśmy taki apartament, mimo, że przyjechał tylko na jedną noc. Podziękował nam za zorganizowanie całej wizyty”- wspomina. „Miałem szczęście, że mogłem w tym spotkaniu uczestniczyć i przyznaję, że miałem tremę, więc nawet nie pamiętałem o czym chciałem mu jeszcze opowiedzieć. To było niesamowite przeżycie. Cała ta jego wizyta stanowiła ważne wydarzenie w historii diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej”- przekonuje ks. Marian. „Myśleliśmy, żeby w ramach tej wizyty, papież przyjechał do Kołobrzegu, ze względu na pierwsze biskupstwo w 1000 roku z biskupem Reinbernem. Ale zdaniem ochrony ten odcinek trasy był dość niebezpieczny. Obawiano się o życie Jana Pawła II, stąd wybór padł na Koszalin, w tym na sanktuarium na Górze Chełmskiej”- odsłania kulisy przygotowań papieskiej wizyty w diecezji ks. Marian. Jan Paweł II przenocował w seminarium duchownym i następnego dnia kontynuował swoją pielgrzymkę po Polsce. „Jak papież odjeżdżał, wówczas klerycy utworzyli szpaler i on podszedł do każdego, podał rękę i pobłogosławił”- dodaje ks. Marian.
Wspomina też przygodę, jaka się przytrafiła jednemu z arcybiskupów włoskich, którzy byli w delegacji z papieżem. Mówi, że złamał mu się klucz od drzwi pokoju i nie mógł się z niego wydostać. Nawiercono więc zamek. „Jak już został uwolniony, to wszyscy zaczęli się śmiać, włącznie z papieżem. Jan Paweł II zapytał go – co ty chciałeś tu zostać?”- opowiada.
Jan Paweł II podczas ceremonii poświęcenia Wyższego Seminarium Duchownego powiedział: „Ufajmy Bogu, że z tego seminarium będą wychodzili dobrzy kapłani, mocni duchem, umysłem, modlitwą, kochający szczerze Boga i ludzi, ludzi żyjących na tej ziemi kołobrzeskiej i koszalińskiej”.[82] Zdaniem ks. Mariana, wybór kard. Karola Wojtyły na papieża wywarł pozytywny wpływ na liczbę powołań kapłańskich w Polsce. „Zaczęło się więcej pielgrzymek do Rzymu, w tym także wyjazdów młodzieży. Poza tym, Jan Paweł II miał w sobie coś takiego, że przyciągał ludzi. Czuło się od niego płynącą głęboką wiarę. Jednocześnie był taki naturalny i to młodym ludziom imponowało. Myślę, że w koszalińskim seminarium również znajdowali się klerycy, którym postawa i nauczanie papieża pomogły w odkryciu powołania”- uzasadnia były rektor. „Nie mogę powiedzieć, że moje powołanie jest wynikiem pontyfikatu Jana Pawła II, natomiast miał on dla mnie olbrzymie znaczenie”- wyjaśnia ks. Zbigniew Woźniak. „To był taki czas. Młodsze pokolenie może tego nie rozumieć, że papież był naszym oknem na świat. Jego przyjazd do Polski to była nobilitacja i takie potwierdzenie dla naszego Kościoła, gnębionego przez władze komunistyczne. Jan Paweł II dawał wszystkim siłę i nadzieję. Został takim ambasadorem i obrońcą naszego narodu na arenie międzynarodowej”- uzasadnia. „Pielgrzymki papieża do Polski gromadziły tysiące ludzi. Towarzyszyła temu niesamowita atmosfera. To był duch takiej radości i wolności. Jestem przekonany, że to dodało nam skrzydeł i odwagi w podejmowaniu decyzji. Dla młodego człowieka, który miał poświęcić całe swoje życie dla Pana Boga i Kościoła, łatwiejsze było dokonanie wyboru w atmosferze entuzjazmu i radości oraz dumy z Kościoła”- dodaje ks. Zbigniew Woźniak.
Co mówi kryzys?
Kapłaństwo w czasie kryzysu Kościoła
Gdy ks. Marian Subocz był rektorem, w koszalińskim seminarium studiowało blisko 160 kleryków. Obecnie, liczba ta spadła do około dwudziestu alumnów. Jak ks. Marian patrzy na malejącą liczbę chętnych do kapłaństwa? „Obecnie sytuacja bardzo się zmieniła, dlatego że mamy kryzys demograficzny, rodzi się znacznie mniej dzieci. Druga sprawa- mamy do czynienia z atakiem na Kościół i duchownych. Ukazuje się nas przez pryzmat niechlubnych zachowań niektórych kapłanów. W opinii publicznej został wykreowany negatywny obraz księdza”- uważa ks. Marian i dodaje, że przypadki przestępstw z udziałem duchownych na pewno odbijają się echem także wśród młodego pokolenia. „Młodzież poznaje te patologiczne historie i ma jeszcze więcej wątpliwości w wyborze kapłaństwa, jako własnej drogi życiowej”- uzasadnia. Zdaniem byłego rektora koszalińskiego seminarium, ogromne znaczenie na spadek powołań ma również fakt, że rodziny nie są już dziś tak religijne, brakuje w nich troski o formację duchową dzieci. „Rodzina dziś nie funkcjonuje, jak powinna, nie tylko w kwestii wychowania religijnego, ale w ogóle. Wiele tych młodych osób nie ma obrazu rodziny uczęszczającej regularnie na Mszę św., do sakramentu spowiedzi i sami też tak nie chcą postępować”- przekonuje ks. Marian. „Nie bez znaczenia jest również to, że dziś młodzież ma ogromne możliwości wyjazdów na studia, czy do pracy za granicę”- diagnozuje. Podkreśla jednocześnie, że kolejnym czynnikiem, sprzyjającym podejmowaniu tej drogi życiowej, jest kwestia duszpasterzy, których ci młodzi ludzie spotykają w swoich parafiach, czy na katechezie. „Jeżeli duszpasterz jest otwarty wobec młodzieży, potrafi z nimi nawiązać kontakt i widzą jego autentyczność w realizowaniu swojego powołania kapłańskiego, to będzie dla nich dobrym przykładem. Jednakże najważniejsza jest łaska Boża, a więc powołanie. Ale odpowiedź na nie także zależy od ludzi, którzy kształtują i formują młodzież”- uważa ks. Marian. „Zdarzają się przypadki, gdy do seminarium wstępują osoby poszukujące i pochodzące z rodzin obojętnych religijnie, ale czują powołanie, a Boga doświadczyli dzięki byciu w jakiejś wspólnocie religijnej czy w czasie rekolekcji i pielgrzymek” – dodaje jeszcze. „Wiadomo, że spośród zgłaszających się do seminarium, tylko część przyjmie święcenia. Niektórzy w czasie formacji odkrywają, że to nie jest ich droga, ale pobyt w seminarium i ta formacja są dla nich ważnym czasem odkrywania najistotniejszych wartości i swojej misji życiowej”- zaznacza. „Najdoskonalszym środkiem budowania powołań jest modlitwa. Sobór Watykański II uczy nas, że wszyscy są odpowiedzialni za powołania kapłańskie. Najpierw rodzina, ożywiona duchem prawdziwej wiary, miłości i pobożności, a potem parafia”- mówił przed laty ks. Marian w jednym z kazań. „Czy dziękujemy Bogu za powołanie chrześcijańskie? Czy prosimy o powołania kapłańskie? W czasie tej ofiary eucharystycznej i całego dzisiejszego dnia pamiętajmy o tym i módlmy się, aby Chrystus. który nazwał siebie dobrym pasterzem, dał nam licznych i świętych kapłanów”- apelował w kazaniu ks. Subocz[83].
Gdy dziś wchodzi się do seminarium duchownego w Koszalinie, to w eksponowanym miejscu znajduje się zdjęcie, dokumentujące wizytę św. Jana Pawła II w tym domu. Na fotografii wraz z papieżem stoją wszyscy klerycy i wychowawcy seminaryjni. W taki sposób został upamiętniony również ówczesny rektor, ale jak podkreśla ks. dr Jarosław Kwiecień, ks. Marian żyje w pamięci znacznej liczby księży, którzy za jego czasów kończyli seminarium. „Formalnie był rektorem między rokiem 1986 a 1993, ale w formację zaangażowany był już wcześniej, jako wicerektor, prefekt i później jako wykładowca patrologii i języka łacińskiego. Tylko w czasie bycia rektorem, seminarium ukończyło ponad stu księży. To jest 1/4 liczby wszystkich kapłanów, którzy ukończyli to seminarium przez ponad 40 lat jego istnienia. Odegrał więc ważną rolę w życiu wielu kleryków, ale i tych młodych ludzi, którzy przewinęli się przez to miejsce, a z różnych powodów je opuścili”- przekonuje ks. Kwiecień.
Ks. Marian przyznaje, że będąc rektorem, ogromne wsparcie otrzymywał od ojców duchownych seminarium. „Miałem przy sobie o. Ludwika Chodzidło. Był dla mnie taką opoką. Zawsze się go radziłem w trudnych sprawach. Poza tym była też rada pedagogiczna, wicerektor ks. dr Antoni Kloska, dobrze przygotowana kadra profesorska”- wspomina. Dodaje, że na początku funkcjonowania seminarium posiłkowali się także profesorami z innych diecezji, m.in. z Poznania i z Pelplina. „Potem kadrę zaczęli stanowić nasi absolwenci, którzy wracali po studiach doktoranckich w Rzymie czy po Katolickim Uniwersytecie Lubelskim oraz Uniwersytecie Kard. Stefana Wyszyńskiego w Warszawie”- uzasadnia. O formację duchową troszczył się również drugi ojciec duchowny, ks. Jan Nowak[84], który wcześniej pracował w duszpasterstwie w archidiecezji krakowskiej i tam z inicjatywy kard. Karola Wojtyły organizował ośrodki rekolekcyjne i spotkania formacyjne. W diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej prowadził duszpasterstwo w latach od 1984 do 1989 roku, szczególnie troszcząc się o odbudowę kościołów. „Bp Jeż wysłał mnie do o. Jana. On wtedy pracował na jednej z parafii w naszej diecezji. Pojechałem do niego, a tam przy kościele cement, beton i on pracuje tam na budowie razem z innymi robotnikami. A ja mu mówię, że biskup Jeż ma do niego prośbę, żeby został ojcem duchownym w naszym seminarium. Powiedział, że przecież ma tu budowę w parafii. Poprosił o czas na przemyślenie, ale ostatecznie przyjął propozycję biskupa”- wspomina ks. Marian. Po kilku latach, w 1996 roku, przeniósł się z koszalińskiego seminarium do Arcybiskupiego Seminarium Duchownego w Krakowie, by tam również posługiwać jako ojciec duchowny.
„Na pewno na kształt kapłaństwa, po ukończeniu seminarium, ma wpływ każdy, kto pełnił rolę wychowawcy, czy był wykładowcą lub prefektem”- przekonuje ks. Dariusz Jaślarz. „Wiele z tych rzeczy, które zaobserwowałem u księdza rektora, czy wymagań, które nam stawiał jako klerykom, to wszystko się przekłada na moje życie. Każdy kapłan, jak każdy człowiek, jest trochę utkany z ludzi, których spotkał do tej pory oraz z ich postaw. A rektor to była istotna postać w naszym życiu”- uważa proboszcz z Manowa.
Kościół w Polsce dziś zmaga się z wyjaśnianiem trudnych historii z przeszłości, dotyczących m.in. przestępstw na tle seksualnym z udziałem duchownych. Gdy słyszy się o tych przypadkach, ale także o odejściach z kapłaństwa, rodzi się pytanie o czas formacji seminaryjnej. Jak ona wyglądała za czasów posługi ks. Mariana Subocza, jako rektora? „Klerycy pierwszego i piątego roku mieli spotkania z psychologiem panią prof. Zenomeną Płużek[85]. Wyniki tych badań i treść jej rozmów z klerykami stanowiły tajemnicę, ale pani profesor sygnalizowała różne problemy. To była dla nas istotna wskazówka”- wyjaśnia ks. Marian i dodaje, że czasami musiał powiedzieć komuś, że seminarium duchowne to nie jest jego miejsce albo żeby zrobił sobie przerwę i przemyślał decyzję. „Nie zawsze udaje się rozpoznać u kogoś problem w czasie formacji seminaryjnej, ale przyglądaliśmy się każdemu kandydatowi do kapłaństwa z osobna, omawiając różne zagadnienia w całym zespole wychowawców podczas rad pedagogicznych, które organizowano także z udziałem biskupa diecezji. Chcieliśmy, żeby biskup wiedział, jakie mamy wątpliwości, co do danego kandydata”- tłumaczy.
Jak po 50. latach kapłaństwa, przeżywa ten kryzys Kościoła? „Fakty są faktami i tu nie ma nad czym dyskutować. Tylko, co zrobić, żeby to zło wyleczyć? Tu trzeba powiedzieć mea culpa, bijemy się w piersi”- uważa ks. Marian. „Jednocześnie, trzeba pamiętać, że do tego typu przestępstw, nadużyć dochodzi w wielu środowiskach. Całe społeczeństwo musi się pochylić nad problemem i zatroszczyć o najmłodszych, by ich chronić. To ważne zadanie dla lekarzy, psychologów, prawników, nauczycieli, dziennikarzy i duchowieństwa, by zostały opracowane odpowiednie procedury działania, zmieniała się mentalność i rosła świadomość społeczna. To nie jest zjawisko obecne tylko w Kościele”- podkreśla. „Kościół już pracuje nad tym, żeby wspierać osoby pokrzywdzone. Powstała Fundacja św. Józefa, która udziela pomocy terapeutycznej, prowadzi telefon zaufania, punkty konsultacyjne oraz wspiera finansowo osoby poszkodowane”- dodaje ks. Marian. „Dobrze, że w pierwszy piątek Wielkiego Postu organizowany jest dzień modlitwy i pokuty za grzech wykorzystania seksualnego. Przecież zawsze, gdy idę do spowiedzi, muszę się przygotować, a więc przeprosić Pana Boga oraz tych, których obraziłem lub którym zrobiłem krzywdę. Ponieważ w Kościele były osoby pokrzywdzone w różnym wieku i czasie, to trzeba się modlić za nie i za sprawców oraz wynagradzać Bogu. Za wszelkie zło, które jest popełniane przeciwko Panu Bogu, powinny być podejmowane różne formy ekspiacji”- tłumaczy. Sam bardzo przeżywa, to co się mówi o Kościele. „To jest przykre i trudne doświadczenie, że wszyscy księża są postrzegani przez pryzmat niektórych duchownych, którzy dopuścili się takich przewinień”- przyznaje ze smutkiem. Ubolewa, że część ludzi, także z tego powodu, odwraca się dziś od Kościoła. „Trzeba bić się w piersi, ale też zrozumieć, że grzech i zło dotyczy ludzi. Pan Bóg nie jest grzechem. Kościół nie jest grzechem. Wartości Dekalogu nie są grzechem. Mimo wszystko warto trzymać się Pana Boga”- wyjaśnia ks. Marian. „Na Zachodzie ludzie zachłysnęli się dobrobytem, ale zaczynają powoli odkrywać, że nie to jest sensem życia. Podobnie jest w Polsce. Musimy zacząć wracać do źródeł”- przekonuje.
Ks. Marian Subocz, zapytany, czy żałuje jakiejś decyzji, z czasów pracy w seminarium, wspomina kleryka Romana Walczoka[86], który ciężko zachorował. „To był alumn z Koszalina. Co jakiś czas jeździł na leczenie do Szczecina. Był już chyba na drugim roku, zawsze przygotowany. Myślałem, żeby dać mu wcześniej sutannę, ale tego nie zrobiliśmy. On na drugim lub trzecim roku zmarł. Miałem potem wyrzuty sumienia, że nie udzielono mu wcześniej święceń, ale człowiek jest mądry po fakcie. To naprawdę wspaniały kleryk. Jest pochowany na koszalińskim cmentarzu”- wspomina ks. Marian. Jako rektor, musiał też udźwignąć śmierć innego kleryka. „W seminarium doszło do tragicznego wypadku. Mnie akurat wtedy nie było na miejscu. Nazywał się Eugeniusz Sadowski i pochodził ze Szczecinka. Zginął w czasie pracy na budowie”- opowiada ks. Marian. „Najtrudniejsza była rozmowa z jego matką. Pojechał do niej biskup Piotr Krupa. Pamiętam tego chłopca. Był dobrym i solidnym klerykiem”- dodaje. „Ks. Marian towarzyszył wspólnocie seminaryjnej w pogrzebie obu tych alumnów. To musiał być czas niezwykle trudny dla wszystkich świadków tych wydarzeń. Ks. Marian pomagał im przeżyć te doświadczenia. Podejrzewam, że było to jedno z najbardziej smutnych wydarzeń dla niego, jako rektora”- uważa ks. dr Jarosław Kwiecień. A czy ks. Marian Subocz ma czego żałować, jeśli chodzi o czas inwigilacji duchowieństwa przez władze komunistyczne w Polsce?
Ks. Marian w teczkach
Zmagania z reżimem komunistycznym
Ostrożność ks. Mariana Subocza w trakcie posługi w seminarium w czasach PRL była uzasadniona. „Rozbijaniu Kościoła od wewnątrz służyli także tajni współpracownicy w szeregach duchowieństwa. Ich liczba się zmieniała, ale z dokumentów IPN wynika, że w całym okresie PRL z UB, a potem SB współpracowało około 10-12 procent księży”- pisze Ewa Czaczkowska w książce o kard. Wyszyńskim[87]. On, jako rektor i bliski współpracownik ordynariusza diecezji biskupa Ignacego Jeża, znajdował się pod szczególnym nadzorem Służby Bezpieczeństwa. Po latach, będąc proboszczem w parafii pw. św. Maksymiliana Kolbego w Słupsku, zapoznał się z dokumentami, znajdującymi się w zasobie Instytutu Pamięci Narodowej, potwierdzającymi, że był inwigilowany przez służby. W wywiadzie dla Głosu Pomorza z 29 czerwca 2006 roku ks. Marian Subocz opowiada, że cały czas pisali na niego raporty i być może stosowano nawet podsłuch telefoniczny. „Głównie jednak nachodzili mnie lub wzywali do siebie. Od czasu do czasu sugerowali podjęcie przeze mnie z nimi współpracy. Za każdym razem kategorycznie odmawiałem”- wyjaśniał ks. Subocz w rozmowie z dziennikarzem Piotrem Polechońskim[88].
W dokumentach, zgromadzonych w Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie[89], a sporządzonych przez pracowników Służby Bezpieczeństwa, znajduje się notatka informacyjna z 19 sierpnia 1985 roku, w której zapisano, że ks. Marian Subocz został zakwalifikowany jako kandydat na tajnego współpracownika o pseudonimie Antek. W sporządzonym przez funkcjonariusza kwestionariuszu ks. Marian określany jest jako „człowiek spokojny, zrównoważony, chętnie dyskutujący, ale tylko w sprawach mu znanych. (…) Chętnie rozmawia na różne tematy, o ile nie dotyczą one jego rodziny i najbliższych mu przyjaciół”.
W uzasadnieniu pozyskania go do współpracy można przeczytać, że służbom zależało na „zabezpieczeniu dopływu informacji o nowych formach pracy i działania kościoła w diecezji koszalińskiej”[90]. Dalej w kwestionariuszu znajduje się rubryka- operacyjne możliwości kandydata. Tu pojawia się wpis, że biskup Ignacy Jeż powierzył ks. Suboczowi, mimo młodego wieku, stanowisko wicerektora WSD. „Ponadto jest on wykorzystywany do różnych prac w kurii. Są to prace na ogół poufne, których ordynariusz nie chce przekazać kurialistom. Ma naturalne możliwości zdobywania interesujących nas informacji”- widnieje w tym dokumencie. Nie udało się pozyskać ks. Mariana Subocza, jako tw. W notatce podane są powody: „Ponieważ ks. Subocz po każdorazowym spotkaniu z prac. SB zdaje pełną relację bpowi Jeżowi z przebiegu spotkania, uważam za niecelowe dalsze opracowywanie wymienionego i jednocześnie wnioskuję o: zdjęcie wymienionego z ewidencji operacyjnej, złożenie posiadanych materiałów w archiwum „C” MSW”. Pojawia się również wpis, że zaniechano dalszego opracowywania go jako kandydata na tw. To jednak wcale nie oznacza, że ks. Marian Subocz przestał być obiektem zainteresowania służb. Jak każdy alumn, z chwilą wstąpienia do seminarium duchownego, miał założoną tzw. teczkę ewidencji operacyjnej na księdza, w skrócie TEOK, w której odnotowywano wszystkie informacje istotne dla SB. Teczka ta była uzupełniana aż do śmierci kapłana lub jego rezygnacji z kapłaństwa. Dokumenty te nosiły klauzule: Tajne, a niektóre dodatkowo zawierały oznaczenie specjalnego znaczenia.
W dokumencie sporządzonym wcześniej, bo 9 września 1982 roku, znajduje się charakterystyka ks. Mariana. Funkcjonariusz odnotował w niej: „Po powrocie ze studiów ks. M. Subocz nie występował publicznie. W dyskusjach w środowisku kleru prezentuje stanowisko, iż zajścia uliczne jakie miały miejsce ostatnio w kraju są prowokacją Służby Bezpieczeństwa. Przekazywał opinie, iż papież pomimo zawieszenia Solidarności w dalszym ciągu wypowiada się o niej pochlebnie”. Służby odnotowały również, że ks. Marian Subocz na przełomie lipca i sierpnia 1982 roku wyjechał wspólnie z biskupem Tadeuszem Werno za granicę do ówczesnego RFN i Włoch. „Głównym celem jego wyjazdu jest rzekome kontynuowanie końcowej fazy pisania pracy doktorskiej. Pod tym samym pretekstem ma zamiar wyjechać na przełomie września i października br. Wyjazdy zagraniczne poza sprawą studiów wykorzystuje na załatwianie dla Kurii różnego rodzaju urządzeń technicznych /np. fotokopiarki/ jak również pomocy finansowej. Bardzo wysoko oceniany jest przez b-pa ordynariusza jako kapłan”- notuje pracownik SB.
Natomiast w notatce służbowej z 30 września 1982 roku rodzice ks. Mariana Subocza określeni są mianem fanatycy religijni, podobnie jak i rodzeństwo. Jest też informacja na temat jego pobytu w wojsku: „W czasie służby wojskowej /25.X.1965[91]-15.X.1968/ był żołnierzem niezdyscyplinowanym, komentującym rozkazy przełożonych, nie włączający się do żadnej działalności społeczno-kulturalnej.”
Służby skrupulatnie odnotowywały każdy wyjazd ks. Subocza poza granice kraju. W notatce z 15 października 1982 roku adresowanej do Naczelnika Wydziału I Departamentu IV MSW płk. Piotrowskiego[92], można przeczytać, że 11 października 1982 roku ks. Marian Subocz powracał do Polski samochodem dostawczym. „Władze celne NRD ujawniły 3 automatyczne urządzenia kopiujące o wartości 10.000 DM, 3.000 sztuk arkuszy papieru, folię do powielania, farby drukarskie i literaturę teologiczną. Przedmioty te przeznaczone były dla seminarium katolickiego w Koszalinie od redakcji Katholishes Sonntagsblatt w Würzburgu. O transporcie powiadomiono Urząd Celny w Świecku, który w/w przedmioty zatrzymał.”
W archiwach IPN jest również notatka, w której oficer SB zabiega o to, by organ paszportowy opóźniał wydanie dokumentu, jak to tylko będzie możliwe. Zapisek zawiera też informację, że oficer ten planuje wezwać ks. Subocza na spotkanie, by skłonić go do dodatkowych wyjaśnień, a paszport zamierza mu przekazać w stosownym momencie. Z tego dokumentu wynika, że paszport był gotowy 31 maja 1984 roku, ale został wydany ks. Marianowi 19 czerwca. W jednej z kolejnych notatek z 10 lipca 1984 roku ten kapitan relacjonuje, że ks. Marian Subocz opowiedział biskupowi Ignacemu Jeżowi o przebiegu spotkania w sprawie wydania mu paszportu. Przyznał, że był wypytywany na temat budującego się gmachu seminarium oraz przywiezionych maszyn drukarskich. W archiwum IPN znajduje się cała teczka, zawierająca akta paszportowe ks. Mariana Subocza[93], a więc jego podania o wydanie paszportu przed każdym wyjazdem zagranicznym, odwołania od decyzji odmownych, a także zaświadczenia z Sekretariatu Prymasa Polski oraz Sekretariatu Episkopatu Polski, potwierdzające cele jego wyjazdów: pomoc duszpasterska, kursy językowe, praca naukowa czy sprawy ważne dla diecezji. Dokumenty te potwierdzają, jakie miał trudności, szczególnie na początku swojego pobytu w Rzymie na studiach, by uzyskać paszport z rozszerzeniem na wszystkie kraje świata, czy Europy i z prawem wielokrotnego przekraczania granicy. Ks. Marian motywował tę prośbę złym stanem zdrowia rodziców i ich podeszłym wiekiem. Zależało mu na tym, by ich odwiedzać w czasie odbywania studiów w Rzymie. W piśmie z 13 maja 1976 roku, jako opinii adresowanej do Naczelnika Wydziału Paszportów Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Koszalinie, jest napisane, że: „Wydział IV uważa za niecelowe wydanie paszportu wielokrotnego dla ks. Mariana Subocza. Ks. Subocz był pracownikiem Kurii Koszalińsko-Kołobrzeskiej i przez okres całej swej pracy reprezentował zdecydowanie przeciwne ideologicznie poglądy na sprawy naszego kraju”. Spotkania w sprawie wydania paszportu miały być dla służb okazją do podjęcia współpracy z duchownym, ale ks. Marian Subocz, co odnotowują funkcjonariusze, odpowiada zdawkowo, ale i bezkompromisowo. „Zapytany o odgłosy prasy włoskiej na temat wprowadzonej w Polsce nowej ustawy o związkach zawodowych, jego stwierdzenie ograniczyło się jedynie do stwierdzenia, że prasa włoska jest przeciwna nowej (ustawie)[94]”- widnieje w dokumentach archiwalnych IPN. Ks. Marian zlecił w Rzymie wydruk dodatkowych egzemplarzy pracy doktorskiej i musiał je tam odebrać. Miały trafić na różne uniwersytety. „Pamiętam, jak musiałem odebrać moją pracę doktorską i poszedłem na komisariat milicji. Widzę, że mój paszport tam leży, a funkcjonariusz mówi do mnie: a może pan nam opowie, jak tam było? Odpowiedziałem, że przecież macie swoich ludzi w ambasadzie. Jeżeli nie chcecie mi wydać paszportu, to poinformuję uczelnię w Rzymie, że władze wstrzymały mój wyjazd i oni to opublikują w prasie. – Nie, to my tak nie chcemy- odpowiedzieli. Po kilku tygodniach dostałem paszport”- opowiada ks. Marian. Ale w 1983 roku na jego podaniach ponownie lądowała pieczątka z napisem: ODMÓWIĆ. Ks. Marian musiał się odwoływać od tych decyzji albo cierpliwie składać kolejne wnioski.
Teczki duchownych zostały zlikwidowane podczas niszczenia akt bezpieki w latach 1989-1990, gdy komunizm w Polsce upadał. Ówczesny wiceminister spraw wewnętrznych generał Lucjan Czubiński niszczenie tych dokumentów uzasadniał tym, że „nie miały znaczenia historycznego, archiwalnego ani naukowego”[95]. Materiały, dotyczące ks. Mariana Subocza również zostały zniszczone. W dokumentach, które się zachowały w archiwum IPN, pojawia się adnotacja, że „materiały Wydziału II Dep. IV MSW (nr rej. 80906) zostały złożone i sfilmowane w archiwum Wydz. II Biura „C” MSW do nr 18912/I-K. Materiały zniszczono. Rok brakowania mikrofilmu 2000”. W innej notatce pojawia się informacja, że materiały zostały zniszczone, ale pozostał mikrofilm F-18912/1. Uzasadnienie to samo, że dokumenty nie przedstawiały wartości archiwalnej, historycznej i merytorycznej. Ta informacja opatrzona jest datą 6 stycznia 2001 roku. „Było akurat odwrotnie: zniszczono je, ponieważ takie właśnie znaczenie- i to ogromne- miały, pokazując perfidię systemu, dla którego każdy ksiądz był potencjalnym przeciwnikiem”- uważają Ewa Czaczkowska i Tomasz Wiścicki, autorzy książki Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Wiara, nadzieja, miłość. Biografia błogosławionego[96].
Ks. Marian Subocz był pierwszym duchownym z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, uznanym przez IPN za pokrzywdzonego przez służby PRL. O status ten wnioskował po tym, jak jego nazwisko znalazło się na tzw. liście Wildsteina (był to spis kilkuset tysięcy nazwisk widniejących w archiwum IPN, które opublikował dziennikarz Bronisław Wildstein). „Odbiór społeczny był niestety jeden: ci co są na liście, to pewnie sami agenci i tajni współpracownicy. Dlatego, gdy dowiedziałem się, że moje imię i nazwisko też na niej figuruje, poczułem się jak obrzucony błotem i z początku nie wiedziałem, co robić. Bo jak tu udowodnić, że jestem uczciwym człowiekiem?”- przyznawał ks. Marian we wspomnianym wcześniej wywiadzie. Zaświadczenie o tym, że został uznany za pokrzywdzonego w rozumieniu ustawy z dnia 18 grudnia 1998 roku o Instytucie Pamięci Narodowej- Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, zostało wydane 3 lutego 2006 roku przez Oddziałowe Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów Instytutu Pamięci Narodowej w Gdańsku[97]. W dokumencie tym jest napisane: „zaświadcza się, że na podstawie posiadanych i dostępnych dokumentów zgromadzonych w zasobie archiwalnym Instytutu Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, że Pan Marian Subocz jest pokrzywdzonym w rozumieniu art. 6 w/w ustawy”. Ks. Marian Subocz przekonywał, że ubiegał się o ten status ze względu na innych. „Jestem proboszczem, któremu codziennie zawierza tysiące parafian. Dlatego, jeżeli ktokolwiek będzie miał jakieś wątpliwości, związane z moją osobą, w każdej chwili mogę pokazać mu dokument świadczący o tym, że byłem ofiarą tamtego sytemu”- tłumaczył ks. Marian na łamach Głosu Pomorza. Zamierzał wtedy zwrócić się do IPN-u o ujawnienie tych danych i chciał przekazać ówczesnemu ordynariuszowi diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej biskupowi Kazimierzowi Nyczowi. „Nie zamierzam jej podawać do publicznej wiadomości. Sam wiem najlepiej, jakie to wtedy były czasy oraz jakiej presji i prześladowaniom poddany był wówczas Kościół. Bo jaką mogę mieć pewność, że człowiek, który na mnie donosił, został do tego zmuszony szantażem czy też robił to za pieniądze? Dziś zbyt łatwo ocenia się ówczesne postawy i zbyt łatwo szafuje się oskarżeniami, a zdecydowana większość księży to uczciwi kapłani”- przekonywał ks. Marian Subocz[98]. „Mój przypadek pokazuje, jak łatwo zło zawarte w esbeckich aktach może uczciwemu kapłanowi zniszczyć życie. Dlatego choć prawdę trzeba ujawnić, to nie wolno tego robić bez żadnych reguł i zasad”- twierdził. Dziś podtrzymuje to stanowisko. „Nie chcę wiedzieć, kto na mnie donosił. Gdyby się okazało, że to był ktoś z bliskiego otoczenia, może miałbym trudność w relacjach. Zostawiam to Panu Bogu”- tłumaczy ks. Subocz.
Na oku służb była także rodzina ks. Mariana. „Pamiętam jak w latach 60., kiedy likwidowano religię w szkołach, rodzice uczniów, między innymi nasza mama, udali się do Inspektoratu Oświaty (chyba tak ta instytucja się nazywała), domagając się zachowania religii w szkole[99]”- wspomina Andrzej, brat ks. Mariana. „Nasza najstarsza siostra Wala, która była młodą nauczycielką w Strącznie, a później w Wałczu, jako jedyna nie podpisała zgody na usunięcie religii w szkole. Później odmówiła wstąpienia do PZPR, mimo nakłaniania do tego ze strony kierownictwa. Taka postawa była źle widziana przez przełożonych, którzy byli z nadania komunistycznych władz. Groziło to nawet zwolnieniem z pracy, a ten zawód był pod szczególną kontrolą”- dodaje. Sam również, studiując w Szczecinie na Akademii Medycznej, zwrócił na siebie uwagę SB, ponieważ uczęszczał do duszpasterstwa jezuitów, prowadzonego przez o. Huberta Czumę[100]. Środowisko to było szczególnie inwigilowane przez tajne służby. Wtedy założyli mu teczkę. „W tamtych czasach ludzi wierzących, zwłaszcza tych, którzy mieli w rodzinie kapłana, traktowano jako obywateli gorszej kategorii i niebezpiecznych dla panującego systemu socjalistycznego”- uważa Andrzej Subocz.
Ta słynna świeca
Caritas Polska. Odsłona pierwsza
Biskup pomocniczy diecezji katowickiej Czesław Domin w czasie stanu wojennego kierował Prymasowskim Komitetem Pomocy Internowanym. Był jednocześnie przewodniczącym Komisji Charytatywnej Episkopatu Polski, dlatego nawiązywał kontakty z krajami Europy Zachodniej, żeby wsparły Polskę. Dzięki temu udało się zorganizować liczne transporty z żywnością i pomocą medyczną do naszego kraju. Przemycano również materiały poligraficzne do seminariów duchownych oraz dla opozycji. Wsparcie materialne dla Polaków trwało do 1990 roku, wtedy przybył ostatni transport z Essen. Według danych Komisji Charytatywnej Episkopatu Polski (KCEP), tylko w latach 1984-1986 ofiarodawcy zagraniczni przekazali do Polski prawie 169 tys. ton darów, w tym 150 tys. ton pomocy żywnościowej. Wartość pomocy medycznej w tym czasie wyniosła ponad 100 milionów dolarów. Konferencja Episkopatu Niemiec przez dziesięć lat, od 1980 roku, przekazywała co roku niemieckiemu związkowi Caritas milion marek na zakup żywności dla akcji wakacyjnej w Polsce, organizowanej przez KCEP[101].
Zanim biskup Czesław Domin został ordynariuszem w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej[102], odwiedził koszalińskie seminarium duchowne. „Biskup przyszedł do seminarium, obejrzał je, a potem mnie uścisnął i powiedział, że cieszy się, że jestem tutaj rektorem”- opowiada ks. Marian i przyznaje, że zachowanie biskupa Domina było wtedy dla niego zaskakujące. „Po kilku dniach Nuncjatura Apostolska podała informację, że biskup Czesław Domin został mianowany ordynariuszem diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej”- dodaje.
To biskup Czesław Domin chciał, by ks. Marian Subocz podjął się odbudowy Caritas Polska po czterdziestu latach od likwidacji przez ówczesne władze państwowe działalności charytatywnej i konfiskaty majątku kościelnej Caritas[103]. „Biskup Jeż przyszedł do mnie i powiedział, że biskup Domin chce, żebym został dyrektorem Caritas Polska i to jak najszybciej. Powiedział, że mam zostawić seminarium, bo tam jest pilna potrzeba”- opowiada ks. Marian i przyznaje, że w pierwszej chwili odmówił, nawet gdy biskup Czesław Domin osobiście przedstawił mu tę propozycję. Ale przemyślał ją i po jakimś czasie się zgodził. Decyzja o wyborze ks. Mariana Subocza na dyrektora Caritas Polska została podjęta 13 stycznia 1993 roku na konferencji specjalnej Episkopatu Polski, odbytej w kaplicy pw. św. Jana Kantego w Kolegium Polskim w Rzymie. Informacja ta została przekazana mu listownie. W korespondencji tej pojawiają się gratulacje od biskupów Czesława Domina i Ignacego Jeża. „Serdecznie gratulujemy tego wyboru i już dziś życzymy specjalnych łask Bożych potrzebnych do spełnienia tak ważnej dla Kościoła w Polsce i dla całego Narodu funkcji”- widnieje w liście[104].
Ks. Subocz rozpoczął pracę w Warszawie w połowie lutego 1993 roku[105], bo siedziba Caritas Polska miała się mieścić w budynku Sekretariatu Konferencji Episkopatu Polski. Do tej pracy delegowano jeszcze tylko dwie siostry zakonne[106]. Ks. Marian przyznaje, że to, co tam zastał, było dla niego wielkim zaskoczeniem. „Dostaliśmy trzy pokoje na poddaszu. Stały tam cztery biurka, maszyna do pisania i dalekopis, ustawiony w nieczynnym kominku. Do dyspozycji było około tysiąca dolarów. Tak miałem tworzyć Caritas w Polsce. Przyznam szczerze, że zbladłem i nogi mi się ugięły”- wspomina ks. Marian. „Pomyślałem sobie: Panie Boże, teraz musisz mi jakoś pomóc”- dodaje. Do współpracy zaprosił o. Huberta Matusiewicza, bonifratra, który został jego zastępcą[107]. „Skala zadań była wręcz niewyobrażalna. Nie istniały bowiem struktury charytatywne, zniszczone przez totalitarny system. Brakowało doświadczenia i przygotowanych kadr, funduszy na działalność i na zorganizowanie pracy. Niezbędne stało się zbudowanie profesjonalnego zespołu pracowników biura centralnego: sekretariatu, księgowości i prawnika”- podkreśla o. Hubert Matusiewicz. „Ks. dr Marian Subocz w rzeczywistości otwierał drzwi do Caritas w ojczyźnie. Cztery dekady bezprawnego ograniczania, a nawet niszczenia przez państwo komunistyczne tradycji i aktywności Kościoła w obszarze rozwiązywania problemów społecznych, doprowadziły do zaniku form i metod pracy charytatywnej. Dzieło Caritas w Polsce trzeba było praktycznie zaczynać od nowa”- uważa ks. dr Arnold Drechsler, od 1991 roku dyrektor Caritas Diecezji Opolskiej i dodaje, że ks. Marian Subocz podjął się tego zadania szczerze i wielkodusznie.
Ks. Marian wspomina początki tej pracy tak: „Nie miałem pojęcia, jak prowadzić Caritas narodową. Musiałem się tego uczyć. Zwróciłem się więc z prośbą do kilku Caritas: Niemiec, Austrii, Belgii, a potem pojechałem do Caritas Italii i Caritas Francji. Mówiłem im, że zostałem dyrektorem Caritas Polska i mam zbudować jej struktury, ale nie mam żadnych funduszy na przeprowadzenie szkoleń dla dyrektorów diecezjalnych ośrodków, które w tym czasie zaczęły powstawać. Ich poprosiłem o pomoc”- opowiada ks. Subocz.
Pierwsze szkolenie z udziałem wszystkich dyrektorów Caritas diecezjalnych z Polski, a więc prawie czterdziestu, odbyło się w październiku 1993 roku w Wiedniu. Następnie, na przełomie listopada i grudnia odbyło się szkolenie w Brukseli. „Zobaczyliśmy jak funkcjonuje Caritas belgijska. Przyjęli nas tam z takimi honorami, że byliśmy nawet trochę skrępowani”- wspomina ks. Marian. Trzeci wyjazd szkoleniowy był do Caritas niemieckiej. W dniach od 20 sierpnia do 2 września 1994 roku Caritas Polska we współpracy z Deutscher Caritasverband zorganizowali studium we Freiburgu. „To był dłuższy pobyt. Poprosiłem ich także o pomoc w wyposażeniu naszych biur w różnego rodzaju sprzęty. Nie mieliśmy żadnych maszyn, dalekopisów. I tak poszczególne Caritas w diecezjach rozpoczęły swoją działalność”- wspomina. W tym szkoleniu brał udział Jarosław Bittel, prawnik, niemal od początku związany z Caritas Polska[108]. „To było bardzo ciekawe doświadczenie, ponieważ zobaczyłem Caritas, która była organizacją gigantyczną. Caritas niemiecka w tym czasie była po państwie niemieckim największym pracodawcą, zatrudniającym pracowników w sferze socjalnej. To wiązało się z systemem, jaki tam przyjęto – Caritas wykonywała dużo usług na zlecenie państwa, finansowanych przez władze publiczne i fundusze ochrony zdrowia, czego w Polsce w tym czasie nie było w tak szerokim zakresie”- opowiada Jarosław Bittel w wywiadzie udzielonym na łamach kwartalnika Caritas z okazji 30-lecia Caritas w Polsce[109]. „Uczyliśmy się od nich przede wszystkim, jak stworzyć Caritas narodową i Caritas w diecezjach, a także w jaki sposób możemy korzystać z funduszy rządowych, by tworzyć świetlice dla dzieci i seniorów, hospicja, domy samotnej matki, kuchnie dla ubogich czy świadczyć pomoc osobom bezdomnym”- dopowiada ks. Marian Subocz. Równolegle organizował część szkoleń w kraju, pozyskując renomowanych prelegentów i specjalistów w tej dziedzinie z zagranicznych Caritas. „Koncepcja szkoleń, zacieśniania międzynarodowej współpracy i żywe kontakty ks. Mariana Subocza ze środowiskami Caritas z krajów Europy Zachodniej, odsłaniają istotną cechę pełnienia przez niego funkcji moderatora posługi Caritas na forum krajowym. Łączy się ona z rozumieniem przez niego słowa katolickość. Z przekonania i w praktyce ks. prałat realizował posługę Caritas w braterstwie i w partnerstwie z Caritas innych krajów. Bez uprzedzeń i kompleksów, bazując na katolickiej wspólnocie Kościołów, poznawał i rozeznawał prowadzone przez Caritas krajów Europy Zachodniej metody działania”- uważa ks. Arnold Drechsler.
Jednakże największą akcją, której ks. Marian Subocz był inicjatorem, a do dziś realizowaną przez Caritas, jest Wigilijne Dzieło Pomocy Dzieciom. „Podczas spotkania dyrektorów Caritas diecezjalnych w maju 1994 roku w Rusinowicach, w diecezji gliwickiej, dzieliliśmy się swoimi doświadczeniami. Ale mi zależało, żeby powstała jakaś inicjatywa, która będzie wspólna dla nas wszystkich i sprawi, że Caritas w Polsce będzie rozpoznawalna. Zaproponowałem, by w związku z tradycją ustawiania pustego nakrycia podczas wieczerzy wigilijnej w Boże Narodzenie, ustawiać na stole dodatkowo święcę Caritas, dzięki czemu to miejsce nie będzie już puste, bo pieniądze ze sprzedaży tych świec zostaną przeznaczone na pomoc dzieciom. Wszyscy to akceptowali”- wspomina ks. Marian. „Na początku wyprodukowaliśmy około 260 tysięcy tych świec, a w późniejszych latach rocznie rozprowadzanych było ich od dwóch do czterech milionów. Od 30 lat świece z logiem Caritas trafiają w czasie Adwentu do wszystkich parafii w całej Polsce”- informuje ks. Marian. „Jest to taki znak rozpoznawczy Caritas, który nawiązuje symboliką do Paschału, będącego wyrazem obecności Chrystusa Zmartwychwstałego”- wyjaśnia były dyrektor Caritas. Dzięki tej akcji finansowane były wyjazdy wakacyjne dla dzieci z najbiedniejszych rodzin, a także posiłki, stypendia oraz wsparcie w rehabilitacji i leczeniu. Już rok od rozpoczęcia akcji, w skali całego kraju rozprowadzono blisko dwa miliony świec, z których dochód wyniósł około trzech milionów złotych. Dwa lata później, w 1996 roku, podjęto decyzję, by 10 groszy z ofiary za każdą świecę, przeznaczać na projekty pomocowe dla dzieci żyjących w najuboższych krajach świata, realizowane przez Caritas Polska[110]. Tego roku do akcji przyłączyli się także harcerze z ZHP, prowadzący w Polsce akcję przekazywania Betlejemskiego Światła Pokoju. Ogień zapalany w grocie Narodzenia Pańskiego, a wraz z nim wigilijna świeca Caritas, docierały m.in. do Prymasa Polski, Prezesa Rady Ministrów, Prezydenta RP, Sejmu i Senatu. W dziesiątą rocznicę dzieła, a więc w 2003 roku, sprzedano 4,5 miliona świec, gromadząc na pomoc dzieciom czternaście milionów złotych. Od 2000 roku akcja ma charakter ekumeniczny, bo włączyły się w nią także Eleos i Diakonia Polska – ośrodki charytatywne Kościołów prawosławnego oraz ewangelicko-augsburskiego. Akcję tę od początku, z inicjatywy dyrektora ks. Mariana Subocza, Caritas promuje w mediach ogólnopolskich oraz regionalnych i lokalnych, nie tylko katolickich.
Kolejną ważną dla ks. Mariana sprawą, było wydawanie gazety, informującej wiernych o działalności Caritas i umożliwiającej dzielenie się swoimi doświadczeniami między wszystkimi Caritas diecezjalnymi. Tak już w 1994 roku powstał kwartalnik Caritas. „Nowe pismo miało zastąpić Wiadomości Charytatywne, które były już trochę archaicznym wydawnictwem. Chcieliśmy je przekształcić w pismo bardziej nowoczesne, które może zainteresować tematem pracy charytatywnej osoby, które nie miały nic wspólnego z Caritas”- tłumaczy Jarosław Bittel we wspomnianym wcześniej wywiadzie[111]. W redakcji tej gazety były różne osoby, dyrektorzy Caritas diecezjalnych, dziennikarze, siostry zakonne i inni pracownicy Caritas, odpowiedzialni za poszczególne projekty. Pismo to było wydawane do 2022 roku.
Caritas Polska miała przede wszystkim za zadanie wspierać ośrodki diecezjalne i stworzyć takie inicjatywy, które będą koordynowane centralnie, a realizowane w diecezjach. „Zaczęliśmy wtedy się zastanawiać nad tym, co zrobić dla ludzi starszych, rodzin, dzieci oraz samotnych matek z dziećmi, bezdomnych i ubogich”- wspomina ks. Marian. „Mi zależało przede wszystkim na tym, żeby Caritas zawsze zachował swoje oblicze, ukazujące Miłosierdzie Boże. Misją Caritas jest realizowanie Ewangelii, a więc bycie miłosiernym dla tego, który jest w trudnej sytuacji”- podkreśla.
Jednym z ważniejszych programów w tamtym czasie były Stacje Opieki Caritas. Zostały utworzone w wielu diecezjach na wzór zachodni i polegały na zakładaniu i utrzymywaniu placówek o charakterze medyczno-socjalnym. „Stacja Opieki Caritas była na owe czasy bardzo dobrze wyposażona – miała budynek z gabinetem zabiegowym i łazienką z podnośnikami pozwalającymi na transport oraz zabiegi pielęgnacyjne osób niepełnosprawnych. Stację obsługiwały dwie wykwalifikowane pielęgniarki, które miały do dyspozycji samochód, którym dojeżdżały do chorych. Na wsiach często nie było wówczas bieżącej wody, osoby starsze i chore nie były w stanie dokonywać czynności higienicznych. Pielęgniarki praktycznie codziennie dojeżdżały do takich osób i pielęgnowały je na miejscu lub zawoziły do stacji i odwoziły do domu. Gdyby nie stacje, wiele osób samotnych musiałoby przebywać w domu opieki lub w szpitalu”- informuje Jarosław Bittel[112]. Wiele tych stacji nadal funkcjonuje. Są takie diecezje, gdzie jest tylko jedna, bądź kilka, ale w diecezji opolskiej jest ich ponad 40. Sporo jest także w diecezji kaliskiej, gliwickiej oraz w archidiecezji krakowskiej. „Chcieliśmy zwrócić uwagę na to, że wielu chorych nie miało dostępu do odpowiedniego sprzętu, nawet do wózków inwalidzkich, czy łóżek rehabilitacyjnych. Kontaktowaliśmy się np. z Caritas z Niemiec i od nich zakupywaliśmy sprzęty, a następnie przekazywaliśmy je do Caritas diecezjalnych. Otrzymywali po 15-20 łóżek medycznych, żeby wypożyczać chorym na terenie diecezji”- wspomina ks. Marian.
Drugi program, o którym opowiadał w wywiadzie dla kwartalnika Caritas były zastępca dyrektora Caritas Polska, był Au Pair, czyli pomoc skierowana do dziewcząt i młodych kobiet, które goszcząc u rodziny za granicą, zajmowały się opieką nad dziećmi, a jednocześnie uczyły się języka na opłaconym kursie.
Przy współpracy z Caritas we Freiburgu ks. Marian Subocz stworzył także fakultet Caritas przy ówczesnej Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie – dzisiejszym Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Było to Studium Caritas na Wydziale Kościelnych Nauk Historycznych i Społecznych. Studiowali tam przyszli pracownicy największej charytatywnej organizacji kościelnej. „Stypendia fundowała Caritas Polska, w porozumieniu z biskupami diecezji rzymsko- i greckokatolickich”- uzupełnia o. Hubert Matusiewicz, ówczesny zastępca dyrektora Caritas Polska. „Od samego początku zależało mi na tym, żeby taki fakultet powstał. Chodziło o to, żeby profesjonalnie przygotować do tej pracy obecnych lub przyszłych pracowników Caritas. Konieczna jest znajomość przepisów prawa, umiejętność zdobywania środków z funduszy unijnych, realizacji różnych projektów, wiedza dotycząca pomocy społecznej. Osoby te mogły po tych studiach podejmować pracę nie tylko w Caritas, ale także w innych placówkach, jak hospicja, domy pomocy społecznej, czy w różnych instytucjach wspierających osoby ubogie, bezdomne, uchodźców[113]”- uzasadnia ks. Marian i dodaje, że ważny był dla niego także inny aspekt. Zależało mu na formacji duchowej pracowników Caritas. „Dla mnie istotne jest, by pracownicy Caritas żyli Ewangelią, dlatego organizowaliśmy dla nich czy dla wolontariuszy Caritas Dni Skupienia oraz rekolekcje. Uważam, że na uczelni katolickiej powinien być taki kierunek studiów”- przekonuje. Priorytety ks. Mariana Subocza w działalności Caritas były znane jego współpracownikom. „W mojej pamięci pozostaną uwagi ks. dyrektora, który podkreślał, że Caritas powinna pozostać powołaniem wszystkich wiernych, a nie tylko zajęciem niektórych w Kościele”- przekonuje ks. Arnold Drechsler, dyrektor Caritas Diecezji Opolskiej. „W debacie na forum Papieskiej Rady Cor unum, której ks. prałat Marian Subocz był członkiem, a która była poświęcona specyfice pracy Caritas, przekonywał, że z Caritas Kościoła jest tak jak z samym Kościołem. Od Chrystusa otrzymuje swoje światło. Jeśli tego światła nie przyjmuje i nie podaje dalej, może być tylko kolejnym wariantem organizacji pozarządowej. Konstatował, że Chrystus posiada wobec kościelnej Caritas prawa autorskie. Nam nie wolno ich zmieniać”- wspomina ks. Drechsler. Dodaje, że były dyrektor Caritas Polska sam jest bogobojnym kapłanem oraz ciepłym i dobrym człowiekiem, który zabiegał, by w strukturach i działaniach Caritas wyczuwalny i rozpoznawalny był Duch Chrystusa.
Działalność Caritas Polska poza granicami kraju została wdrożona niemal od początku. „Najpierw bardziej korzystaliśmy z pomocy i środków pozyskiwanych z Caritas z innych krajów. W dalszej kolejności zaczęliśmy realizować projekty unijne, które dotyczyły programów żywnościowych, wspierających ludzi ubogich”- tłumaczy ks. Marian. Mówi, że po jakimś czasie zaczęli też szukać funduszy w kraju, chociażby w czasie wojny na Bałkanach, gdy zwrócili się o pomoc do Polaków. Z zebranych wtedy pieniędzy zostały zakupione i wysłane trzy transporty węgla, głównie do Chorwacji. Ks. Marian pojechał tam osobiście. „Gdy w 1994 roku wybuchła wojna w Czeczenii, również była przeprowadzona zbiórka, pojechały wtedy cztery konwoje, które najpierw zawiozły żywność i leki, a później odzież. W tym samym roku miała miejsce eskalacja konfliktu w Rwandzie – w ramach pomocy wysłane zostały dwa transporty lotnicze, a dary były rozprowadzane wśród ofiar konfliktu przez polskich misjonarzy”- informuje Jarosław Bittel[114].
Stopniowo rozwijały się kolejne projekty. „W 1996 r. pojawiła się Jałmużna Wielkopostna, która w tej chwili jest akcją ekumeniczną, a także Skarbonka Wielkopostna, która jest projektem edukacyjnym. Skarbonka wdraża dzieci i młodzież w ideę pomagania i składania nie tylko darów materialnych, ale i duchowych. Wśród ważnych programów jest również Kromka chleba dla sąsiada oraz Tak. Pomagam!, które realizowane są od 2003 roku”- informował Jarosław Bittel, były zastępca dyrektora Caritas Polska w wywiadzie realizowanym z okazji 30-lecia Caritas Polska[115]. Ale w tym czasie dyrektorem Caritas Polska nie był już ks. Marian Subocz.
Po półtora roku, kiedy Caritas Polska już praktycznie funkcjonowała, ks. Marian Subocz 17 czerwca 1994 roku otrzymał nominację na zastępcę sekretarza generalnego Konferencji Episkopatu Polski, którym był wtedy biskup Tadeusz Pieronek. Rozczarowania nie krył biskup Czesław Domin, co wyraził w piśmie adresowanym z Komisji Charytatywnej Episkopatu Polski do całego gremium Konferencji Episkopatu Polski. „Z wielkim niepokojem, a nawet bólem przyjmuję do wiadomości zamiar zamianowania ks. prał. dr. Mariana Subocza, dotychczasowego dyrektora Caritas Polska, Zastępcą Sekretarza Episkopatu Polski. Ks. dr Subocz, kapłan diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, nadaje się jak najbardziej na to stanowisko, względnie jakiekolwiek inne w służbie Kościoła w Polsce. Jednak zmiana na stanowisku Dyrektora Caritas Polskiej po tak krótkim, bo zaledwie półtorarocznym stażu na tym stanowisku, jest krzywdą dla Caritas”- pisał przewodniczący komisji charytatywnej Episkopatu. W dalszej części listu biskup Domin przypomina biskupom, że prawie rok prosił o wybór dyrektora Caritas Polska, po tym, jak został ordynariuszem diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. „Kiedy prośby moje nie odnosiły skutku, w styczniu 1993 zaproponowałem z terenu diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej kapłana najbardziej odpowiedniego i gorliwego, mimo, że był rektorem Wyższego Seminarium Duchownego, a więc dyrektorem serca diecezji. Uczyniłem to, mimo, że diecezja, w której obecnie służę, jest bardzo uboga w kapłanów, a tym bardziej w kapłanów z takim przygotowaniem, wykształceniem, inicjatywą i gorliwością, jak ks. dr Subocz. Decyzja ta była dla diecezji bolesna, jednak podjąłem ją z tego względu, że byłem przekonany o ważności ogólnopolskiej pracy charytatywnej”- pisał biskup[116]. To tylko fragment tego dokumentu. Mimo to, decyzja Episkopatu została podtrzymana i ks. Marian Subocz opuścił Caritas Polska, by podjąć pracę w sekretariacie KEP. Jak wspomina ten czas? „Pięć lat minęło dosyć szybko”- komentuje dziś ks. Marian Subocz.
Jego zadaniem było wówczas m.in. przygotowywanie konferencji plenarnych Episkopatu Polski, pisanie protokołów z tych posiedzeń, a także udział w różnego rodzaju spotkaniach, przygotowywanie pism i korespondencji. „On do każdego zadania podchodził z wielką odpowiedzialnością i starał się wykonywać swój obowiązek jak najlepiej”- uważa s. Maria Dominika Poleńska ze zgromadzenia sióstr służebniczek NMP Niepokalanie Poczętej z gałęzi śląskiej, która w tym czasie była jego sekretarką. „Ks. Marian Subocz to jest wielkiej kultury kapłan, wspaniały szef, zatroskany o innych. Zawsze z wielkim szacunkiem odnosił się do współpracowników i do ludzi, którzy przychodzili do niego w różnych sprawach. Takiego człowieka na stanowisku kierowniczym, to się rzadko spotyka. Mam tu na myśli jego zalety, które odzwierciedlały, zarówno jego człowieczeństwo, jak i posługę kapłańską”- wspomina s. Maria Dominika i dodaje: „To kapłan, który nie zaniedbuje kontaktu ze swoim Mistrzem, poprzez modlitwę, sprawowanie Eucharystii, która była zawsze głębokim przeżyciem, a także przez dzielenie się Słowem Bożym, czy to w kazaniach, czy przy innych okazjach, również tych trudnych. Można było wyczuć w jego wypowiedzi, że jest człowiekiem głębokiej wiary i że ten jego kontakt z Chrystusem nie jest wyuczony, ale wymodlony, wyklęczany, przemedytowany ze Słowem Bożym”. S. Maria Dominika Poleńska podkreśla, że zawsze mogła liczyć na ks. Mariana Subocza, jako na szefa. „Zauważał i doceniał pracę swoich współpracowników. Jednocześnie był bezpośredni, bardzo komunikatywny i wyrozumiały. Miał takie życzliwe podejście. Jak widział, że przeżywałam coś trudnego, to nie nagabywał, ale czuło się, że wspiera modlitwą i dobrym słowem”- dopowiada. W czasie tej posługi współorganizował VI wizytę Ojca Świętego Jana Pawła II do Polski w 1997 roku. Funkcję Zastępcy Sekretarza Generalnego Episkopatu Polski ks. Subocz pełnił do 4 czerwca 1998 roku.
Kolejnym wyzwaniem, jakie pojawiło się na drodze ks. Mariana Subocza była praca w Brukseli. Na prośbę Prymasa Polski został skierowany do pracy w sekretariacie Komisji Episkopatów Wspólnoty Europejskiej (COMECE)[117]. Znalazł się w grupie specjalistów, którzy obserwowali i analizowali rozwój w polityce Unii Europejskiej we wszystkich sferach zainteresowania i działalności Kościoła, a wyniki swej pracy relacjonowali Zarządowi i Zgromadzeniu Ogólnemu Konferencji Episkopatów UE. Ich uwaga skupiała się na sprawach dotyczących rozwoju szkół katolickich, szpitali i pozostałych dziedzin, w które także angażował się Kościół. „Chodziliśmy też na spotkania ogólne różnych instytucji w Unii Europejskiej, żeby wiedzieć jak zdobywać finanse na działalność społeczną i charytatywną w Kościele”- wyjaśnia ks. Marian. „Szefem był wtedy ks. Noël Treanor[118]. Było nas dwóch kapłanów, a reszta to były osoby świeckie. Fajna grupa była, ale to nie było dla mnie. To była praca urzędnicza”- wspomina. „Mieszkałem, co prawda, u sióstr zakonnych i tam odprawiałem w niedzielę Mszę św., ale to było za mało. Uważam, że tę pracę w komisji mogli wykonywać dobrze do tego przygotowani ludzie świeccy. Poprosiłem więc biskupa, żebym mi pozwolił wrócić do Polski, do pracy w parafii”- tłumaczy ks. Marian.
Po prostu ksiądz
Proboszcz największej parafii w diecezji
Ks. Marian Subocz 29 sierpnia 2001 roku został proboszczem parafii pw. św. Maksymiliana Marii Kolbego w Słupsku. Formalne objęcie tego urzędu odbyło się podczas Mszy św. 2 września. To była pierwsza wybudowana od fundamentów świątynia w diecezji koszalińsko- kołobrzeskiej o wymiarach 78 m długości, 33 m szerokości i 15 m wysokości[119]. Budowa świątyni rozpoczęła się w 1977 roku, a zakończyła w grudniu 1985 roku. Dom parafialny został poświęcony w październiku 1987 roku.
„To była bardzo duża parafia. Liczba wiernych wynosiła wówczas prawie 25 tysięcy. Miałem wtedy do pomocy siedmiu wikariuszy[120]. Były też siostry zakonne”- wspomina ks. Marian. Przy parafii działa szkoła katolicka, której został dyrektorem. „Na początku zająłem się kościołem, a dokładniej rzecz ujmując wystrojem prezbiterium oraz ogrzewaniem. Potem musiałem przeprowadzić remont całej plebanii, włącznie ze szkołą katolicką. Zrobiłem też kaplicę na plebanii”- wymienia ks. Marian. Bardziej skrupulatnie zakres prac przedstawia parafianin Antoni Szreder[121]: „Na plebanii połączonej ze szkołą, wykonano nową elewację, wymieniono okna i drzwi, wyremontowano dach, kaplicę, kuchnię i kotłownię. Ułożone zostały płytki przed wejściem i wybudowano drogę dojazdową do garaży. Prace przy budynku kościoła poprzedziło odwodnienie terenu i zaizolowanie jego fundamentów. Wymieniono na nową jego elewację. Konserwacji i remontowi poddano również dach i wieżę kościoła. Zostały wymienione okna w dolnym kościele. Przebudowane zostało główne wejście do kościoła oraz wejście boczne, jak również schody i drzwi do zakrystii. Zamontowane zostały nowe drzwi do kościoła głównego i drzwi boczne. Gruntownej przebudowie poddano prezbiterium górnego kościoła”. Te prace zainicjował i nadzorował ks. Marian Subocz, przy dużym zaangażowaniu ks. Mieczysława Dzikowskiego, obecnego proboszcza parafii pw. św. Rafała Kalinowskiego w Pile. Pan Antoni dodaje, że ks. Marian sprowadził również od sióstr zakonnych w Paderborn relikwie św. Maksymiliana Kolbego. „Jego zaangażowanie w materialny rozwój parafii powodowało, iż takowym wykazywali się również wierni, a ks. Marian umiał im dziękować. W swoim archiwum przechowuję podziękowanie od księdza proboszcza, sygnowane również przez biskupa, z dnia 1 listopada 2006 roku za ofiarowanie do świątyni nowego tabernakulum”- podkreśla Antoni Szreder.
Poza budową i remontami obiektów parafialnych, toczyło się życie duszpasterskie. Przykładowo, liczba parafian w 2004 roku wynosiła około 24 tysięcy osób[122]. „Był księdzem bardzo zaangażowanym. Tylko dwa lata byłem jego współpracownikiem. Zapamiętałem takie trzy hasła, którymi mógłbym streścić ten czas”- mówi ks. Jarosław Kwiecień[123], który jako neoprezbiter trafił do parafii pw. św. Maksymiliana w Słupsku, kiedy proboszczem był ks. Marian Subocz. „Pierwsze hasło to spowiedź. Zagonił nas wszystkich księży do spowiadania jeszcze więcej niż w każdej standardowej parafii, wprowadzając spowiedź 15 minut przed każdą niedzielną Eucharystią i godzinę przed każdą Mszą w tygodniu wieczorem. Na początku mówiliśmy, że to dodatkowe obowiązki, a w dużej parafii było co robić. Szybko się jednak okazało, że ludzie bardzo chętnie z tego skorzystali, dlatego że była to spowiedź w ciszy, na spokojnie i to zostało po ks. Marianie do dzisiaj. Ludzie bardzo to docenili, a owoce tego były wielkie. Bardzo mu zależało na spowiedzi”- podkreśla ks. Kwiecień. „Drugie hasło to remonty. To jest człowiek, który chyba całe życie coś remontuje albo buduje. Jak przyszedłem do parafii 28 sierpnia 2002 roku, kościół był w remoncie. Coś tam było wyburzane, coś innego budowane i po pewnym czasie powstało dużo piękniejsze wnętrze kościoła św. Maksymiliana. Potem były kolejne inwestycje i różne prace, które ostatecznie zmieniły miejsce na lepsze. Pamiętam też, że szkoła potrzebowała uwagi ze strony proboszcza, który był jednocześnie jej dyrektorem. Ksiądz Subocz intensywnie się angażował w funkcjonowanie szkoły, także czuwał nad jej finansowaniem. Wyprowadził ją z pewnego zakrętu na prostą”- dopowiada ks. Jarosław. „Trzecie hasło to gościnność. To jest związane nie tyle z moim dwuletnim pobytem w parafii, jako wikariusz, ale z moimi kolejnymi latami, a były to studia w Rzymie”- opowiada ks. Kwiecień. „Wtedy właściwie nie miałem w diecezji swojego miejsca i ksiądz proboszcz jeszcze przed wyjazdem zaproponował mi, bym tam w parafii św. Maksymiliana na plebanii miał swój pokój. Zostawiłem tam rzeczy, a przyjeżdżając do Polski, mogłem się zatrzymać”- wspomina. „Było to dla mnie bardzo ważne z dwóch powodów. Po pierwsze, serce jeszcze nie wyjechało z parafii św. Maksymiliana, mimo że ciało było już w Rzymie i studiowało. Po drugie, akurat taką miałem sytuację rodzinną, że naprawdę nie miałem w diecezji gdzie mieszkać, więc nie zapomnę tego nigdy, że tam ks. Marian stworzył mi taką namiastkę domu i jakąś przystań, która wtedy była dla mnie bardzo ważna. To nie był tylko udostępniony pokój, ale czułem, że ks. Marian ma serce tak samo otwarte dla mnie, jak drzwi na plebanię”- wspomina ks. Jarosław Kwiecień. Z ks. Marianem Suboczem łączy go ta sama materia, którą studiowali w Rzymie. „W czasie studiów mieszkałem w kolegium szkockim. Idea, żeby nie mieszkać w Kolegium Polskim była mocno wsparta przez ks. Mariana, ale sformułowana przez ks. Wacława Łukasza[124], ówczesnego rektora, który też będąc w Rzymie mieszkał w innym kolegium”- wspomina ks. Jarosław. „Chodziło o to, żeby nie jeść polskiego jedzenia, nie plotkować o Polsce i po polsku, i nie uczestniczyć w Mszach św. po polsku, ale właśnie poplotkować o innych sprawach, pojeść coś innego i przede wszystkim otworzyć się na inną kulturę, inny sposób przeżywania katolickiej wiary. I to zadziałało”- dodaje. Jest mu wdzięczny również za pomoc w znalezieniu miejsca zamieszkania w Rzymie. „Szukaliśmy dla mnie miejsca najpierw w kolegiach włoskich, potem francuskich, a na koniec wysłaliśmy listy do wszystkich, których się dało i żadne kolegium nie odpowiedziało, poza szkockim, gdzie wreszcie się znalazłem. Ks. Marian bardzo mi wtedy pomógł w szukaniu miejsca i dopingował, żeby to nie było polskie miejsce”- podkreśla ks. Kwiecień.
W czasie, gdy ks. Jarosław Kwiecień był wikariuszem w parafii pw. św. Maksymiliana, wikariuszy było sześciu, a po jakimś czasie siedmiu. Był również diakon na praktyce i proboszcz. „Wikariusze byli w różnym wieku, od lekko starszych po dużo starszych, więc im się przyglądałem, ale proboszcz był człowiekiem, któremu bardzo zależało na tym, czym się aktualnie zajmował. I on się nigdy nie zatrzymał. Wciąż mu zależy, stale coś tworzy i to zaangażowanie bardzo zapamiętałem z posługi w słupskiej parafii”- uważa ks. Kwiecień. „Ks. Marian był kreatywny w duszpasterstwie, ale nie wszystkie pomysły podobały się wikariuszom. Niektóre były poddane ostrej krytyce. Jednak widać było, że mu bardzo zależało na tym, by w parafii dużo się działo”- przyznaje. „Proponował wspólną modlitwę kapłańską i wspólne spotkania. Zapamiętałem go z takiej pokory, bo to jest człowiek, który miał wiele talentów, ale niektórych nie miał i pozwalał zaistnieć swoim wikariuszom tam, gdzie nie czuł się mocny. Był po prostu sobą i potrafił zauważać dobro oraz zdolności innych osób, a to jest bardzo ważna cecha”- zauważa ks. Jarosław Kwiecień.
Ks. Marian zabiegał o tworzenie różnych wspólnot parafialnych. To dzięki niemu zostały wówczas powołane m.in. Parafialny Oddział Akcji Katolickiej, ruch Wiara i światło, Apostolstwo Dobrej Śmierci, Stowarzyszenie Lekarzy Katolickich i przede wszystkim Parafialna Caritas. „Już w październiku 2001 roku odbyło się spotkanie 45 osób zainteresowanych pracą w Caritas przy naszej parafii”- wspomina Elżbieta Szreder, prezes Caritas w parafii pw. św. Maksymiliana Kolbego w Słupsku. „O działalności Caritas opowiadał parafianom wcześniej dyrektor Caritas Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej ks. Paweł Brostowicz. Wygłosił kazania niedzielne, a potem ks. proboszcz przedstawił swoje pomysły i marzenia, co do funkcjonowania wspólnoty w parafii”- dopowiada pani prezes. W ramach Caritas parafialnej działała świetlica socjoterapeutyczna Arka. Powstała sekcja teatralna i zespół muzyczny Miraculum, klub seniora i osób z niepełnosprawnościami, redakcja gazetki parafialnej Maksymilian, sekcja pomocy medycznej oraz kolejna zajmująca się organizacją uroczystości w parafii, w tym festynów parafialnych.
„Osoby, które zaangażowały się w działalność Caritas, czuły, że są komuś potrzebne i to było bardzo istotne. Organizowaliśmy raz w roku festyn parafialny, a zebrane wówczas pieniądze przeznaczaliśmy na pomoc potrzebującym. Przygotowania do tych festynów scalały parafię. Tworzyła się pozytywna atmosfera”- wspomina ks. Marian Subocz.
Elżbieta Szreder podkreśla, że dzięki tym różnym inicjatywom Caritas, parafianie mogli się rozwijać i reprezentować parafię nie tylko w diecezji. „Już w grudniu 2001 roku zespół Miraculum zajął pierwsze miejsce na Diecezjalnym Festiwalu Muzyki Religijnej w Koszalinie. Otrzymali Złoty Witraż, a rok później, w czerwcu 2002 roku, Miraculum zdobył Grand Prix na ogólnopolskim przeglądzie piosenki religijnej w Chojnicach”- wspomina pani Elżbieta. Zespół ten w każdą niedzielę i podczas uroczystości służył muzycznie w czasie Mszy św. Natomiast grupa teatralna przed świętami Bożego Narodzenia przygotowała spektakl Ktokolwiek nas spotyka, od Niego pochodzi, kilkakrotnie wystawiany ze względu na duże zainteresowanie publiczności.
Świetlica socjoterapeutyczna rozpoczęła działalność w kwietniu 2002 roku. „Objęła ona opieką około 20 dzieci, które pod okiem etatowych pedagogów i wolontariuszy odrabiały lekcje, a także otrzymywały posiłek przygotowany przez członków sekcji socjalno-gospodarczej. W okresach ferii zimowych organizowano dla nich półkolonie, a w wakacje kolonie”- dodaje Elżbieta Szreder. „Uważam, że powinno takich świetlic dla dzieci powstawać jak najwięcej. Bo to jest szansa dla tych biednych dzieci, że odrobią sobie lekcje, dostaną coś do zjedzenia, spędzą ten czas bezpiecznie”- mówił ks. Marian Subocz na łamach Naszego Dziennika w 2007 roku[125].
Caritas zaczęła więc prężnie działać w parafii, co cieszyło nie tylko proboszcza, ale przede wszystkim całą wspólnotę parafialną. „W grudniu 2001 roku sekcja wolontariatu przygotowała i wręczyła najbiedniejszym dzieciom z różnych parafii Słupska 200 paczek. Odbyło się to podczas zorganizowanej dla nich imprezy mikołajkowej”- opowiada pani prezes. Upominki świąteczne trafiały także do seniorów w parafii i do osób chorych. Z tą grupą parafian osobiście spotykał się od 2003 roku ks. Marian Subocz. Nowatorskie w parafii były też działania sekcji pomocy medycznej, w której udzielano wiernym porad lekarskich i pomocy pielęgniarskiej. Opieką otoczone zostały także rodziny. Powstała sekcja poradnictwa rodzinnego, gdzie specjaliści udzielali m.in. porad prawnych. Dzięki Caritas, parafianie otrzymywali żywność, dopłaty do leków. Caritas zajmowała się także dystrybucją pomocy unijnej. „Obrazowo mogę podać, że w ostatnim roku posługi ks. prałata Mariana Subocza opieką objęto ponad sto rodzin i 60 osób samotnych. W sumie było to 440 osób. Ogółem uzyskaliśmy dochód w wysokości około 15 tys. zł, co wydaliśmy na żywność, dopłaty do zakupu książek i przyborów szkolnych. Te środki przeznaczaliśmy też na przygotowywanie spotkań i na potrzeby świetlicy. W następnych latach kwoty te systematycznie wzrastały do obecnie około 100 tys. zł”- wyjaśnia pani prezes Caritas Parafialnej.
W 2022 roku otrzymaliśmy jako Caritas parafialna nagrodę-statuetkę im. Kardynała Nominata Ignacego Jeża za praktyczne odczytywanie i realizację zawartej w Ewangelii rzeczywistości miłosierdzia. Dla Elżbiety Szreder ważne są również spotkania z ks. Marianem Suboczem, które odbyły się w Warszawie. „Dwukrotnie gościł naszą pielgrzymkę w Warszawie: w 2008 roku w siedzibie Konferencji Episkopatu Polski oraz w 2009 roku w siedzibie Caritas Polska na ul. Okopowej”- wspomina. „Dzięki niemu otrzymaliśmy z Caritas Polska pięć łóżek do pielęgnacji chorych i inny sprzęt rehabilitacyjny oraz fundusze dla naszych podopiecznych”- dodaje Elżbieta Szreder.
Na kolejny aspekt działalności ks. Mariana Subocza w parafii zwraca uwagę Antoni Szreder, mąż pani Elżbiety. „Niewątpliwym sukcesem było powołanie do życia przy parafii katolickiego gimnazjum, przez co powstał Zespół Szkół Katolickich im. św. Marka, w którym już w roku szkolnym 2003/2004 funkcjonowały dwie klasy gimnazjalne (I i II), dwie klasy Liceum Ogólnokształcącego (I i II po gimnazjum) oraz jedna klasa maturalna, kończąca tzw. stary system kształcenia po 8-letniej szkole podstawowej”- zauważa Antoni Szreder. W szkole tej uczniowie uczyli się nie tylko języków angielskiego i niemieckiego, ale także łaciny.
Oboje wspominają, że ważnym wydarzeniem dla wspólnoty parafialnej była pielgrzymka do Fatimy. „Parafianie chcieli, żeby w kościele była figura Matki Bożej Fatimskiej. To zorganizowałem wyjazd do Portugalii. Zrobiliśmy zbiórkę i tam zakupiliśmy figurę, a pan Antoni Szreder powiedział, że zapłaci za bilet Matki Bożej, bo trzeba było dokonać dodatkowej opłaty za transport figury”- wspomina ks. Marian. Od tego czasu w parafii organizowane są nabożeństwa fatimskie. „Miałem też przy parafii grupę lekarzy. Starałem się organizować dla nich konferencje formacyjne, pogłębiające wiarę. Mieliśmy tam też przez rok lub dwa lata taki powiedzmy uniwersytet dla chętnych, gdzie prowadziliśmy zajęcia na temat teologii, historii Kościoła. Zapraszałem wtedy różnych wykładowców, nawet z innych stron Polski”- dodaje były proboszcz parafii pw. św. Maksymiliana.
W okresie tej posługi ks. Marian Subocz otrzymał od papieża Benedykta XVI godność Prałata Honorowego Jego Świątobliwości[126]. Wniosek taki złożył ówczesny biskup koszalińsko-kołobrzeski Kazimierz Nycz w lutym 2006 roku.
Patrzył potrzebującym w oczy
Caritas Polska – odsłona druga
Po sześciu latach posługi w parafii św. Maksymiliana Kolbego ks. Marian Subocz dostał propozycję, żeby wrócić do Caritas Polska. „Miałem poczucie, że już w Caritas trochę zrobiłem, więc uważałem, że dobrze by było, żeby ktoś inny kontynuował to dzieło”- przyznaje ks. Marian, ale kiedy zadzwonił do niego jeden z biskupów z prośbą, by się tym zajął, zgodził się na zgłoszenie jego kandydatury. Był przekonany, że i tak go nie wybiorą, bo przecież już pełnił tę funkcję. „Pamiętam, że to była sobota. Udzielałem ślubu, a siostra w zakrystii zaczęła machać rękoma. Pomyślałem: pali się, czy co? Skończył się ten ślub, a ona do mnie mówi: proszę księdza, ksiądz został dyrektorem Caritas Polska. Zapytałem, skąd siostra się dowiedziała, a ona, że podawali tę informację w telewizji. I tak wróciłem do Caritas Polska”- wspomina ks. Marian.
Ks. Marian Subocz ponownie został wybrany na stanowisko dyrektora Caritas Polska 16 czerwca 2007 roku. Decyzja zapadła na 340. zebraniu plenarnym Konferencji Episkopatu Polski w Kamieniu Śląskim. „Nominacja była dla mnie pewnym zaskoczeniem. Przyznam, że miałem zupełnie inne plany, związane z tym, co trzeba było jeszcze zrobić w parafii, w której byłem proboszczem i w szkole, którą prowadziłem w Słupsku. Skoro jednak księża biskupi obdarzyli mnie zaufaniem, postanowiłem przyjąć tę nominację w duchu posłuszeństwa”- dzielił się wrażeniami ks. Marian Subocz krótko po objęciu tego stanowiska, udzielając wywiadu dla kwartalnika Caritas, wydanego 19 sierpnia 2007 roku[127]. W tej rozmowie tłumaczy, że dla niego pomaganie innym jest czymś zwyczajnym i naturalnym. „To Chrystus zobowiązał każdego z nas do życia przykazaniem miłości. Co więcej – On sam pozwala nam odnaleźć siebie w bliźnich. Pamiętamy przecież słowa: Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili[128]. Służba bliźniemu jest więc dla mnie nie tylko wyrazem ludzkiej solidarności i spłacaniem długu wdzięczności wobec innych. Ma wymiar i motywację religijną. Jest prostą konsekwencją wiary w Chrystusa”- wyjaśniał w rozmowie z Agnieszką Lorek. Ks. Marian Subocz podkreślał, że podejmując się ponownie obowiązków dyrektora Caritas Polska, będąc w wieku 60 lat, po 13 latach przerwy, liczył nie tylko na swoje osobiste uzdolnienia, doświadczenie lub mądrość, ale chciał tę swoją służbę zawierzyć Panu Bogu i Matce Najświętszej. „Pamiętam stale słowa Psalmisty: Jeżeli Pan Bóg domu nie zbuduje, na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą[129]. Stąd też proszę wszystkie życzliwe mi osoby o modlitwę. Nie chciałbym bowiem budować na zaufaniu sobie, ale na zaufaniu Bogu, gdyż jak uczy Chrystus: Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić”[130]– tłumaczył.
Po objęciu funkcji dyrektora Caritas, ks. Marian Subocz zorganizował we wrześniu 2007 roku zebranie dyrektorów wszystkich 44. Caritas diecezjalnych, żeby wysłuchać ich potrzeb, problemów i pomysłów na dalsze działanie. Opracowana była również Strategia rozwoju na lata 2007-2015, z którą musiał się zapoznać. Zależało mu na kontynuacji dzieł i programów już realizowanych z powodzeniem przez Caritas Polska oraz na dalszej współpracy z samorządami. „Oczywiście nie jesteśmy w stanie pomóc wszystkim. Zadaniem Caritas nie jest absolutnie zastępowanie państwa w tej pomocy. Naszym zadaniem jest realizowanie ewangelicznej miłości miłosiernej. Kościół będzie wtedy wiarygodny, gdy będzie też Kościołem caritas. Kościół opiera się na takich trzech filarach: przepowiadanie, sakramenty święte i caritas. Jak się którąś z tych trzech kolumn odejmie, to Kościół zaczyna się chwiać i przestaje być wiarygodny. Dlatego jego wiarygodność sprawdza się też przez Caritas”[131]– tak widział rolę organizacji, której przyszło mu szefować przez kolejne dziesięć lat.
Początek tej posługi to organizowanie pomocy m.in. dla osób poszkodowanych w wypadku pod Grenoble i ich bliskich oraz dla rodzin, które straciły swoje domostwa w wyniku przejścia trąby powietrznej oraz gradobicia w okolicach Częstochowy. Ponad 90 budynków w kilku miejscowościach uległo wówczas zniszczeniu, ucierpieli również rolnicy. Caritas Polska zorganizowała w parafiach w całym kraju zbiórki pieniędzy na rzecz potrzebujących. Caritas Archidiecezji Częstochowskiej, wspierana przez inne Caritas, dowoziła żywność i leki.
Inicjatyw i wyzwań, jakie stawały przed zespołem Caritas Polska, było znacznie więcej. Na przestrzeni tych dziesięciu lat posługi ks. Mariana Subocza Caritas utworzyła profesjonalne placówki opiekuńcze i wychowawcze: ośrodki rehabilitacyjne, Zakłady Pielęgnacyjno-Opiekuńcze, Domy Pomocy Społecznej, Warsztaty Terapii Zajęciowej, Domy Samotnej Matki, kuchnie dla ubogich, świetlice dla dzieci i osób w podeszłym wieku. Caritas zaangażowała się również w otwieranie Okien Życia. W Informatorze Caritas za 2015 rok pojawia się informacja, że w Polsce było otwartych już 60 Okien Życia, w których do tamtego czasu pozostawiono ponad 100 niemowląt[132]. W 2009 roku została zainicjowana akcja Tornister Pełen Uśmiechów, której celem jest wspieranie dzieci z potrzebujących rodzin przed rozpoczynającym się rokiem szkolnym. „Akcję promowaliśmy w całej Polsce, by wspólnie szukać funduszy na zakup wyprawek szkolnych i by nagłośnić problem, że jest jeszcze sporo dzieci, których rodziców na to nie stać”- wspomina ks. Marian. Akcja jest kontynuowana w całej Polsce do dziś. W tym roku, w związku z trzęsieniem ziemi w Syrii i Libanie, została rozszerzona o zakup plecaków również dla dzieci z tego obszaru. „Dotychczas przekazaliśmy dzieciom m. in. z Ukrainy, Białorusi oraz Litwy ponad 210 tysięcy skompletowanych wyprawek szkolnych”- podaje na stronie internetowej Caritas Polska[133].
W harmonogramie dzieł Caritas Polska obowiązkowym punktem stały się Pielgrzymki Bezdomnych na Jasną Górę. Pierwsza odbyła się w 2006 roku. „Każda diecezja organizowała autokar i na Jasnej Górze była modlitwa, krótki wykład, świadectwa tych, którzy wyszli z biedy. Korzystali wtedy z sakramentów świętych, przyjmowali Komunię Świętą”- opowiada ks. Marian Subocz. „Wielu z nich nigdy by nie przyjechało na Jasną Górę. To doświadczenie niektórych poruszyło bardzo głęboko. Część z nich postanowiła coś zmienić w swoim życiu”- dodaje. Zdaniem byłego dyrektora Caritas Polska osoby, będące w kryzysie bezdomności, potrzebują nie tylko pomocy materialnej, żeby ich nakarmić czy dać ubrania, ale przede wszystkim ważne jest dawanie im nadziei, że mogą z tego kryzysu wyjść, że to jest możliwe. Wspomina, że również jeździł ze Strażą Miejską, odwiedzając w okresie zimowym różne miejsca w poszukiwaniu osób bezdomnych. „Proponowaliśmy im pomoc lekarską oraz miejsce w schronisku. Byli bardzo wdzięczni, nie tylko za pomoc materialną, ale także dziękowali za spotkanie. Byli tacy, którzy prosili o modlitwę albo chcieli się wyspowiadać. Caritas tak się angażował w pomoc tym ludziom”- dopowiada. „Pamiętam długie rozmowy ks. Mariana Subocza z osobami bezdomnymi. Dyrektor interesował się tymi ludźmi, zapamiętywał ich imiona, twarze, załatwiał dla nich różne rzeczy. Ks. Marian przejmował się losem pojedynczego człowieka”- wspomina Paweł Kęska[134], który w latach 2013-2017 był rzecznikiem prasowym Caritas Polska i towarzyszył dyrektorowi w takich wyjazdach. Podkreśla, że ks. Marian często opowiadał swoim współpracownikom o spotkaniach z osobami bezdomnymi, czy ubogimi. „Któregoś razu ks. Marian, idąc do pobliskiej galerii handlowej, spotkał człowieka bezdomnego. Mówił nam potem, że długo z nim rozmawiał, dzwonił w jego sprawie do ośrodka Caritas na Żytniej, by mu pomóc”- dodaje. W wywiadzie dla Radia Warszawa, emitowanym w 2017 roku, ks. Marian Subocz mówił, że nigdy nie wolno przejść obojętnie wobec człowieka w potrzebie. „Kiedy widzimy żebraka, warto się zatrzymać, powiedzieć dobre słowo, pomóc. Pamiętam, w Warszawie tuż przed Bożym Narodzeniem, mijałem w bramie starszego człowieka. Trzymał otwartą czapkę, zbierał drobne pieniądze. Wrzuciłem do czapki większą sumę. On pobiegł za mną, zaczął mi życzyć wesołych świąt. To było wzruszające. Mnie jest łatwo dać mu pieniądze. Może jemu to uratowało święta i choć trochę odbudowało jego godność”- przekonywał kapłan[135]. Zdaniem ks. Subocza, jeśli nie udzieli się pomocy tym ludziom, to traci się coś z własnej godności. „Jeżeli człowiek odmówi pomocy drugiemu człowiekowi, to pozostaje w nim wyrzut sumienia. Czujemy, że nasza godność została skaleczona przez to, że się poddaliśmy i nie pomogliśmy. Zastanawiamy się potem – przecież mogliśmy go chociaż o coś zapytać, podać mu rękę. Będąc obojętnymi, jako ludzie wierzący, przekraczamy przykazanie miłości bliźniego, ranimy Boga, który nas ukochał i oczekuje od nas miłości w stosunku do bliźnich”- tłumaczył we wspomnianym wywiadzie ks. Marian.
Papież Benedykt XVI 28 lipca 2008 roku mianował ks. Mariana Subocza członkiem Papieskiej Rady Cor Unum, której zadaniem było koordynowanie działań kościelnych organizacji dobroczynnych. Miała swoją siedzibę w Rzymie. „To były spotkania, podczas których mieliśmy przedstawiać odpowiednie dane, ale też mówiono o kierunkach, gdzie należy skierować pomoc Kościoła. Podkreślano, że poza udzielaniem pomocy materialnej, ważna jest też pomoc duchowa. Potem byłem jeszcze w Caritas Internationalis[136]. W tym gremium omawiało się wszystkie działania Caritas”- wspomina po latach ks. Subocz.
Jednak największym wyzwaniem stała się dla niego budowa Centrum Charytatywno-Edukacyjnego Caritas Polska. „Chyba po miesiącu od ponownego objęcia stanowiska dyrektora, jeden z biskupów powiedział mi, że została wykupiona działka w Warszawie. Zaczęli robić plany na budowę nowej siedziby Caritas Polska i to zadanie spadło na mnie”- wspomina ks. Marian Subocz. „Pomyślałem sobie: znowu budowa. Wcześniej musiałem nadzorować budowę seminarium, potem remonty w parafii, a teraz kolejna inwestycja. Na dodatek, znowu musiałem zdobyć pieniądze na jej realizację, bo z Episkopatu otrzymaliśmy tylko część”- dodaje kapłan. „Poprosiłem o pomocnika, skoro miałem prowadzić Caritas Polska i jednocześnie nadzorować budowę. Spotkałem się z inżynierami, omówiliśmy plany. Przekazałem im swoją wizję, co do rodzaju materiałów, które mają być wykorzystane i uwzględnili moje uwagi. Zależało mi na tym, żeby to było zrobione na 200 lat, a nie na 50. Budowa ruszyła”- opowiada ks. Marian. Zwraca uwagę na jeszcze jedną ważną okoliczność, związaną z tą inwestycją. W sąsiedztwie działki, gdzie miała powstać siedziba Caritas Polska, znajduje się cmentarz żydowski. „Gdy zaczynała się budowa, poszedłem do przedstawicieli żydowskiego cmentarza, by się przedstawić, opowiedzieć o charakterze inwestycji. Bardzo się ucieszyli, bo do tej pory na tym terenie schodzili się pijacy, przechodzili przez płot i rozbijali butelki, śmiecili. Bardzo życzliwie nas przyjęli”- wspomina.
Działkę pod budowę Centrum udało się kupić dzięki życzliwości Urzędu m.st. Warszawa, ale zapisy w akcie notarialnym zobowiązywały inwestora do rozpoczęcia robót jak najszybciej. „W pismach zobaczyłem, że budynek musi być postawiony w stanie surowym w ciągu dwóch lat od podpisania dokumentów. Jeśli nie, to mogą odebrać działkę i jeszcze będziemy musieli dopłacić pieniądze do aktualnej ceny rynkowej tej działki”- wspomina ks. Marian Subocz. „To był dla mnie ogromny stres. Przez dwa lata starałem się na wszelkie sposoby pozyskać fundusze i zdążyć z zamknięciem stanu surowego. Żebrałem, gdzie tylko mogłem, m. in. w Niemczech”- wspomina.
W zamyśle tej inwestycji była budowa siedziby Caritas Polska wraz z Centrum Charytatywno-Edukacyjnym, gdzie będzie udzielana pomoc i gdzie odbywać się będzie formacja duchowa. Część biurowa miała powstać po renowacji i adaptacji stuletniego budynku, w którym przed laty mieściła się Fabryka Chemiczna Klein i S-ka. Sale wykładowe, stołówka i pokoje dla gości, którzy będą przyjeżdżać do Caritas Polska na szkolenia oraz seminaria, miały się znaleźć w dobudowanej od podstaw części Centrum.
„Udało się dotrzymać terminu, ale pamiętam, jak przyszły panie z Urzędu Miejskiego na kontrolę i odbiór. Miały jakieś wątpliwości. Na szczęście przyszła jeszcze dzielnicowa pani inżynier, bardzo kompetentna i rzeczowa. Czułem, że ona mnie uratuje”- opowiada dziś z lekkim uśmiechem ks. Marian, ale wtedy nie było mu do śmiechu. „Tamte panie powiedziały, jakie mają uwagi, a ona im wykazała, że stan surowy został zrealizowany i dzień po tym spotkaniu otrzymałem z urzędu pismo, zatwierdzające ten etap budowy. Mogliśmy zacząć kolejny”- wspomina ks. Marian. Adaptacja starego budynku trwała dwa lata, a przez dwa następne została wybudowana część formacyjna.
W Centrum znajdują się pokoje do wynajęcia dla jednej grupy autokarowej oraz kuchnia. „Zależało mi na tym, żeby mieszkania dla gości zostały dobrze wykończone, żeby były praktyczne oraz wykonane z dobrych i trwałych materiałów. Nie chciałem, żeby te miejsca uległy zniszczeniu po krótkim czasie użytkowania. Na to bardzo zwracałem uwagę”- podkreśla ks. Marian. „Ważny był dla mnie także efekt końcowy, żeby Centrum wyglądało naprawdę estetycznie. Tam nie mogło być fuszerki. Uważam, że wyrazem szacunku wobec przyjmowanych gości jest wysoki standard tego miejsca. A jak dobrze kuchnia jest zbudowana i wyposażona, to osobom tam zatrudnionym łatwiej się pracuje”- dodaje. W lewym skrzydle całego obiektu znajduje się część biurowa z kaplicą. Tu także ks. Marian zabiegał, by pomieszczenia te były ładnie i właściwie wyposażone, żeby pracownicy czuli się w nich dobrze. „Zwracałem uwagę na wszystkie szczegóły, żeby był sekretariat, a w części hotelowej recepcja, gdzie się przyjmuje gości i odbiera telefony oraz poczekalnia. Jest tam też biblioteka dla pracowników oraz takie miejsce na archiwum”- podkreśla ks. Marian.
Część środków na realizację tej inwestycji udało się zdobyć ks. Marianowi Suboczowi dzięki dobrym relacjom, jakie miał z różnymi organizacjami w Niemczech. „Ogromną pomoc otrzymaliśmy od Renovabis- niemieckiej fundacji, która wspiera dzieła podejmowane przez Kościół w Europie. Zwracałem się również do Archidiecezji Paderborn oraz do Deutscher Caritasverband. Ku memu miłemu zaskoczeniu, wszyscy uznali, że jest to dzieło, które warto wesprzeć, także finansowo”- informował ks. Marian Subocz w wywiadzie Centrum otwarte na Polskę i świat, który został opublikowany w pierwszym numerze kwartalnika Caritas w 2013 roku. „Takie miejsca to standard w Europie i na świecie. Żaden urząd, nie mając biur i odpowiedniego zaplecza, nie może funkcjonować, a każdy kto zna specyfikę pracy w Caritas, wie jak ważne jest miejsce pracy i spotkań naszych członków i osób, które z nami współpracują”- tłumaczył w rozmowie z Olgą Kołtuniak[137]. „Po części budowa została sfinansowana przez wiernych, którzy przekazywali darowizny na Caritas. Podczas otwarcia siedziby Caritas Polska została odsłonięta tablica, przedstawiająca nazwiska darczyńców i osób, które wspomogły budowę. Tak chcieliśmy im podziękować”- podkreśla ks. Subocz.
Zaplecze konferencyjne to cztery wielofunkcyjne sale, przystosowane do różnego typu spotkań. „Zainwestowaliśmy w dobry sprzęt, a więc w nagłośnienie, ekrany, kabiny dla tłumaczy, projektor. Wzorowałem się na tym, jakie rozwiązania były wówczas stosowane na Zachodzie”- wyjaśnia. Dodaje, że kaplica została tak zaprojektowana, że istnieje możliwość jej częściowego zamykania, by w drugiej części mogła być dodatkowa sala konferencyjna. „Jak była potrzeba, to mieliśmy do dyspozycji kolejną salę konferencyjną, bo pracowało się w różnych grupach”- dodaje.
Kaplica, jak podkreśla ks. Marian, jest sercem tego miejsca. W kaplicy jest Najświętszy Sakrament, więc księża mogą swobodnie tam odprawiać Mszę św. „Będąc dyrektorem zaproponowałem, by zawsze o godzinie 12:00 spotykać się przy figurze Matki Bożej, która stała na korytarzu, na wspólną modlitwę Anioł Pański. To była propozycja dla chętnych, ale prawie wszyscy przychodzili. Jak mieliśmy jakieś intencje prywatne, to w tych sprawach się modliliśmy. Msza św. też była sprawowana w kaplicy w siedzibie Caritasu. Oczywiście nikogo nie zmuszałem do udziału w niej”- tłumaczy ks. Subocz.
W kaplicy znajduje się czternaście okien. „Zaplanowałem, żeby na witrażach znalazły się uczynki miłosierne co do duszy i co do ciała. To samo, co teraz w kościele pw. św. Marcina w Kołobrzegu. Tylko tutaj jest więcej, bo dodatkowo mamy witraż przedstawiający Chrystusa jako dobrego Samarytanina, natomiast tam w kaplicy ta ikona przedstawiona jest w formie dużej mozaiki. Została wykonana w Rzymie”- wyjaśnia ks. Subocz. Zaprojektowała ją s. Maristella Sienicka ze zgromadzenia Uczennic Boskiego Mistrza, architekt. „Ta mozaika stała się naszą wizytówką. Każdy, kto modli się w kaplicy i spojrzy na ten obraz, uświadamia sobie, że zadaniem Caritas jest naśladowanie Chrystusa. Tak, jak On pochyla się nad tym biednym człowiekiem, tak samo my, wykonując swoją pracę – często biurową, żmudną choć konieczną – mamy poczucie pracy dla dobra innych”- wyjaśniał ks. Marian Subocz we wspomnianym wcześniej wywiadzie[138]. Ks. Marian troszczył się o formację duchową pracowników. „Organizowaliśmy spotkania w Centrum Miłosierdzia Bożego w Krakowie. Zapraszaliśmy wszystkich z Caritas diecezjalnych, bo zależało nam na formacji duchowej osób zaangażowanych w działania Caritas. Dyrektorzy Caritas diecezjalnych uczestniczyli też w specjalnie dla nich organizowanych rekolekcjach, na które zapraszaliśmy różnych wykładowców. Caritas rozwijał się w sensie materialnym, ale też duchowo”- informuje ks. Subocz. Potwierdza to również jego były współpracownik Paweł Kęska. „Ks. Suboczowi zależało na głębokiej formacji ludzi pracujących w Caritas. Zabiegał o to, żebyśmy znali encykliki papieskie, dotyczące miłosierdzia i znali nauczanie Kościoła. Podczas zebrań rozmawialiśmy o różnych działaniach Caritas, ale były też części formacyjne. To był jego pomysł, bo traktował nas jako swoją wspólnotę”- uważa Paweł Kęska. W wywiadzie dla Radia Warszawa w 2017 roku ks. Marian mówił: „Troszczyliśmy się od samego początku, żeby Caritas miała jasną, przejrzystą linię, żeby to była Caritas ludzi wierzących. Przede wszystkim, żeby była tu formacja, która przebiega zarówno wśród pracowników, jak i dyrektorów Caritas w Polsce. Mamy rekolekcje, dni skupienia, codzienną Mszę Świętą. Wpływa na to również Nauka Kościoła – listy Episkopatu na Tygodnie Miłosierdzia, cała nauka papieska św. Jana Pawła II, Benedykta XVI wraz z encykliką Deus Caritas Est. Obecnie uwrażliwia nas nauczanie papieża Franciszka, który zwraca uwagę na potrzeby ludzi uciekających przed bombami, przed śmiercią. Nie możemy zapomnieć, że nie tylko człowiek działa, działa też Pan Bóg. Bez tego na pewno nie moglibyśmy się tak rozwinąć. Dzięki temu wszystkiemu Caritas jest dzisiaj ważną organizacją, a nasze logo jest rozpoznawalne w całej Polsce i w świecie”- tłumaczył dyrektor organizacji, która w 2017 roku, gdy kończył swoją posługę, prowadziła blisko tysiąc ośrodków pomocy, uruchomiła pięć tysięcy Parafialnych Zespołów Caritas i skupiała sto tysięcy wolontariuszy.
Paweł Kęska podkreśla, że dyrektor bardzo dbał o to, by Caritas zachowywała swoją autonomię. „Łatwo jest w takim świecie wejść w relacje polityczne czy biznesowe, mieć partnerów w dużych bankach i pozyskiwać na słuszne projekty potężne pieniądze. Nietrudno jest się skusić na zdjęcie z ministrami. Ks. Marian uważał, że nie wolno wchodzić w ścisłe relacje polityczno-finansowo-biznesowe. Szanował ludzi ze wszystkich sfer, ale unikał takich relacji, bo troszczył się o to, by Kościół był przejrzysty. Sam pracę w Caritas traktował głęboko, jako swoją misję bycia w Kościele”- przekonuje dziennikarz. Ks. Subocz w cytowanym wcześniej wywiadzie radiowym tłumaczył, że trzeba współpracować z rządem, ale Caritas powinna być zawsze apolityczna. Uważał, że nie powinna się wiązać z żadną partią polityczną. „Dla nas ważne są błogosławieństwa. Błogosławieni czystego serca, błogosławieni ci, którzy wprowadzają pokój. Pismo Święte, Ewangelia i Katolicka Nauka Społeczna są podstawą naszego działania i niezależności”- wyjaśniał duchowny.
Ks. Marian Subocz nie krył radości z ukończenia budowy Centrum. Swoją wdzięczność wobec władz miasta, darczyńców, projektantów, inżynierów, pracowników budowlanych oraz współpracowników Caritas Polska wyrażał osobiście oraz na łamach kwartalnika, gdzie relacjonowana była uroczystość otwarcia siedziby. Ale sam to zadanie okupił utratą zdrowia. „Mieszkałem wtedy na Starym Mieście. Tam była siedziba Caritas Archidiecezji Warszawskiej i w jej murach dostałem mieszkanie na drugim piętrze. Te wejścia po schodach zaczęły być strasznie wyczerpujące. Pot leciał ze mnie jak z kranu. Zadzwoniłem więc do brata, który jest lekarzem”- opowiada ks. Marian. „Brat powiedział, żebym przyjechał do niego jak najszybciej pociągiem. Zabrał mnie na badania do szpitala w Pile, gdzie po wykonaniu koronarografii padła diagnoza – choroba wieńcowa i zalecenie operacji na sercu oraz założenie by-passów”- wspomina. Operację miał wykonaną w jednym z poznańskich szpitali. Po zabiegu ks. Marian otrzymał pół roku zwolnienia lekarskiego. „Na szczęście to była zima, więc na budowie trwały prace tylko wewnątrz obiektu. To było w 2010 roku”- wspomina ks. Marian. Mówi, że gdy w kwietniu doszło do katastrofy smoleńskiej, bardzo mu zależało, żeby pojechać do Warszawy na uroczystości pogrzebowe pary prezydenckiej. „Pojechaliśmy z bratem złożyć hołd prezydentowi i jego małżonce. Ustawiła się ogromna kolejka ludzi, żeby pożegnać Parę Prezydencką. Bałem się, że ze względu na stan zdrowia, nie dam rady, ale spotkaliśmy znajomych, którzy pomogli nam przejść inną stroną. To było niesamowite przeżycie i ogromne wzruszenie. Podziwiałem tłumy ludzi godzinami oczekujących w kolejce przed Pałacem Prezydenckim”- dodaje.
Ks. Marian nieco skrócił swoją przerwę, zalecaną na rekonwalescencję, bo w połowie maja doszło do wielkiej powodzi w Polsce. Wisła zalała wówczas część Sandomierza oraz miasteczka i wsie w gminach Gorzyce i Tarnobrzeg. „Podjąłem wówczas decyzję, że wracam do Warszawy i zacząłem się angażować w pomoc. Pojechaliśmy na miejsce, do Sandomierza, żeby się zapoznać z sytuacją. To było straszne. Bardzo utkwił mi w pamięci zalany kościół”- wspomina ks. Marian. W powodzi zginęło kilka osób. Praktycznie cała prawa część miasta została przykryta wodą na wysokości kilku metrów. Obszar objęty powodzią, wynosił 80 km kwadratowych. „Sandomierz Górny był zachowany, natomiast Dolny Sandomierz cały zalany. Zaczęliśmy organizować zbiórki i szukać pomocy u Caritas narodowych. Dyrektorzy Caritas diecezjalnych organizowali zbiórki zboża dla rolników. Pomoc z Zachodu zaczęła przychodzić”- dodaje ks. Marian. „Staraliśmy się, by po powodzi wspierać osoby poszkodowane, szczególnie osoby starsze. Przekazywaliśmy dary materialnie, ale i pomoc finansową. Zbiórka była ogólnopolska[139], ale środki rozdysponowywała potrzebującym Caritas Diecezji Sandomierskiej, bo oni z bliska wiedzieli, kogo trzeba wesprzeć i w jakiej formie”- tłumaczy ks. Marian. Pomoc dla powodzian z Sandomierza w 2010 roku wyniosła prawie 133 tysiące złotych. „W okresie powodzi nasze pomieszczenia były wypełnione darami. Darami serca. Drzwi się nie zamykały, a telefony urywały. Przy tej okazji dziękuję wszystkim ludziom za to zaufanie. Wielokrotnie podarki składali także nowożeńcy, którzy prosili gości zamiast kwiatów o zabawki bądź przybory szkolne dla małych powodzian. To piękna inicjatywa”- mówił ks. Marian Subocz w wywiadzie dla Rzeczpospolitej w grudniu 2010 roku[140].
Powódź tego roku nawiedziła Polskę trzykrotnie. Dotyczyła rejonów Polski południowej i centralnej. „Woda wyrządziła poważne szkody w województwach śląskim, małopolskim, podkarpackim, lubelskim i mazowieckim. Pod wodą znalazły się m.in. Czechowice Dziedzice, Chełm Śląski, Oświęcim, Kraków, Sandomierz i Tarnobrzeg. Również Odra przerwała wały przeciwpowodziowe niszcząc miasteczka i wioski w swym rozlewisku. Wystąpiło ponad 1300 osuwisk. Poważnie ucierpiały nie tylko domy, ale sady i pola uprawne. Druga fala powodziowa przeszła przez Polskę w dniach 1-2 czerwca. Woda zalała na nowo południową część Małopolski oraz Podkarpacie, województwo świętokrzyskie i lubelskie. W wyniku powodzi ucierpiały: Jasło, Sandomierz, Tarnobrzeg oraz gminy Wilków, Szczucin, Janowiec i Tarłów. Woda zalała 554 tysiące hektarów w 2157 miejscowościach. 7 sierpnia wylała rzeka Miedzianka zalewając 75 procent powierzchni Bogatyni. Woda zniszczyła mosty i drogi prowadzące do miasta. Zalana została kopalnia odkrywkowa. Żywioł zagroził również Zgorzelcowi. (…) Wskutek powodzi zginęło 25 osób, a poszkodowanych zostało 266 tysięcy”- można przeczytać w Raporcie rocznym Caritas Polska opublikowanym za 2010 rok. „Woda sięgała kilku metrów. Tylko pontonem można było się przedostawać z jednego miejsca w drugie. To można sobie wyobrazić, co się działo z tymi domami, mieniem tych mieszkańców. Wielu ludzi przebywało na balkonach na wyższych piętrach, ponieważ albo nie mogli zejść albo bali się, że kiedy woda opadnie, zostaną okradzeni” – wspomina ks. Marian Subocz. „Tego nie da się opowiedzieć. Ludzie najbardziej potrzebowali podstawowych rzeczy, sprzętów, pościeli, ubrań, bo wszystko było zniszczone. Solidarność sąsiedzka była ogromna”- dodaje. „Wielokrotnie odwiedzałem zalane tereny. Człowiek dopiero w bezpośrednim zetknięciu ze skutkami tragedii może minimalnie wyobrazić sobie, co mogą czuć poszkodowani. Serce ściskało się z żalu, kiedy patrzyłem na gruzowiska, na zniszczone uprawy czy martwe zwierzęta. To naprawdę straszne, ale były też niezwykłe momenty tych wypraw. Za każdym razem mocno się wzruszałem, gdy widziałem taką zwykłą-niezwykłą pomoc, jaką niósł sąsiad sąsiadowi. Ludzie dzielili się tym, co mieli. Użyczali skrawka suchej podłogi, nierzadko kromkę chleba dzielili na kilka części. To ogromne świadectwo ludzkiej solidarności”- opowiadał ks. Marian Subocz na łamach Rzeczpospolitej w wywiadzie z Kamilą Kwasik[141]. Były dyrektor Caritas w tej rozmowie szczególnie dziękował za zaangażowanie wszystkim pracownikom i wolontariuszom Caritas, działającym w Polsce, zarówno w parafialnych, jak i w szkolnych zespołach.
Całość pomocy udzielonej powodzianom przez Caritas wyniosła ponad 46 mln złotych. Caritas Polska przekazała na doraźną pomoc dla powodzian ponad 18,8 mln zł[142], a blisko 700 tysięcy złotych przeznaczyła na wakacje dla dzieci powodzian. Te środki udało się pozyskać dzięki akcji sms-owej Wakacje dla dzieci powodzian, ogłoszonej w terminie od 28 czerwca do 4 lipca. W okresie od 28 czerwca do 31 sierpnia na koloniach wypoczywało ponad 1700 dzieci z diecezji opolskiej, bielsko-żywieckiej, łomżyńskiej, kieleckiej, krakowskiej, sandomierskiej, tarnowskiej, ełckiej, płockiej, lubelskiej, elbląskiej i z Caritas Ordynariatu Polowego. Kolonie odbyły się w ośrodkach Caritas m.in. w Ustce, Gdyni, Karpaczu, Kudowie-Zdroju, Zakopanem, Zielonej Górze. Kolejna inicjatywa, wspierająca powodzian, została zorganizowana przez Caritas Polska w dniach od 11-24 października i nosiła nazwę Wielodzietni Solidarni[143]. Pieniądze na pomoc Caritas Polska otrzymała od papieża Benedykta XVI (500 tys. euro), Caritas m.in. z Czech, Danii, Włoch, Litwy, Holandii, Norwegii i Kanady.
Nikt nie dawał gwarancji, że wróci
Zagraniczne misje Caritas
Rok 2010 okazał się tragiczny także dla mieszkańców Haiti, gdzie w styczniu doszło do trzęsienia ziemi. Epicentrum znajdowało się około 17 kilometrów na południowy zachód od stolicy kraju Port-au-Prince[144]. Zginęło 316 tysięcy osób, a blisko 300 tysięcy zostało rannych[145]. Brakowało wody, elektryczności, jedzenia. „Na drugi dzień po trzęsieniu ziemi Caritas Polska przekazała 30 tys. euro na zakup żywności i wody dla Haitańczyków, a 20 stycznia 200 kg lekarstw oraz 200 namiotów”- informuje Caritas Polska na łamach pierwszego numeru kwartalnika Caritas z 2010 roku[146]. W czerwcu Caritas Polska gościła abp Bernardito Auza, nuncjusza apostolskiego na Haiti[147]. To spotkanie i wizyty na miejscu wyznaczyły kierunek długofalowej pomocy na rzecz Haitańczyków. Podczas wyjazdów na Haiti dyrektorowi Caritas Polska towarzyszyła Marta Titaniec[148], będąca wówczas odpowiedzialną za projekty zagraniczne w Caritas Polska. „Odwiedzaliśmy nuncjusza. Pokazywał nam kraj, działania Kościoła i pomagał realizować projekty”- wyjaśnia pani Marta. „To wtedy Caritas Polska z Caritas Austriacką oraz ze Stanami Zjednoczonymi i Caritas Niemiec wspólnie organizowały pomoc. My zajęliśmy się odbudową szkoły, prowadzonej przez Zgromadzenie Sióstr Salezjanek w Kompleksie Edukacyjnym Maryi Wspomożycielki na przedmieściach Port-au-Prince. Powstał piękny budynek. Byłem na otwarciu tej szkoły[149], a wcześniej kilka razy pojechaliśmy, żeby się zorientować w potrzebach i pilotować budowę placówki”- wspomina ks. Marian. „To ogromna inwestycja. Pieniądze pozyskaliśmy ze zbiórek w Polsce. Mieliśmy też środki na budowę drogi”- dodaje. W tej szkole uczyło się około tysiąca uczniów, nie tylko na poziomie edukacji podstawowej, ale także zawodowej. Z nauki wieczorami korzystali też rodzice tych uczniów, będący analfabetami, by uczyć się czytać i pisać. Na Haiti istnieje bardzo duży analfabetyzm, ponad 40-procentowy, dlatego Caritas Polska podjęła decyzję, by właśnie w edukację zainwestować zebrane w kraju pieniądze. Ks. Marian na otwarciu szkoły przemówił po francusku, by podziękować siostrom za jej prowadzenie i objęcie opieką dzieci, a także za to, że nie opuściły tego miejsca i tych ludzi w czasie kataklizmu. „Dla dzieci, które otrzymywały obiady w szkole, to często ich jedyny posiłek w ciągu dnia”- mówi ks. Marian. „Mieliśmy satysfakcję z tego, że my jako Caritas Polska, podarowaliśmy im tę placówkę”- podkreśla. Podczas tego pobytu zapamiętał taki obrazek: „Poszliśmy na spacer poza teren tej szkoły i zobaczyliśmy boisko, a na nim biegali chłopcy. Jeden miał założonego tylko jednego kapcia, drugi nie miał butów, a bluzy były porwane. Panowała tam niesamowita bieda”. Wspomina jeszcze jedno zdarzenie, które zapadło w jego pamięci. „Obok boiska znajdował się staw, w którym kąpały się świnie. Po krótkim czasie jakaś kobieta z pobliskiego drewnianego domku weszła również do tej wody i zaczęła tam płukać miskę. To był wstrząsający widok. Ta sytuacja pokazała nam, jaka wielka jest skala potrzeb w tym kraju. Oni przyzwyczaili się do takich warunków, takiego życia, ale nam Europejczykom to się w głowie nie mieściło”- wspomina ks. Marian. „Pamiętam też przejazd jedną z ulic, gdzie na chodniku sprzedawcy mieli wystawiony towar, m.in. mięso i inne produkty spożywcze. To wszystko leżało na wierzchu, bez osłony. Muchy latały, a ci ludzie robili tam zakupy”- dodaje. „Były też supermarkety, do których Haitańczycy nie mogli swobodnie wchodzić. Wejścia broniła policja z bronią. Te zabezpieczenia wynikały z tego, że w środku znajdowały się różnego rodzaju produkty niedostępne dla przeciętnego Haitańczyka”- opowiada. „Dlatego trudną dla mnie sytuacją było potem przyjęcie zaproszenia do restauracji. Ktoś chciał ugościć naszą delegację jak najlepiej. Nuncjusz przekazał nam tę informację. Zgodziliśmy się, ale nie wiedziałem, co nas czeka. Przed wejściem do tej restauracji stali ochroniarze z bronią. Jak weszliśmy do środka, to siedziało tam tylko kilkoro bogatszych klientów. Zderzenie tych dwóch światów było wstrząsające. Z jednej strony ogromna bieda, a z drugiej jakiś rodzaj luksusu, tylko dla ograniczonej liczby najbogatszych osób. Przyznaję, że ta kolacja nie smakowała, kiedy wcześniej na ulicach widziało się tak wielką biedę”- wspomina poruszony. W wywiadzie dla Polskiego Radia 24 z 26 października 2012 roku ks. Marian Subocz mówił: „Jak się potem brało w domu szklankę wody, to przed oczami stawali ci ludzie, bo ma się świadomość, że oni tej wody nie mają. My swobodnie możemy brać prysznic, a u nich tego nie ma”- tłumaczył[150].
W czasie trzęsienia ziemi 2,3 miliona ludzi straciło swoje domy, a ponad 600 tys. opuściło zniszczone miasta. 23 proc. szkół na Haiti zostało całkowicie lub częściowo zburzonych, ponad 50 proc. szpitali poważnie uszkodzonych, w tym osiem całkowicie. Zburzona została katedra. „Klerycy, którzy byli u biskupa, jak doszło do trzęsienia ziemi, weszli do busa. Na pojazd spadły kamienie i gruzy, które przygniotły uwięzione w nim osoby. Ktoś opowiadał, że tak zostali pochowani w tym busie”- opowiada ks. Marian. Caritas Polska zaangażowała się również w odbudowę Centrum Formacyjnego dla Kobiet, prowadzonego przez Zgromadzenie Córek Maryi Królowej Niepokalanie Poczętej w Port-au-Prince. Była także pomoc w odbudowie szkoły podstawowej prowadzonej przez Zgromadzenie Córek Maryi Paridaens oraz Wyższego Seminarium Duchownego w stolicy i budowa szkoły diecezjalnej im. Jana Pawła II w 40 tys. miejscowości Jacmel.
Haiti to nie jedyne miejsce, które ks. Marian Subocz odwiedził, jako dyrektor Caritas Polska, by nieść pomoc potrzebującym. „Byłem również w Japonii po trzęsieniu ziemi w 2011 roku. Każdy Caritas brał jakiś ośrodek pod swoje skrzydła. Nie mieliśmy dużo pieniędzy, ale okazało się, że mimo ogromnych kosztów budowy, mogliśmy wraz z Caritas Austria wybudować sierociniec, który prowadziły wcześniej siostry zakonne”- wspomina ks. Marian. Mówi, że koszty były duże ze względu na stosowanie odpowiednich materiałów i konstrukcji, które zabezpieczałyby budynek przed kolejnymi trzęsieniami. „W obliczu zniszczeń, do jakich dochodzi w trakcie trzęsienia ziemi, gdzie ludzie tracą swoje domy, zburzeniu ulega cała infrastruktura, to potrzeby są ogromne. Ale my chcieliśmy dać dzieciom szanse na edukację i dlatego naszą pomoc skierowaliśmy właśnie na taki cel”- uzasadnia były dyrektor Caritas Polska. „Przekazaliśmy środki, a siostry wybudowały sierociniec i potem zaprosiły nas na poświęcenie placówki. Pojechaliśmy tam i z zachwytem podziwialiśmy efekt tych prac. Pierwszy raz byłem wtedy w Japonii”- wspomina. Podczas wyjazdu dwuosobowa delegacja z Caritas Polska i analogiczna z Caritas Austria miały okazję poznać różne miejsca w Japonii. „Zapadła mi w pamięć taka scena z dworca. Stoimy na peronie i przyjeżdża pociąg. Konduktor wyszedł, kłania się w kierunku tego pociągu trzy razy. Byłem zdziwiony, jakby pozdrawiał pasażerów”- opowiada. „Nocowaliśmy potem w Tokio. Zaskoczyły mnie malutkie pokoiki w hotelu. Postanowiliśmy pójść do restauracji na posiłek, a tam otrzymaliśmy menu w postaci obrazków. Wskazywaliśmy palcem na karcie dań co chcemy zamówić, ale tylko zgadywaliśmy, co się za nimi kryje”- dodaje z uśmiechem. „Nie chcieliśmy wydawać pieniędzy na obiady, bo tam jest drogo. Robiliśmy więc zakupy w sklepach. Ale zaskoczyło nas to, że tam na produktach nie było żadnych angielskich napisów, na co liczyliśmy. Kupowaliśmy różne produkty domyślając się tylko ich zawartości”- wspomina. Udało mu się także nawiedzić jedną ze świątyń japońskich. „Widziałem, że tam są duchowni, modlą się, śpiewają. Ludzie przychodzą i zrywają karteczki, albo coś tam rzucają. Zachowują się godnie. Czasem niektórzy starsi zatrzymywali się na dłużej, by się pomodlić. Japończycy są bardzo uprzejmi. W miejscach publicznych chodzą prawą stroną, większość elegancko ubranych, w garniturach i białych koszulach. I wszyscy się kłaniają. My też się kłanialiśmy”- wspomina.
Ks. Marian Subocz w ramach swoich obowiązków odwiedzał także niebezpieczne rejony, np. Syrię, gdzie w marcu 2011 roku wybuchła wojna domowa. Caritas Polska rozpoczęła pomoc Syrii w 2012 roku, na początku realizując projekt Ministerstwa Spraw Zagranicznych dla uchodźców syryjskich w Jordanii. „Potem zaczęliśmy ich wspierać z własnych funduszy. Gdy w 2014 i 2015 roku uchodźcy zaczęli masowo przybywać do Europy, nawiązaliśmy kontakt ze Zgromadzeniem Franciszkanek Misjonarek Maryi”- wyjaśnia Marta Titaniec, która towarzyszyła dyrektorowi w tej wyprawie. Tam były wtedy dwie Polki: s. Urszula Brzonkalik i s. Brygida Maniurka. „S. Urszula pomagała nam się rozeznać w sytuacji i potrzebach tych ludzi”- wspomina pani Marta. „Mówiła nam, że Aleppo czeka wielka ofensywa właśnie na jesieni, czego efektem było wyzwolenie miasta w grudniu tego samego roku. My pojechaliśmy w lutym 2017 roku, krótko po zakończeniu działań wojennych. To było wtedy ryzykowne. Później się przekonaliśmy, jak bardzo”- dodaje. „Jadąc do Syrii, musieliśmy przejechać taksówką przez Liban, bo nie było innej drogi”- tłumaczy ks. Marian. „Czekała nas niebezpieczna podróż. Podziwiałam ks. Subocza, że pomimo sytuacji bardzo niepewnej, zdecydował się pojechać. Dawano nam tylko dziesięć procent szans, że wrócimy. Nikt nie mógł nam zagwarantować bezpieczeństwa”- tłumaczy Marta Titaniec. Przyznaje, że decyzja o podjęciu tego ryzyka była indywidualna, ale oboje wiedzieli, że tam pojadą. „Ks. Subocz był bardzo spokojny, kojący, optymistycznie nastawiony do tego wyjazdu. To ja miałam większy lęk, m.in. przez to, czego się nasłuchałam w czasie rozmów, przygotowując się do tej wyprawy”- wyjaśnia.
„Siostry zorganizowały dla nas transport. Na granicy Libanu i Syrii czekał na nas kierowca. Odbyła się kontrola dokumentów. Widok żołnierzy z bronią wprowadzał jakiś niepokój, ale my mieliśmy wszystko ustalone ze stroną syryjską, że przyjeżdżamy z pomocą humanitarną. Trochę nas przetrzymali, ale w końcu ruszyliśmy”- wspomina ks. Marian. „Pierwsza rzecz, która mnie uderzyła, to że nie widzieliśmy ludzi, tylko zburzone domy i pustynię. Po przejechaniu kilku kilometrów, zatrzymał nas samochód z ludźmi z bronią palną. Musieliśmy znowu im pokazywać dokumenty. Na szczęście przepuścili nas i pojechaliśmy dalej. Dotarliśmy do celu chyba po takich dziesięciu kontrolach. Dalej widzieliśmy jedynie opustoszałe miejsca i ruiny. Gdzieś biegał pies, a w oddali kilka pasących się owieczek”- opowiada ks. Subocz. „W drodze słyszeliśmy, jak w pobliżu trwał ostrzał, widoczne były różne formacje zbrojne. Przy jednym z punktów kontrolnych, chyba irackim, nawet kierowca nie był w stanie przewidzieć, co się za chwilę wydarzy, kiedy niedaleko samochodu przechodzący mężczyzna zaczął strzelać z broni w powietrze. Widziałam napięcie na twarzy tego kierowcy”- relacjonuje Marta Titaniec. „Wreszcie dotarliśmy do Aleppo, które jest najstarszym miastem na świecie”- wyjaśnia ks. Marian. „Kierowca zawiózł nas na stronę rządową w bezpieczniejsze miejsce, do klasztoru sióstr franciszkanek. W części wschodniej miasto bombardowano. Na murze widzieliśmy napisy MIN NIET (teren rozminowany)”- wspomina. Mówi, że jak dojechali na miejsce, zjedli kolację i chcieli iść spać. „Siostry nas uspokajały, że w nocy nie będzie bombardowań, ale często dawały o sobie znać przelatujące samoloty. Do tego brak prądu, światła i ogrzewania. Siostry dały nam koce, ale niepewna sytuacja nie pozwalała zasnąć”- opowiada kapłan. „Siostry bardzo ciepło nas ugościły. Niesamowite, odważne zakonnice, które przeszły wiele w czasie tej wojny. Wspierały dzielnie ludność cywilną, dostarczając im żywność, czy leki. Bywało, że przez kilka tygodni posilały się tylko kalafiorem, bo nic innego nie miały do jedzenia. Ich dom znajdował się daleko od starego miasta i miejsca największych walk o Cytadelę, ale mówiły, że w tym czasie u nich też odczuwało się wstrząsy”- wspomina pani Marta. Podkreśla, że dwa najbardziej dominujące tam uczucia, to ciemność i zimno. „Pamiętam, wychodzimy z budynku wieczorem, a tam ciemność kompletna. Ludzie oświetlali sobie drogę telefonami lub latarkami. Nosiliśmy przy sobie własne powerbanki. Było bardzo zimno. Nawet w czasie posiłków w klasztorze chodziło się w kurtkach z tego powodu”- dodaje. Poczucia bezpieczeństwa także brakowało. „W Aleppo jeździliśmy opancerzonym samochodem, bo w każdej chwili narażeni byliśmy na niebezpieczeństwo utraty życia”- potwierdza.
- Siham Zgheib, przełożona tego zgromadzenia w Aleppo, odpowiadała za prowadzenie ośrodka dziennego pobytu dla autystycznych dzieci. „Poszliśmy obejrzeć to miejsce. Gdy ks. Subocz je zobaczył, a zawsze szczególnie troszczył się o los dzieci, to od razu postanowił wesprzeć te siostry. Przekazaliśmy pieniądze na remont i wyposażenie tej świetlicy. On tak miał, że od razu przekuwał rzeczywistość, z którą się spotykał, na projekty”- przekonuje pani Marta.
W czasie tej wizyty chcieli zobaczyć, jak ludzie tam funkcjonują, bo w ramach udzielanej mieszkańcom Syrii pomocy, Caritas Polska przekazywała im pieniądze na żywność, opłaty. „Pomoc przekazywaliśmy każdemu, kto jej potrzebował, bez względu na to, czy byli to muzułmanie, czy chrześcijanie”- tłumaczy ks. Subocz. „Chcieliśmy, żeby oprowadzili nas po zburzonej części miasta. Pamiętam, że akurat wychodziła z ruin kobieta, muzułmanka. Powiedziałem do przewodniczki, że chciałbym zobaczyć gdzie ona mieszka. Poszliśmy i odkryliśmy to miejsce. Widok był straszny i przejmujący. W środku ciemno, ale udało się dostrzec kilkoro chroniących się dzieci i kobiet. To aż chwytało za serce i łzy same spływały. Na szczęście siostry zawoziły tam wodę i żywność. Ale te obrazy są nie do zapomnienia. Mam je przed oczami”- wspomina poruszony. Odwiedzili też kilka rodzin arabskich i chrześcijan. „Powiedzieliśmy, że wysyłamy im dary, ale chcemy dowiedzieć się, jakie są ich potrzeby. Mówili nam, że brakuje prądu, że nie mają na opłaty. Potrzebny był też olej opałowy, żeby ogrzać domy. Kiedy rozmawialiśmy z tymi ludźmi, widzieliśmy warunki w jakich żyli i skalę potrzeb, to nieraz płakaliśmy”- przyznaje kapłan. „Spotkaliśmy kobietę, która prawie od roku nie wychodziła ze swojego mieszkania. Winda nie działała, a po schodach nie dała rady zejść. Wielu ludziom chorym należało dostarczyć wodę i prąd. Na przykład światło mieli na godzinę czy na dwie w ciągu dnia, w zależności od ich możliwości finansowych”- wyjaśnia. Ks. Marian wspomina, że ludzie, których spotkali, okazywali ogromną wdzięczność za otrzymaną pomoc. „Czasami to było aż niezręczne dla nas”- dodaje. Wspomina też odwiedziny u jednej z rodzin, w której córka stojąc na balkonie, została ranna przez odłamki podczas strzelaniny. „Na szczęście przeszła pomyślnie operację i została uratowana. Atmosfera wojny była straszna, lęk o życie oraz brak zaopatrzenia w sklepach w żywność i inne produkty niezbędne do życia. Niesamowita bieda”- opowiada. „To pokazało nam sens naszej posługi w Aleppo”- komentuje.
Ks. Marian mówi, że zabrali ich także do jakiegoś magazynu, gdzie kobiety otrzymywały dary, m.in. różnego rodzaju materiały. „Byłem nawet ciekawy, dlaczego rozdają muzułmankom kolorowe tkaniny, skoro ubierają się w ciemnych kolorach. Ale wytłumaczyli mi, że kobiety zakładają kolorowe suknie, by się w nich pokazywać swoim mężom, a wobec innych osób okrywają się ciemnymi płaszczami”- dodaje.
Podczas tygodniowego pobytu w Syrii odwiedzili wszystkich biskupów różnych wyznań chrześcijańskich, którym Caritas przekazywała pieniądze dla potrzebujących. „Jeden z nich opowiadał nam, że któregoś dnia porwano biskupa i nikt nie wiedział, co się z nim stało, czy jeszcze żył, czy go zamordowali[151]. Oni tam wszyscy ze sobą dobrze żyli i się wspierali”- wspomina. „Jeden z biskupów mówił, że kiedyś pewien muzułmanin na jego widok zaczął wołać, że nie musicie nam pomagać, a mimo to nas wspieracie. Jesteśmy wam wdzięczni” – opowiada ze wzruszeniem ks. Marian. „Biskup był zaskoczony zachowaniem tego człowieka, bo czasami muzułmanie negatywnie się wypowiadali na temat katolików”- dodaje.
Odwiedzili też kościół św. Franciszka, gdzie w suficie zatrzymała się bomba, ale nie wybuchła. „Działo się to w trakcie Mszy św. Wierni mieli przekonanie, że zdarzył się cud, bo gdyby ta bomba eksplodowała, zginęłoby wielu ludzi”- wspomina. „Byliśmy też u sióstr zakonnych, które zajmują się szpitalem św. Ludwika. Siostry powiedziały, że większość lekarzy już pouciekało, bo ich porywali lub zabijali. W szpitalu znajdowały się tylko trzy oddziały, warunki wręcz prymitywne, a oni musieli tam leczyć i operować chorych. Oglądaliśmy te miejsca. To było przerażające. Jedna z sióstr zebrała łuski po nabojach i z nich zrobiła krzyż, który umieścili tam w kaplicy”- opowiada. „Były tam też świeczniki wykonane z bomb, różaniec z łusek. To wszystko powstało z tego, co siostry znalazły tylko na terenie szpitala”- dopowiada pani Marta i dodaje, że oni otrzymali krzyże wykonane z drewna, pozyskanego z bombardowanych kościołów.
Ks. Marian mówi, że Syryjczycy są bardzo gościnni. „Ktoś nas zaprosił na kolację do restauracji, bo tak chcieli nam okazać swoją wdzięczność. Dla tych ludzi to było szalenie ważne, a ich gościnność jest niesamowita. Oni mogliby oddać swoje ostatnie jedzenie”- wspomina ks. Subocz. „Poszliśmy do restauracji, ale było nam niezręcznie jeść ze świadomością, że obok wszędzie ruiny, w których żyją całe rodziny z dziećmi i głodują”- dodaje. Opowiada też sytuację, którą usłyszał od sióstr: „Któregoś dnia przyszło do nich małżeństwo z kilkuletnim dzieckiem na rękach, które zostało zabite po wybuchu bomby. Ci rodzice poprosili siostry, żeby pochowały ich dziecko u siebie na cmentarzu, bo nie chcą go chować gdzieś na ulicy, a siostry będą o ten grób dbać. To była rodzina muzułmańska. Zakonnice się zgodziły”. Ks. Marian podkreśla, że siostry w wielkich kotłach gotowały obiady dla około 10 tysięcy ludzi i potem rozwoziły je po mieście. „Starają się żyć, mimo tych warunków, ale to jest straszne, że ta tragedia i ogrom nędzy, której doświadczają, spowodowana jest przez innych ludzi. Wojna to jest coś najgorszego, co może spotkać człowieka”- przekonuje ks. Marian. Wojna w Syrii trwa już dwanaście lat.
W 2016 roku Caritas Polska zadecydowała o uruchomieniu stałej pomocy dla Syryjczyków – programu „Rodzina Rodzinie”, który dziś wspiera pięć krajów i codziennie daje nadzieję tysiącom potrzebujących. Objęte są nim rodziny nie tylko w Syrii, ale także w Strefie Gazy, Iraku, Libanie, a od ubiegłego roku także w Ukrainie. Pieniądze, które przekazują polskie rodziny, deklarujące swój udział w programie, przekazywane są konkretnym rodzinom. Otrzymują oni co miesiąc pewną sumę na zaspokojenie swoich podstawowych potrzeb: zakup żywności, spłatę rachunków, zakup odzieży czy leków. To pomoc ratująca życie. Jak czytamy na stronie internetowej Caritas Polska w minionym roku pomoc w ramach programu „Rodzina Rodzinie” otrzymało 6355 rodzin z czterech krajów na Bliskim Wschodzie oraz 620 rodzin z diecezji kijowsko-żytomierskiej na Ukrainie. Ponadto ze wsparcia skorzystało ponad 140 rodzinnych biznesów w Syrii oraz 25 w irackim Kurdystanie[152].
Kiedy na Ukrainie pierwszy raz doszło do zbrojnej agresji ze strony Federacji Rosyjskiej w lutym 2014 roku, Caritas Polska włączyła się w pomoc potrzebującym, w ramach akcji Solidarni z Ukrainą. „19 lutego, gdy pod strzałami na Majdanie padły pierwsze śmiertelne ofiary, a liczba rannych rosła w setki, Caritas Polska ogłosiła zbiórkę pieniędzy na zakup środków opatrunkowych, leków i żywności dla poszkodowanych w wyniku konfliktu”- informuje kwartalnik Caritas z 2014 roku[153]. Piątek, 28 lutego 2014 roku, z inicjatywy KEP był dniem modlitwy i postu w intencji pokoju na Ukrainie. W marcu 2014 roku ponad dziewięć tysięcy rodzin z Polski wysłało paczki dla rodzin ukraińskich w ramach akcji Rodzina Rodzinie. W inicjatywę zaangażowanych było 35 diecezjalnych Caritas oraz Caritas Polska. W związku z tym, że do końca marca Poczta Polska umożliwiła bezpłatne nadanie tych paczek, w siedzibach Caritas urywały się telefony, a przed budynkami poczty ustawiały się kolejki. „30 marca o 23.00 zadzwoniła do mnie znajoma z Caritas: Ty wiesz, co się dzieje na poczcie Głównej w Warszawie? Tłum ludzi okupuje okienko, w którym nadaje się przesyłki za granicę- wszystko na Ukrainę, …byleby się wszystkim udało zdążyć. Fala dobroci popłynęła na wschód w czasie niepokojów i niepewności jutra. Nie przeszkodziły trudności logistyczne po obu stronach granicy”- pisał Paweł Kęska w drugim numerze kwartalnika Caritas w 2014 roku[154].
„Projekt Rodzina Rodzinie wymyśliliśmy razem z ówczesnym rzecznikiem Caritas Polska Pawłem Kęską, siedząc u dyrektora w biurze. Zastanawialiśmy się jak pomóc i postanowiliśmy, żeby to polska rodzina wybierała konkretną rodzinę syryjską i ją wspierała. Idea akcji nie była nowatorska, bo zbliżona do adopcji na odległość, w dużej mierze realizowanej przez zakony żeńskie, czy potem przez Caritas Polska, jak było tsunami w Indiach”- wspomina Marta Titaniec. Przypomina, że projekt ten został wymyślony w październiku w 2016 roku, a nazwy tej zaczęli w Caritas używać wcześniej, kiedy były wysyłane paczki na Ukrainę, gdy wybuchła wojna w Donbasie. „Program ten okazał się absolutnym sukcesem. To był czas dyskusji w Europie na temat przyjmowania uchodźców i ustalania tzw. kwot. A my stwierdziliśmy, że skoro nie możemy przyjmować ich tu w kraju, bo trwają debaty publiczne, to nie czekamy, tylko organizujemy pomoc dla tych rodzin tam na miejscu”- opowiada pani Marta i dodaje: „Taki jest właśnie ks. Marian Subocz, który wyraźnie mówił, podobnie jak biskup Krzysztof Zadarko[155], że trzeba uchodźców przyjmować w Polsce, ale jednocześnie działał, by im pomagać na miejscu. Kreatywność ks. Mariana czyniła cuda. W tamtym czasie rząd nie wyasygnował tylu milionów, co nam się udało zebrać w ramach tej akcji. Wpłacali nam wszyscy, czyli zarówno osoby, które były za przyjmowaniem uchodźców, jak i osoby, które były przeciwne. Wielu Polaków odpowiedziało na ten apel. To było dla mnie niesamowite”- podkreśla Marta Titaniec.
„Pomagaliśmy wtedy Ukrainie, ale także Litwie i Białorusi. Wspieraliśmy księży, którzy tam pracowali”- wyjaśnia ks. Marian Subocz. „Jak byłem we Lwowie, poszedłem się pomodlić do polskiej katedry pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i co mnie uderzyło. Przyszła starsza pani i zapytała, czy jestem z Polski? Kiedy potwierdziłem, zaproponowała, że mnie oprowadzi po świątyni. Mówiła, że się tam urodziła i że to nasza katedra. Zachowanie tej pani mnie bardzo wzruszyło”- wspomina ks. Marian. „Zwiedzając Cmentarz Orląt Lwowskich patrzyłem zdumiony na te krzyże przy grobach 9-latków, 12-latków. Przecież to były jeszcze dzieci, a oddały swoje życie za ojczyznę. Ta ich ofiarność brała się z miłości do Polski i Chrystusa ukrzyżowanego, który ofiarował swoje życie za nas. Wiara w Boga i miłość do Matki Bożej to nasze fundamenty”- komentuje. „Jak spotykałem starszych ludzi w kaplicy przy Ostrej Bramie w Wilnie, czy we Lwowie, to oni nas rodaków zawsze rozpoznawali i zapewniali, że będą pielęgnować naszą historię i miejsca mające dla Polaków ogromne znaczenie. To jest dla mnie bardzo budujące”- mówi ks. Subocz. „Ta sytuacja teraz, po wybuchu wojny w Ukrainie rok temu, gdy Polacy pierwsi ruszyli im z pomocą, pokazuje, że duch solidarności w nas żyje. Przecież między naszymi narodami jest trudna historia, bolesne doświadczenia, ale mimo to w obliczu tak wielkiej krzywdy, której Ukraina doświadcza, wspieramy ich materialnie i finansowo, przyjmujemy pod swoje dachy”- uzasadnia.
Ks. Marian, przez dekadę zarządzał organizacją, która w imieniu rodaków, udzielała pomocy tak wielu ludziom z różnych stron świata, m.in. z Libii, Czadu, Algierii, Kenii, Etiopii, Somalii, Indii, Sri Lanki i Syrii. Można by powiedzieć, że ks. Marian Subocz był tylko urzędnikiem, zajmującym stanowisko zarządcze w tej organizacji, ale z drugiej strony miał możliwość spojrzeć tym ludziom w twarz. Odwiedzał kraje, w których Caritas Polska pomagała. Przyznaje, że takie spotkania z potrzebującymi, zetknięcie się z tymi dramatami na miejscu, były dla niego jeszcze większą motywacją do działania i organizowania pomocy. „Pamiętam jak wróciliśmy z Aleppo. Na lotnisku czekali na nas dziennikarze. Opowiedziałem krótko o tym, czego tam doświadczyliśmy, ale potem już nie mogłem, bo głos mi ugrzązł w gardle i łzy się cisnęły do oczu. Ale muszę jednocześnie przyznać, że po jakimś czasie wracaliśmy do miejsc, gdzie wcześniej byliśmy z pomocą. Tak było w przypadku Libanu, gdzie pomagaliśmy dziewczętom w jednym z ośrodków. One dostawały materiały, żeby szyć ubrania i je potem sprzedawać”- opowiada ks. Marian. „Do Libanu pojechaliśmy razem z biskupem Krzysztofem Zadarko, żeby zobaczyć jak wygląda sytuacja w obozach dla uchodźców, bo myśleliśmy wtedy o utworzeniu korytarzy humanitarnych. Spotkaliśmy się tam z odpowiedzialnym za to konsulem włoskim w Libanie. Jednocześnie chcieliśmy rozpoznać, jakie są potrzeby lokalne, stąd nasza wizyta m.in. w tym domu dla kobiet w kryzysie”- uzupełnia Marta Titaniec. „Tam było dużo Etiopek, bo Liban, zanim przyszli uchodźcy z Syrii, miał bardzo dużo migrantów, którzy tam przyjeżdżali w celach zarobkowych. Dużą część stanowiły właśnie kobiety z Etiopii, które z różnych powodów trafiały na ulice i zgromadzenie zakonne, które prowadziło ten ośrodek, pomagało im, dając schronienie, możliwość zdobycia zawodu i zarobkowania”- tłumaczy pani Marta. Ks. Marian mówi, że dwa razy odwiedzili Liban, Syrię i Haiti. „Wracaliśmy, bo wiedzieliśmy jak ważne dla tych ludzi było to, że przyjeżdżamy do nich z zagranicy, gdzie żyje się lepiej. To dawało im nadzieję, że ten koszmar minie i że świat o nich nie zapomina, przejmuje się ich losem i wspiera”- uzasadnia kapłan.
Ks. Marian dzieli się jeszcze innymi, trudnymi wspomnieniami z odwiedzin w obozach dla uchodźców w Syrii, Jordanii i w Libanie. „Wybiegały do nas dzieci, biednie ubrane, często w porwanych rzeczach, oczekując, że coś od nas otrzymają. Zawsze mieliśmy przy sobie cukierki, żeby tym maluchom rozdawać. Ale widzieliśmy też dzieci z pistoletami, bawiące się w wojnę. To był smutny widok”- opowiada. „Wchodziliśmy do namiotów, w których mieszkały i latami żyły całe rodziny. Niektórzy koczowali tam od roku, inni dwa lata albo dłużej i bez perspektyw na zmiany. Szczególnie w Libanie była bardzo ciężka sytuacja”- wspomina ks. Subocz. Mówi, że w Jordanii jest dużo obozów i prowadzą w nich szkoły. Natomiast w Libanie żyje 4,5 miliona ludzi, a dodatkowo 1,5 mln to uchodźcy po wojnie domowej, która trwała przez kilkanaście lat. „Przy okazji odwiedzin tych miejsc, zajechaliśmy także do Annaji, gdzie znajduje się grób św. Szarbela. Pojechaliśmy tam w eskorcie”- opowiada ks. Marian. „Co mnie uderzyło, to, że przy grobie świętego zauważyłem, jak obok katoliczki modliła się muzułmanka. Tam nikt nikogo nie wypraszał. To jest coś niesamowitego, że on jest takim świętym pokoju”- komentuje. W Libanie Caritas Polska przekazywała pieniądze potrzebującym poprzez pracujących tam pracowników w Caritas.
Ks. Marian, sięgając pamięcią do swoich pierwszych wypraw zagranicznych z Caritas Polska, opowiada o pobycie w Bośni i Hercegowinie w 1994 roku. „W czasie wojny na Bałkanach, widzieliśmy kościół kompletnie zniszczony, rozjechany czołgami. Pojechaliśmy tam jako Caritas Polska z Caritas niemiecką i Caritas Francji. Będąc przy tym kościele, podszedłem bliżej, żeby się przyjrzeć i zrobić zdjęcie. Kiedy się odwróciłem, oni zaczęli krzyczeć, żebym wracał tymi samymi śladami, bo teren mógł być zaminowany”- wspomina. „Nie pomyślałem o tym wcześniej i przyznam, że wtedy przeszły mi po ciele ciarki, ale pomyślałem – Panie Boże, jak przyszedłem po tych śladach, to mogę wrócić i nic się nie powinno stać. To było duże przeżycie”- przyznaje po wielu latach. Ale również niezapomniana jest dla niego wdzięczność obdarowanych ludzi. „Zachodzimy do ludzi starszych na Bałkanach, a oni tam żyją w takich wozach. Obejmowali nas, całowali i dziękowali za to, że ktoś im coś przywiózł. To jest bardzo wzruszające i utwierdzające w przekonaniu, że więcej radości jest w dawaniu, aniżeli w braniu”- wspomina kapłan i dodaje, że po takich spotkaniach rodzi się refleksja- mam tyle dobra, po co mi to wszystko. „Doświadczenia tych ludzi pokazują, że cały dorobek życia można stracić w jednej chwili np. w wyniku trzęsienia ziemi czy bombardowania. Skupianie się na gromadzeniu nie ma sensu. Myślę, że po takich wyjazdach jak nasze, dojrzewa się do różnych decyzji i postaw”- przekonuje.
Ks. Marian Subocz uważa, że odwiedzanie miejsc z powodu wojny, czy nędzy, by udzielać pomocy, było dla niego najlepszą szkołą caritas. „To, co wówczas przeżyłem, pokazywało sens naszej pracy, pomagania drugiemu człowiekowi. To jest to przykazanie miłości bliźniego, które mamy wcielać w życie. Ono powinno być takimi dużymi złotymi literami wypisane na każdym domu, na każdej ulicy. Dlatego, że biedy jest tak dużo, a wielu ludzi nie poprosi o pomoc, bo mają swoją godność”- uzasadnia. „W obliczu wojny, czy kataklizmów, których ludzie doświadczają, widać też ogromną ludzką solidarność. Tak było w czasie powodzi, które nawiedzały Polskę. Okazuje się, że w każdym człowieku tkwi chęć pomagania. Ludzie wtedy nawet nie patrzą na swoje zdrowie, czy życie. Pan Bóg zasiał w nas, w naszych sercach tę miłość do drugiego człowieka, do bliźniego. Czasami się nad tym nie zastanawiamy, ale potrafimy się pięknie zachować, podać rękę drugiemu człowiekowi w trudnej sytuacji, podnieść go”- uważa były dyrektor Caritas Polska. „To są przykłady na to, że przykazanie miłości bliźniego jest realizowane i to jest bardzo istotne. Gdybyśmy tylko wszyscy je wypełniali w swoim życiu, to nie byłoby wojen, niepotrzebnych walk, zadawania bólu i cierpienia słabszym, bo najczęściej to takie osoby, czy narody są ofiarami napaści ze strony silniejszych”- dodaje.
„Ks. Marian nie projektował rozwiązań za biurkiem, on wsiadał w samochód czy samolot i jechał do ludzi”- podkreśla Marta Titaniec. „Bardzo lubiłam wyjazdy z dyrektorem do miejsc, gdzie Caritas Polska niosła pomoc, bo mieliśmy podobne podejście, jeśli chodzi o rozeznawanie się w potrzebach konkretnej społeczności oraz w sytuacji danego kraju. To nie były formalne wizyty, tylko takie zwyczajne spotkania z ludźmi w terenie. Ks. Marian Subocz był bardzo wyczulony na potrzeby tych osób i od razu potrafił je przekuwać na konkretne pomysły czy projekty. To jest taki mocny rys ks. Mariana. Ta jego umiejętność słuchania, empatia, niesamowita wrażliwość i kreatywność. To dotyczy nie tylko naszych beneficjentów, ale także pracowników. To była delikatność w rozmowie, we współpracy”- wyjaśnia pani Marta. Dodaje, że ks. Marian miał wielki szacunek do zgromadzeń żeńskich i był im wdzięczny za pracę, którą wykonywały siostry zakonne na rzecz potrzebujących. „Te zgromadzenia znajdowały w ks. Suboczu wielkiego sprzymierzeńca. Jak realizowaliśmy różne projekty z własnych środków, to głównie wspieraliśmy zakony żeńskie, działające w Afryce. Te zgromadzenia, które się zgłaszały do ks. Subocza z prośbą o pomoc, zawsze ją otrzymywały”- dopowiada wieloletnia współpracownica ks. Mariana Subocza. Współpracę z byłym dyrektorem Caritas Polska bardzo sobie ceni. „Dla mnie niezwykle ważne było to, że Caritas za czasów ks. Subocza dbała o nasz rozwój duchowy. Chodziło o to, żebyśmy nie stali się jeszcze jedną z organizacji pomocowych, humanitarnych. Dyrektor bardzo się troszczył o nasze życie duchowe i formację. Regularnie były sprawowane Msze św. i organizowane rekolekcje, ale ks. Marian niczego nie narzucał współpracownikom. To był wtedy rys Caritas Polska”- wyjaśnia Marta Titaniec. „Ks. Subocz tłumaczył, że nasze działanie nie powinno wynikać wyłącznie z tego, że lubimy pomagać, ale z pobudek chrześcijańskich, bo to jest zadanie, które nam zostawił Jezus Chrystus. Z perspektywy czasu widzę, jakie to jest ważne. Bardzo jestem wdzięczna za to, że miałam szczęście pracować w Caritas Polska za czasów ks. Subocza, kiedy Caritas oznaczało miłość chrześcijańską”- dodaje. „Pomagaliśmy na Bliskim Wschodzie uchodźcom w większości muzułmańskim, ale wynikało to z tego, że jesteśmy chrześcijanami i pomagamy bez względu na kolor skóry, czy wyznanie”- uzasadnia pani Marta. Na pytanie, jakim dyrektorem był ks. Marian Subocz, odpowiada, że bardzo subtelnym, nikogo nie chciał skrzywdzić. „Bywało tak, że bardziej cierpiał on, niż osoba, z którą trzeba było porozmawiać czy wyciągnąć wobec niej jakieś konsekwencje. Mam wrażenie, że wtedy on to bardziej przeżywał, niż ta osoba. Miał niesamowitą klasę. Nawet jak ktoś nie wywiązywał się ze swoich obowiązków, to z wielką kulturą zwracał komuś uwagę, bo szanował godność każdego człowieka. Był bardzo dobrym dyrektorem”- podkreśla Marta Titaniec. Potwierdza to również Paweł Kęska: „Ks. Subocz był troskliwy wobec ludzi. Bardzo dobrze traktował naprawdę wszystkich. Jak się zdarzało, że nie mógł się z kimś porozumieć, to brał ten ciężar na siebie. Był takim ojcem”. Zastępca dyrektora o. Hubert Matusiewicz również podkreśla, że ks. Marian nigdy innych nie obciążał trudnymi sytuacjami. „Gdy coś ważnego było do rozwiązania, wtedy był regularnie w kaplicy. Potem siadaliśmy do stołu i szukaliśmy wyjścia z danej sytuacji. Ks. Marian szanował zdanie innych. Te stanowiska były wypracowywane wspólnie, ale ostatecznie on podejmował decyzję”- wyjaśnia zakonnik. „To była absolutna jedność między tym, co robił, a kim był. To z jego kapłańskiej tożsamości wynikało to, co robił. Za to go cenię i szanuję”- dodaje o. Hubert. Przyznaje, że przez te lata współpracy nie poróżnili się ani razu. „To była bardzo dobra, efektywna i zgodna współpraca dla dobra Kościoła”- podkreśla o. Matusiewicz.
Były rzecznik Caritas Polska Paweł Kęska przyznaje ze wzruszeniem, że ks. Marian jest dla niego w jakimś sensie mistrzem, mentorem, taką postacią, która kształtuje. Mówi, że cały czas utrzymują ze sobą kontakt, dzwonią do siebie, mimo, że ich współpraca zakończyła się siedem lat temu. „Ks. Marian pamięta o moich urodzinach, dzwoni z życzeniami. Byłem u niego w Kołobrzegu kilka razy. On zawsze ma czas. Jest uważny i blisko człowieka. Jest mistrzem właśnie w tym, jak można patrzeć na świat, na ludzi i jakim być wobec nich”- dodaje. Już podczas rozmowy kwalifikacyjnej, kiedy starał się o pracę w Caritas Polska, zauważył, że ówczesny dyrektor widzi człowieka w człowieku. „On nie posługuje się użytecznością danej osoby, jej potencjałem finansowym, ale patrzy przede wszystkim na człowieka i widzi go głęboko”- wyjaśnia Paweł Kęska. Podkreśla, że przez cztery lata współpracy, drzwi gabinetu dyrektora były zawsze otwarte. „Tam zawsze można było wejść i porozmawiać. Poza tym ks. Subocz niesłychanie cenił ludzi zwykłych i prostych. Ważną rolę w siedzibie Caritas pełniła pani Ela, która też była sercem tej instytucji, a zajmowała się sprzątaniem. Ciężko pracowała. Podobnie kierowcy, czy panowie, którzy pracowali w ochronie. Oni również byli członkami zespołu i byli bardzo szanowani, szczególnie przez dyrektora”- przyznaje pan Paweł. „Ks. Marian jest urodzonym duszpasterzem i był nim także w Caritas, mimo, że był jednocześnie dyrektorem”- podkreśla dziennikarz. Opowiada, że dyrektor zapraszał swoich współpracowników czasami do siebie na kawę czy na kolację, którą nawet sam przyrządzał. Bywały też rewizyty. „Jak odwiedzał kogoś z pracowników, to śmialiśmy się, że ten ktoś miał wizytę duszpasterską. Zawsze pytał o rodzinę, interesował się życiem współpracowników. Kiedyś odwiedził moich starszych rodziców w małym mieszkaniu w bloku. Imponowało mi to, że ks. Marian, mimo, że ma tak świetne wykształcenie, zna tyle języków, to nigdy nie budował dystansu wobec ludzi i świetnie sobie radził z prostymi ludźmi. Pamiętam, że długo u nas posiedział, rozmawialiśmy i on do dziś wspomina placki z jabłkami mojej mamy. Za każdym razem, gdy się kontaktujemy, prosi, żebym pozdrowił rodziców”- dopowiada. „To było bardzo charakterystyczne dla ks. Mariana, że lubił zapraszać swoich współpracowników na takie nieformalne spotkania. Sam wtedy przygotowywał dania, głównie sięgając po przepisy z kuchni włoskiej. To było bardzo sympatyczne i ks. Marian nie szukał specjalnie okazji do tego, by się spotykać. A to budowało zespół, pomagało w działaniu razem, ale też w pozbywaniu się jakiegoś osadu, który mógł się pojawić w codziennych relacjach”- tłumaczy o. Hubert Matusiewicz, wówczas zastępca dyrektora.
„Czuję ogromną wdzięczność za to, że otrzymałem szansę pracy w Caritas Polska, że ks. Marian Subocz mi zaufał. To była praca mojego życia. Doświadczenia zdobyte w tym czasie są bezcenne z wielu powodów”- przyznaje po kilku latach Paweł Kęska. „Zdałem sobie sprawę, że dziennikarz jednak wymyśla świat i nawet jakby chciał go dobrze opisać, to go dobrze nie widzi. A jak zacząłem jeździć do różnych ośrodków i placówek, jako pan z Caritasu, by spotykać się z ludźmi, będącymi w różnych kryzysach czy z wolontariuszami, to zobaczyłem, że to są zupełnie inne rozmowy, niż te dziennikarskie. Żeby coś zrozumieć, czasami trzeba poświecić kilka czy kilkanaście lat, a nie tylko wejść z mikrofonem. To mi radykalnie zmieniło spojrzenie na dziennikarstwo”- uważa pan Paweł. Wspomina, że pracownicy biura prasowego chodzili na świetlice bawić się z dziećmi. Spotykali się również z osobami bezdomnymi. „Chodziło o to, żeby dotknąć tego, o czym opowiadamy. Dyrektorowi na tym zależało”- uzasadnia. „Od ks. Mariana nauczyłem się, żeby w każdym człowieku widzieć jego piękno i godność. Ks. Marian zawsze to w sobie miał”- dodaje.
Człowiek dialogu
Ekumenizm w praktyce
Ks. Marian Subocz zabiegał także o dobre relacje z przedstawicielami innych Kościołów, z którymi Caritas Polska podjęła współpracę. Na początku przy akcji Wigilijne Dzieło Pomocy Dzieciom, a następnie m.in. przy Jałmużnie Wielkopostnej. „Któregoś razu stwierdziliśmy i to bardzo mocno podkreślał ks. Subocz, że ekumenia musi przekraczać granice podziałów, bo krew ludzka czy łzy nie wyglądają inaczej u prawosławnego czy u rzymskiego katolika. Są czymś co nas jednoczy, podobnie jak jeden Bóg, którego wyznajemy. A więc jeżeli wspólne jest nasze nieszczęście, wspólna jest nasza bolączka, to wspólnie możemy tutaj pracować, ale i też cieszyć się, jeżeli udaje nam się te różnice przełamywać”- wspomina ks. Doroteusz Sawicki, dyrektor Prawosławnego Metropolitalnego Ośrodka Miłosierdzia ELEOS[156]. „Przypominam sobie słowa ks. Mariana Subocza, że współpraca ekumeniczna to jest właściwie taki ekumenizm miłosierdzia, który wydaje się bardziej rozwinięty od ekumenizmu na płaszczyźnie teologii czy liturgii”- dodaje Wanda Falk, Dyrektor Generalna Diakonii Polskiej[157]. W 2007 roku pojawiła się inicjatywa, by nagrody, które Caritas Polska wręcza darczyńcom, współpracownikom i działaczom charytatywnym Ubi Caritas, były wręczane wspólnie z nagrodami, przyznawanymi przez Prawosławną Eleos oraz Diakonię Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego. „Zależało nam na tym, żebyśmy w ten sposób poszerzali naszą działalność i zapoznawali ze sobą ludzi, dla których ważne jest wspieranie innych, niezależnie od tego, jakiego są wyznania. Chcieliśmy, żeby na tej gali Ubi Caritas ludzie ci mogli nawiązać kontakty, podejmować współpracę w dziele pomagania innym”- tłumaczy ks. Doroteusz. Prawosławna Eleos podczas gali Ubi Caritas przyznaje nagrodę Dłoni Miłosierdzia, Diakonia Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego wręcza nagrodę Miłosiernego Samarytanina, a Diakonia Kościoła Ewangelicko-Reformowanego przyznaje nagrodę im. Biskupa Jana Niewieczerzała. „Współpraca przy tych dziełach pokazuje, że chrześcijanie mogą się jednoczyć w dawaniu świadectwa, że Bóg jest miłością”- przekonuje Wanda Falk.
Znajomość ks. Mariana Subocza z przedstawicielami organizacji charytatywnych innych Kościołów nie ograniczała się tylko do współpracy czysto charytatywnej. „Pamiętam wielokrotnie spotykaliśmy się w takim gronie ekumenicznym, żeby porozmawiać, pośmiać się, podyskutować, zjeść razem posiłek. Ks. Subocz umiał budować taką narrację ducha. Nasza działalność była pomocowa, ale jednocześnie formowała nas wszystkich duchowo, otwierała na drugiego człowieka, na inne spojrzenie na Pana Boga i inne podejście do działalności pomocowej. Równocześnie było to dzielenie się swoimi zainteresowaniami”- opowiada ks. Doroteusz Sawicki. Wspomina, że ks. Subocz opowiadał o swoich wyjazdach do Włoch i kuchni włoskiej, a Wanda Falk pokazywała im swój talent kulinarny. Natomiast ks. Doroteusz przybliżał kulturę wschodniej Polski. „Na pierwsze spotkanie w moim domu przygotowałam naleśniki według własnej receptury i to było bardzo miłe, że ks. Subocz potrafił docenić takie drobne gesty. Do tej pory wspomina o tych naleśnikach i to jest wzruszające. Jest człowiekiem, który potrafi się cieszyć z małych rzeczy, jakie we wspólnocie okazują się wielkie”- uważa Wanda Falk. „Wszyscy dzieliliśmy się swym bogactwem i zobaczyliśmy, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni, a jednocześnie jak wiele mamy do zaoferowania drugiej stronie. To było zachwycające, że Caritas pod dyrekcją ks. Subocza była organizacją jednych, wielkich duchownych rekolekcji”- przekonuje ks. Sawicki. „To bardzo ciepły człowiek, oddany innym. Gdy coś realizuje, to nie tylko w charakterze akcji, ale staje się to potem treścią jego życia. Działalność pomocowa wynikała u niego z potrzeby serca, więc zajmuje się tym, nie tylko w ramach pracy w Caritas, ale przez cały czas”- przekonuje ks. Doroteusz. „Ks. Marian jest człowiekiem, który całkowicie się poświęca temu, co czyni. On tak też budował swój zespół i tym swoim podejściem do drugiego człowieka zarażał współpracowników. Gratuluję Kościołowi, że ma takich kapłanów. Gdybyśmy mieli wszystkich takich księży, nie trzeba by było mówić o nowej ewangelizacji. Odpowiedni kapłan w odpowiednim miejscu wystarczy za wszystko”- uzasadnia dyrektor prawosławnej ELEOS. Współpracę z ks. Suboczem bardzo ceni sobie również dyrektor Diakonii Polskiej. „Ks. Marian Subocz jest człowiekiem otwartym, życzliwym. W naszej współpracy zawsze podkreślał, że jest to droga dialogu, pojednania i pokoju. Jest takim miłosiernym Samarytaninem, który prowadząc Caritas, pochylał się nad każdym człowiekiem, współpracując przy tym także ekumenicznie. To piękna służba, która we współczesnym świecie jest niesamowicie potrzebna”- przekonuje Wanda Falk. „Jest kapłanem, który umie słuchać i jest wiarygodny w tej swojej służbie. W jego obecności czuje się pokój. Dziękuję mu za te lata współpracy i za to jakim jest człowiekiem. Cieszę się, że mogłam poznać ks. Subocza w swoim życiu”- dodaje.
Na zakończenie posługi ks. Mariana Subocza w Caritas Polska przedstawiciele organizacji charytatywnych w tych trzech Kościołach odwiedzili parafię ewangelicką w Sorkwitach i tam posadzili Dąb Miłosierdzia o imieniu Zacheusz. „Każdy z nas prowadzi swoją działalność. Jeden jest większy, drugi mniejszy, ale jeżeli chcemy się spotkać z Bogiem i z drugim człowiekiem, to musimy się troszkę jak Zacheusz wznieść ponad nasze tradycje, przyzwyczajenia i podziały, które są między nami, a dopiero stamtąd spojrzeć na Boga, a jednocześnie tak dać się dostrzec Panu Bogu, który wówczas nas zaprosi, byśmy wspólnie zasiedli do jednego stołu ze wszystkimi naszymi zdolnościami, ale również słabościami”- tłumaczy duchowny prawosławny. „Zacheusz, jak czytamy na kartach Ewangelii według św. Łukasza, poruszony spotkaniem z Jezusem, postanowił połowę swojego majątku oddać ubogim. Ten dąb jest więc takim symbolem naszej współpracy. Chcemy, by była silna jak wiara Zacheusza, by ten ekumenizm miał swoje korzenie w Bogu i wydawał owoce. A pomagamy tam, gdzie ta pomoc jest potrzebna, niezależenie od wyznania, pochodzenia czy pozycji społecznej potrzebujących. Pomagamy bliźnim. Miłosierdzie jest drogowskazem w nauczaniu wszystkich Kościołów. Idziemy jedną drogą, bo Chrystus jest tylko jeden”- wyjaśnia Wanda Falk z Diakonii Polskiej.
Także w 2017 roku, gdy ks. Marian Subocz odchodził z Caritas Polska, pracownicy posadzili przy siedzibie dąb i powiedzieli, że to drzewo będzie upamiętniało posługę jego oraz jego zastępcy i ich zaangażowanie w wybudowanie tego obiektu. „Wszyscy wiedzieli, jak wielki to był wysiłek, okupiony nawet własnym zdrowiem. Ale cieszę się, że istnieje taka instytucja jak Caritas Polska, że ma godne miejsce i jest w bardzo dobrej lokalizacji w Warszawie”- przekonuje ks. Marian.
Ks. Marian Subocz został uhonorowany m.in. złotym medalem UKSW. „Dla mnie te nagrody mają znaczenie, ze względu na to, że jest to okazywanie szacunku wobec Caritas, bo one nie były adresowane tylko do mnie”- przekonuje ks. Marian. „Należą się wszystkim, którzy pracują w Caritas i się angażują w te dzieła pomocowe. Jak czytamy w Piśmie Świętym Caritas Christi urget nos, czyli miłość Chrystusa przynagla nas. Ten medal jest uznaniem nie tylko mojego wysiłku, ale całego zespołu Caritas, na rzecz potrzebujących w imieniu Kościoła. Jednocześnie jest zobowiązaniem, by dalej się starać widzieć w drugim człowieku Chrystusa potrzebującego. Przypomina, jakie jest moje zadanie. To medal, który wyraża uznanie także wobec wszystkich Caritas diecezjalnych w Polsce”- uzasadnia.
Pod koniec czerwca 2017 roku ks. Marian Subocz otrzymał list z podziękowaniem KEP za wieloletnią pracę na rzecz Kościoła na stanowisku dyrektora Caritas Polska. List ten podpisany jest przez metropolitę poznańskiego, wówczas przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski abp. Stanisława Gądeckiego oraz sekretarza generalnego KEP bp. Artura Mizińskiego. „Caritas Polska pod zarządem Księdza Prałata, stała się najbardziej rozpoznawalną instytucją charytatywną w Polsce, dzięki czemu skutecznie zwiększyła zasięg swojego oddziaływania, obejmując coraz szersze grono potrzebujących w kraju i za granicą” – napisali biskupi. Wyrazili też podziw wobec „kompetencji merytorycznych Księdza Prałata, zdolności organizacyjnych oraz tych cech osobowości, które predysponują Czcigodnego Księdza do efektywnego zarządzania dużym zespołem pracowników i wolontariuszy”.
Jak widnieje w liście, o olbrzymim potencjale twórczym ks. Subocza świadczy wdrażanie kolejnych programów pomocowych, z wykorzystaniem nowoczesnych technologii. „Do wszystkich tych cech należy dołączyć umiejętność pozyskiwania odpowiednich środków finansowych oraz szeroką wiedzę prawną w tym zakresie, dzięki czemu Caritas Polska mogła w sposób stabilny realizować swoje cele. Wśród niekwestionowanych osiągnięć Księdza Prałata – świadczących o Jego sprawności organizacyjnej – było stworzenie nowej siedziby Caritas Polska i centrum konferencyjnego w Warszawie, przy ul. Okopowej” – napisali biskupi. Na zakończenie listu życzyli ks. Marianowi, by doświadczenie pracy w Caritas Polska zaowocowało w jego kolejnej posłudze, „będąc świadomym, że wszelkie zaangażowanie nie jest celem samym w sobie, ale jedynie środkiem, który ma nam pomóc w osiągnięciu celu wiecznego”.
Z miłosierdziem w porcie
Kołobrzeg- odsłona druga
Życie ks. Mariana Subocza zatacza kręgi. Dwa razy Warszawa stawała się jego domem i miejscem realizowania kapłaństwa. Podobnie stało się z Kołobrzegiem. Trafił najpierw jako neoprezbiter do parafii pw. św. Marcina, a po 44 latach powrócił do reaktywowanej w 2001 roku parafii przy kościele św. Marcina, znajdującej się przy ul. Portowej 20. Biskup Edward Dajczak, ówczesny ordynariusz diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, skierował go do tej posługi z dniem 1 sierpnia 2017 roku. „Nie znałem jeszcze tej parafii, ale dla mnie to było obojętne, gdzie trafię, tylko, żeby był ze mną jeszcze chociaż jeden kapłan, bo po takiej przerwie w posłudze duszpasterskiej, potrzebowałem wsparcia”- wyjaśnia ks. Subocz[158]. Do parafii trafił po ks. Ryszardzie Andruszko, który był tam proboszczem od 2001 roku i budował ten kościół od stycznia 2004 roku. Po ponad roku powstały prawie wszystkie mury świątyni.
Niewysoki kościół wtapia się w tkankę miejską tej części miasta. Można go nawet przegapić, bo otoczony jest wyższymi od siebie budynkami hoteli i sanatoriów. Wystarczy przejść kilkaset metrów, by dojść do Mariny Solnej, znajdującej się przy Parsęcie. Podobna jest odległość do zabytkowej Latarni Morskiej, będącej wizytówką miasta i plaży. Spacerem zajmuje to tylko dziesięć minut. Ta lokalizacja nadaje parafii charakter. Oznacza to, że duszpasterze posługujący w niej, docierają ze Słowem Bożym i z sakramentami nie tylko do parafian, ale w dużej mierze do turystów i wczasowiczów z całej Polski oraz z sąsiednich krajów, głównie z Niemiec, przewijających się przez cały rok przez to uzdrowiskowe miasto. W parafii dominują osoby starsze. Mało jest młodzieży i dzieci. Parafia na początku liczyła 3900 wiernych, a teraz ta liczba wynosi 3050[159]. Frekwencja na Mszach św. wynosi około ośmiu procent. Statystykę tę poprawiają wierni, przebywający tymczasowo w mieście.
Ks. Marian od razu wprowadził w parafii spowiedź na godzinę przed Mszą św. „Porządek Mszy św. został ułożony przez poprzednika, więc nie chciałem go zmieniać, ale wprowadziłem każdego dnia wystawienie Najświętszego Sakramentu na ponad godzinę przed Eucharystią i żeby była głoszona codziennie krótka homilia”- tłumaczy. „Bardzo dużo ludzi korzysta z sakramentu pokuty i pojednania, dlatego, jak mamy kapłanów, którzy są gościnnie w parafii, to prosimy ich o pomoc w konfesjonale. Wspierają nas również księża emeryci, bo w niedziele jest bardzo dużo ludzi”- wyjaśnia. Przyznaje, że sporą trudnością jest zaangażowanie mieszkańców parafii w tworzenie wspólnot. „Jest Żywy Różaniec i grupa modlitwy o. Pio. Innych nie ma, w związku z tym, że parafianami są głównie osoby starsze”- wyjaśnia. Sytuację obrazuje ilość ministrantów, służących w tej parafii. Tu jest ich trzech, a gdy ks. Marian pracował w parafii pw. św. Maksymiliana w Słupsku ministrantów było 40-50. Kapłanów wspiera jeden nadzwyczajny szafarz Komunii św.
Zmiany, które wprowadził ks. Marian, dotyczyły przede wszystkim wnętrza kościoła i plebanii. „Postanowiłem zmienić wystrój tej świątyni, żeby nabrała głębszego wymiaru teologicznego”- wyjaśnia proboszcz. Poprosił o pomoc s. Maristellę Sienicką, architektkę, z którą już wcześniej współpracował. „Zasugerowała mi pewne rozwiązania i zaczęliśmy prace w prezbiterium. Zmieniłem ołtarz i posadzki, a także ambonę i tabernakulum”- informuje ks. Marian. W podstawie ołtarza została zamieszczona polichromowana płaskorzeźba, przedstawiającą obmycie nóg podczas Ostatniej Wieczerzy. Z lewej strony tabernakulum zawieszony jest polichromowany drewniany krzyż z wizerunkiem Chrystusa konającego. „To jest reprodukcja średniowiecznego krzyża”- tłumaczy proboszcz. W ramach tych prac został też wybudowany boczny ołtarz, w którym znajduje się obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Po prawej stronie, w ołtarzu bocznym, znajduje się obraz Jezusa Miłosiernego. „Po obu stronach tabernakulum jest dwóch klęczących aniołów, trzymających w dłoniach wieczne lampki, tak jak to było w Arce Przymierza, wskazujące na realną obecność Boga w Najświętszym Sakramencie”- dopowiada ks. Marian. „Teraz ten wystrój jest spójny i prowadzący w głąb tajemnicy Eucharystii”- wyjaśnia.
W kościele zostały również wymienione: oświetlenie, sedilia (miejsca w kościele przeznaczone dla celebransa i służby liturgicznej), klęczniki i chrzcielnica. W części nawowej pojawiły się dwa nowe ołtarze, przedstawiając na prawej ścianie bocznej patrona parafii – św. Marcina, a po przeciwległej stronie św. Jana Pawła II oraz błogosławionego kard. Stefana Wyszyńskiego. Zamontowano również nowe stacje Drogi Krzyżowej, bogato rzeźbione w drewnie lipowym oraz polichromowane. „W oknach nie było prawdziwych witraży. Postanowiłem zamontować nowe, ale zastanawiałem się nad tym, jaką nadać im tematykę. Po przeliczeniu okien zdecydowałem, że będą przedstawiały uczynki miłosierdzia co do duszy i ciała. Na jednym z nich przedstawiony jest Chrystus dobry samarytanin”- wyjaśnia ks. Marian. Witraże te zostały zaprojektowane i wykonane przez pracownię GlassGarden państwa Ilony i Andrzeja Królów. Ks. Marian Subocz współpracował z tą pracownią już w 2016 roku, kiedy aranżowane było wnętrze kaplicy w siedzibie Caritas Polska w Warszawie. W kościele zostały ławki, które zakupił poprzednik oraz konfesjonały. Remontowana była również plebania.
Posługa ks. Mariana w tej parafii przypadła na lata pandemii. „Nie odwoływaliśmy kolędy w tym czasie, tylko zapraszaliśmy parafian do kościoła. Sprawowaliśmy Mszę św. w intencji mieszkańców danej ulicy, rozdawaliśmy obrazki”- informuje ks. Marian, który przez ponad miesiąc nie był obecny w parafii, bo po zakażeniu SARS-Cov-2 trafił do szpitala i potem był bardzo osłabiony. „Mało ludzi wtedy uczestniczyło w Eucharystii, bo bali się przychodzić do kościoła ze względu na pandemię. Na szczęście to już za nami”- dodaje. „Staram się sprowadzać różnych kapłanów na rekolekcje, żeby poruszyć parafię”- wyjaśnia proboszcz. W ubiegłym roku rekolekcje wielkopostne głosił ks. Wojciech Parfianowicz i Wspólnota Emmanuel z Koszalina. „To są trochę inne rekolekcje, niż takie typowe rekolekcje parafialne, bo prowadzimy je razem ze wspólnotą, która oprócz tego, że śpiewa, także pomaga w głoszeniu”- wyjaśniał ks. Wojciech Parfianowicz w reportażu video, zrealizowanym w czasie tych rekolekcji. „Konferencje ja głoszę, a później ludzie ze wspólnoty jakby dopowiadają poprzez swoje świadectwo. Pokazujemy w ten sposób, że wszyscy razem jesteśmy powołani do głoszenia Słowa Bożego”- dodaje ks. Wojciech. Tematyka tych rekolekcji została wybrana przez ks. Mariana Subocza, a dotyczyła uczynków miłosierdzia, tak jak witraże zdobiące wnętrze kościoła.
„Przyjrzyjcie się tym witrażom. Motywem wiodącym jest tutaj ręka. To nie przypadek, bo ręka oznacza konkret, uczynek, ofiarę, dar. Miłosierdzie nie jest bowiem tylko uczuciem. Wobec jakiegoś dramatu można czasem nawet się wzruszyć, ale jednocześnie nic nie zrobić, a miłosierdzie to jest właśnie ta ręka, która konkretnie czyni. Ręka oznacza też bliskość. Mówimy, że coś jest na wyciągnięcie ręki, czyli właśnie blisko. W dzisiejszych czasach istnieje pokusa, żeby wszystko robić zdalnie. To nieraz pomaga, ponieważ można zadziałać szybko: zadzwonić, wysłać sms, czy przelać pieniądze na konto jakiejś organizacji charytatywnej. Ale ważne jest też to, żeby podejść do potrzebującego na wyciągnięcie ręki. Miłosierdzie domaga się bliskości, dotknięcia”- tłumaczył ks. Parfinowicz podczas jednej z nauk rekolekcyjnych, wygłoszonych w parafii pw. św. Marcina w dniach od 23-26 marca 2023 roku.
Posługa ks. Mariana, niezależnie od tego, czy w strukturach Caritas, czy poza tą organizacją, przeniknięta jest caritas. „Kiedy ks. Marian Subocz przyszedł na parafię do Kołobrzegu, z wielką pasją urządzał ten kościół. Widziałem jak bardzo duszpastersko jest zaangażowany”- zauważa ks. Dariusz Jaślarz. „On wszystko, czego się dotyka, traktuje na poważnie. Jak był rektorem, to robił wszystko od początku do końca, z blaskami i cieniami tej posługi. Kiedy był dyrektorem Caritas Polska, wiele rzeczy wymyślił sam, bądź akceptował pomysły swoich współpracowników, co też wymaga pewnych umiejętności. Kiedy jest na parafii w Kołobrzegu również jest na poważnie w tym, co robi. To jest cecha wielkich ludzi, że potrafi całe brzemię odpowiedzialności za daną sprawę ponieść, z pozytywnymi i negatywnymi aspektami”- podkreśla ks. Jaślarz. „Pewnego dnia rektor, ten przed którym niegdyś drżeliśmy, mówi do mnie: słuchaj Darek, ty jesteś księdzem i ja jestem księdzem. Mów do mnie na ty. To było chyba najtrudniejsze, czego rektor ode mnie zażądał kiedykolwiek i powiem, że miałem i mam zresztą taki syndrom ucznia, bo rektor był też moim wykładowcą. U niego zdawałem egzaminy z patrologii”- przyznaje proboszcz manowskiej parafii. Mówi, że gdy ma jakiś kłopot albo kiedy coś dzieje się takiego, z czym jest mu trudno, to dzwoni do ks. Mariana. „Korzystam z jego mądrości, bo nade wszystko jest bardzo mądrym kapłanem i już z pewnym dystansem życiowym. To jest człowiek, który widział nie jeden Kościół, w znaczeniu narodowy. Także z racji pracy w Caritas w Warszawie ta jego perspektywa widzenia Kościoła, wiedza na temat ludzi, pewnych zjawisk w Kościele, jest ogromna”- przekonuje ks. Jaślarz. „Takich księży właśnie trzeba, jak Marian, bo tak dzisiaj do niego mówię”- komentuje.
Ks. Marian ma w tej parafii swoje codzienne rytuały. Wstaje o 6.00 rano, a o 7.00 już wędruje nad morze. Przez siedem lat, niezależnie od pogody, prawie codziennie wita dzień, wpatrując się w Bałtyk.
Brat, wujek, przyjaciel, sąsiad
Marian Subocz z bliska
Andrzej Subocz przyznaje, że jego brat wywarł ogromny wpływ na całą ich rodzinę, także na jego osobiste wybory. „Zaangażowanie brata w różne dzieła Caritas zmobilizowało również nas do czynienia dobra, nie tylko wobec najbliższych. Ta jego praca uzmysłowiła mi i mojej małżonce potrzeby innych ludzi, nie tylko w kraju. Nawet, jak nie mieliśmy większych możliwości finansowych, to różne rzeczy udało nam się zrobić. Dziś sytuacja nieco się zmieniła i nadal na różne sposoby wspieramy potrzebujących”- podkreśla, chociaż o szczegółach nie chce mówić. Niech lewa ręka nie wie co czyni prawa[160] – wyznaje taką zasadę. Dla całej rodziny powołanie ks. Mariana jest szczególnie ważne. „Wdzięczni jesteśmy za wiele lat jego kapłaństwa. Podziwiam go za wytrwałość i niezłomność, bo potrafił wytrwać w różnych trudnych sytuacjach. Pełnił przecież wiele odpowiedzialnych funkcji w Kościele, powierzonych przez przełożonych. Ktoś może to odbierać, niesłusznie, jako pewien rodzaj kariery. Obserwując brata, który nigdy się nie skarżył, a miał trudne chwile, zwłaszcza kiedy pracował w Episkopacie, wiem, że to służba”- zauważa pan Andrzej. „Kiedy pojechałem z Marianem pierwszy raz do parafii św. Marcina w Kołobrzegu i zobaczyłem warunki na plebanii, gdzie mieszka się jak w celi, bo okna zamontowane są wysoko, że świata nie widać, przykry zapach, wilgoć, to byłem zdziwiony, że tak można funkcjonować”- przyznaje. „Bratu udało się pewne rzeczy poprawić. On jest twardy dla siebie, ale dla innych ma miękkie serce. Zawsze był szczerze oddany innym, wrażliwy na ludzkie nieszczęścia”- dopowiada pan Andrzej. „Obserwowałem jak bardzo walczył o pracowników zwolnionych z Caritas Polska, nie uzyskując wsparcia, tam gdzie powinien je mieć. W swojej pracy kapłańskiej, gdziekolwiek trafiał, miał mnóstwo do zrobienia, jeśli chodzi o remonty czy budowę. A po powrocie ze studiów w Rzymie przeszedł skok cywilizacyjny, kiedy trafił na plac budowy seminarium, gdzie trzeba było zdjąć eleganckie buty i założyć kalosze. Przystąpił do tego nowego zadania z dużym zapałem i entuzjazmem”- wspomina pan Andrzej.
„Brat jest bardzo rodzinny. Zawsze jak jest w Wałczu, to także nas odwiedza. Staramy się go mieć na chwilę także dla siebie”- przyznaje Danuta, młodsza siostra ks. Mariana. „Bardzo się cieszę, że mam takiego brata, że jest księdzem”- dodaje. W archiwum rodzinnym znajdują się listy, przesyłane przez ks. Mariana z różnych miejsc. Są m.in. dwa listy wysłane z Rzymu, a adresowane do Karola, syna Andrzeja i Jadwigi. W liście z maja 1999 roku ks. Marian informuje bratanka, że żałuje, ale nie będzie mógł być w Wałczu z okazji jego I Komunii Świętej. „W tym dniu w sposób szczególny będę pamiętał o Tobie w czasie Mszy św. W Twoim życiu jest to jeden z najważniejszych i najpiękniejszych dni, kiedy do swojego serca przyjmiesz Jezusa. Postaraj się dobrze zapamiętać ten dzień i nigdy nie zapominaj, że Chrystus jest i będzie Twoim najwierniejszym bratem i przyjacielem (…)”- pisał ks. Marian do syna swojego brata. W liście z października tego samego roku składa mu życzenia imieninowe. Do obu listów dołączona jest grafika. „Kochany Karolku, dzień Twoich imienin przypada w tak znacznym dniu, że trudno o nim nie pamiętać. Jest to święto św. Karola Boromeusza, który jest patronem kolegium, w którym mieszkam oraz dniem imienin Ojca Świętego. Myślę, że musisz dobrze poznać życiorys swojego patrona. Życzę Ci więc w tym dniu wielu łask Bożych i będę pamiętał o Tobie w modlitwie w kościele św. Karola Boromeusza w Rzymie (…)”- pisał wujek Marian do dziewięciolatka.
Są też dwa listy wysłane rodzinie z pobytu w Stanach Zjednoczonych. W korespondencji ze stycznia 2000 roku z Los Angeles ks. Marian opowiada o kursie językowym, w którym uczestniczył, mając zajęcia po kilka godzin dziennie. Poza nauką, starał się też zwiedzać. „Otrzymałem samochód i każdego dnia jadę do szkoły ok. 35 minut autostradą. Proboszcz jest bardzo miły. Każdego dnia koncelebruję Mszę św. razem z Proboszczem. (…) Byłem już w Hollywood i nad oceanem. Krajobraz jest wspaniały. Ameryka jest parterowa, tylko w centrum dużych miast są wieżowce. Serdecznie wszystkich pozdrawiam i zapewniam o modlitewnej pamięci. Przekaż życzenia imieninowe Wali. Będę o niej pamiętał w czasie Mszy św.”- pisał zza oceanu do swoich bliskich. W liście z kwietnia tego samego roku ks. Marian opisuje swój pobyt na rekolekcjach w opactwie św. Andrzeja w Valyermo. „(…) W piątek, sobotę i niedzielę miałem rekolekcje w polskiej parafii w Los Angeles, a od Wielkiego Poniedziałku do Wielkiej Środy odbywam sam rekolekcje na pustyni w klasztorze benedyktynów. Krajobraz jest tak piękny, że trudno to opisać. Klasztor leży u podnóża gór na pustyni. Na szczytach leży śnieg, a pustynia jest porośnięta różnymi rodzajami kaktusów, które w tej chwili kwitną. Klasztor leży około 3 godzin jazdy samochodem od Los Angeles. Każdy z odbywających rekolekcje ma apartament, którego ogromne okno wychodzi na ogród. Przed moim oknem są wspaniałe kwitnące wiśnie japońskie i małe kolibry, które żywią się nektarem. To tyle ciekawostek. Na nadchodzące Święta Wielkanocne życzę Wam, Wali i Dance z rodzinami oraz znajomym radosnych i błogosławionych świąt. Zapewniam o modlitewnej pamięci”- pisał ks. Marian.
„Po śmierci dziadka przeprowadziliśmy się z Piły do Wałcza, by babcia nie mieszkała sama i wujek często, mając czas wolny, przyjeżdżał do nas. Zawsze odgrywał ważną rolę w domu” – wspomina ks. Piotr Subocz, najstarszy bratanek ks. Mariana. „Pamiętam, że czekało się na jego odwiedziny, a gdy przyjeżdżał, to dla dzieci zawsze miał jakieś słodycze”- dopowiada. „W wakacje jeździł z nami rowerami, zabierał nas nad jezioro, ale w piłkę nie chciał z nami grać” – śmieje się bratanek. „Wujek był zawsze zainteresowany tym, co u nas słychać. Gdy byliśmy mali, to widząc go przy ołtarzu, byliśmy dumni, że wujek jest księdzem”- przyznaje. Kiedy sam podjął decyzję o wstąpieniu do seminarium duchownego, to jego znajomi komentowali, że pewnie namówił go wujek. „Nigdy z wujkiem na ten temat nie rozmawiałem. Nawet go nie pytałem, jak to jest być księdzem. Po prostu widziałem, że jest szczęśliwy”- przekonuje ks. Piotr. „Wujek pewnie był zdziwiony, podobnie jak rodzice i pozostała część rodziny, bo przygotowywałem się na studia medyczne. Pojechałem nawet na egzamin wstępny do Szczecina. Gdy dojechałem autobusem na miejsce, to wsiadłem w autobus powrotny”- dopowiada. To wujek zawiózł go do Koszalina, by złożył podanie o przyjęcie do seminarium duchownego, a w trakcie formacji seminaryjnej tłumaczył mu, żeby był wolny w podejmowaniu tej ważnej decyzji, by się nie sugerował tym, że on jest księdzem. Gdy już był klerykiem, odwiedzał wujka na parafii i pomagał mu, na ile to było wówczas możliwe, ucząc się tej posługi i życia we wspólnocie kapłańskiej. Gdy ks. Piotr został wikariuszem w Sławnie, to często się widywali, bo ks. Marian był w tym czasie proboszczem w Słupsku. „Wujek imponuje mi tym, że jest bardzo oddany sprawie. Gdy otrzymuje jakieś zadania, to jest bardzo w to zaangażowany, co pamiętam już od czasów budowy seminarium. Myślę, że tak wyraża się jego wielka odpowiedzialność za Kościół, bo wujek zawsze szerzej patrzył na to, co robił, niezależnie od tego, czy była to posługa w parafii, czy w Caritas Polska. To było zawsze z troską o Kościół, z szacunkiem do ludzi świeckich”- podkreśla ks. Piotr. „Jako kapłan pełniący różne funkcje administracyjne, zawsze był człowiekiem modlitwy. Kiedy przyjeżdżał do domu na wakacje widzieliśmy go modlącego się na Liturgii Godzin. Dla mnie to było ważne”- dopowiada. Ks. Piotr przekonuje, że ma w swoim wujku, jako księdzu, duże oparcie i sam stara się go wspierać w różnych sprawach.
Jan Butrym mieszka po sąsiedzku z Suboczami w Wałczu. Jest młodszy od ks. Mariana o trzy miesiące. „Razem się bawiliśmy w piaskownicy, razem chodziliśmy do siedmioletniej szkoły podstawowej. Później on poszedł do liceum, a ja wyjechałem do Szczecina do technikum budowlanego”- opowiada pan Jan. Jak przyjeżdżał na ferie czy wakacje, to się spotykali i chodzili razem na tzw. fajfy, czyli dyskoteki. Kiedy Marian zdał maturę, to Jan miał jeszcze dwa lata do ukończenia technikum, bo jego szkoła była wówczas sześcioletnia. „Marek, pod koniec szkoły średniej, mówił, że idzie na studia do Torunia, na prawo. Napisałem do niego list, bo nie było telefonów, że jeżeli on rozpoczyna studia w październiku, to żeby mnie jeszcze we wrześniu odwiedził. Poinformowałem go, że w danym dniu będę na niego czekał na Dworcu Głównym w Szczecinie. Mieszkałem wtedy w internacie”- wspomina pan Jan. „Była wtedy piękna złota, polska jesień. Pojechałem na dworzec tramwajem i czekam na niego. Jeden pociąg przyjechał, Mariana nie ma. Drugi pociąg przyjechał, też go nie ma. Trzeci również. Przyznam, że naprawdę byłem zawiedziony, bo wtedy z lekcji uciekłem. Wróciłem smutny do internatu”- opowiada dalej. „Po kilku dniach otrzymałem list od mojej mamy i ona w tym liście napisała, że Marian nie poszedł na studia prawnicze, tylko do seminarium. Byłem trochę zaskoczony”- przyznaje pan Jan. Po roku powołali ich do wojska, tylko do innych jednostek. „Byłem na jego Mszy prymicyjnej i na przyjęciu, a w tym roku obchodzimy 50 –lecie jego kapłaństwa. Jak to szybko minęło. Marian przedtem był wspaniałym kolegą i jest nim nadal. Stawiam go za wzór kapłana”- przekonuje Jan Butrym.
Ks. Marian uważa, że całe jego życie, poznani ludzie, to wynik działania Bożej Opatrzności. „Te spotkania z Janem Pawłem II, zarówno podczas wizyt z biskupem Jeżem, jak i w czasie studiów w Rzymie, a także znajomość z wieloma wspaniałymi ludźmi, chociażby z ks. Holzapfelem z Würzburga, to nie jest efekt moich planów. Bóg mnie prowadził i nad tym wszystkim czuwa”- przekonuje.
Wdzięczny za wybranie
Jubileusz 50-lecia kapłaństwa w rodzinnej parafii
W ubiegłym roku ks. prałat Marian Subocz świętował 50-lecie kapłaństwa. Jubileusz obchodził w Wałczu i w Kołobrzegu, a więc w parafii, gdzie przyjął chrzest i w ostatniej, gdzie pełni posługę proboszcza. Podczas Mszy św., sprawowanej 18 czerwca 2023 roku w kościele pw. św. Mikołaja w Wałczu, jubilat złożył podziękowania następującej treści:
Święty Jan Paweł II powiedział, że powołanie kapłańskie jest wielką tajemnicą, jest darem, który przerasta człowieka.
„Nie wyście mnie wybrali ale ja was wybrałem” (J 15.16).
„Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię, nim przyszedłeś na świat, poświęciłem cię” (Jr 1,5).
Te natchnione słowa muszą przejąć drżeniem każdą duszę kapłańską – świadomość, że Pan Bóg wybrał.
Kiedy tu jestem razem z wami, obchodząc pięćdziesiątą rocznicę święceń, to stoję przed Bogiem z ogromną wdzięcznością za dar kapłaństwa, który jest dla mnie wielką tajemnicą.
W dniu święceń wybrałem sobie jako motto fragment z 28 Psalmu – „Pan mocą moją”.
Dziękuję Bogu za dar kapłaństwa, moim zmarłym rodzicom za dar życia, wychowanie
w wierze, modlitwę, mojemu rodzeństwu za wsparcie, które zawsze od nich otrzymuję. My wiemy, jak bardzo rodzice troszczyli się o wiarę i nasze wychowanie.
Moje powołanie rozwijało się tu w parafii św. Mikołaja w Wałczu. Dziękuję dobrym i mądrym nauczycielom i wychowawcom. Jestem wdzięczny kapłanom tej parafii, proboszczom oraz wikariuszom, którzy przez lata troszczyli się o naszą wiarę. Dziękuję śp. bp. Ignacemu Jeżowi, kardynałowi nominatowi za udzielenie mi święceń dnia 17 czerwca 1973 roku w kościele pw. Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski w Lęborku.
Dziękuję moim kolegom rocznikowym, tym zmarłym i tym żyjącym, za wspólną drogę do kapłaństwa, szczególnie śp. ks. Antoniemu Czernuszewiczowi, z którym razem po ukończeniu liceum wstąpiliśmy do Wyższego Seminarium Duchownego w Paradyżu.
W mojej pamięci zawsze pozostaną koledzy z różnych diecezji w Polsce, z którymi odbywałem przymusową służbę w jednostce kleryckiej w Bartoszycach w latach 1966-68.
Składam moje podziękowanie również klerykom, księżom profesorom, współpracownikom z Seminarium koszalińskiego kiedy pełniłem funkcje rektora, wszystkim współpracownikom z Caritas Polska i Sekretariatu Konferencji Episkopatu Polski.
Pragnę podziękować kapłanom współpracownikom w parafii św. Maksymiliana Kolbego w Słupsku i obecnie pracującemu w Kołobrzegu w parafii św. Marcina.
Pierwsze lata kapłaństwa to Kołobrzeg parafia świętego Marcina. Potem pięcioletnie studia w Rzymie, po powrocie do Polski – posługa w Seminarium Duchownym do 1993 roku. Następnie z woli bpa Czesława Domina zostałem wysłany do Warszawy, aby tworzyć struktury Caritas Polska, gdzie spędziłem łącznie 12 lat, następnie praca w Sekretariacie Konferencji Episkopatu Polski, w Komisji Episkopatów Wspólnoty Europejskiej w Brukseli, powrót do Polski i praca duszpasterska w Słupsku w parafii pw. św. Maksymiliana Kolbego i parafii św. Marcina w Kołobrzegu, gdzie również rozpoczynałem swoją pracę duszpasterską.
Dziękuję bardzo za przygotowanie dzisiejszej uroczystej Eucharystii i obecność – ks. proboszczowi prałatowi Antoniemu Badurze, ks. kustoszowi Wacławowi Grądalskiemu za wygłoszone słowo. Moje podziękowanie kieruję do pana Czesława Hoca, posła na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej za przekazane życzenia. Dziękuje również ks. proboszczowi Andrzejowi Sagunowi, ks. Piotrowi Zielińskiemu, księżom wikariuszom Arkadiuszowi i Sebastianowi, s. Bożenie, ministrantom, panu organiście, chórowi z dyrygentem panem Dariuszem Izbanem. Wszystkim, którzy przyczynili się do dzisiejszej uroczystości, dziękuję bardzo za dobre słowo, życzliwość i modlitwę – mojemu rodzeństwu, całej rodzinie, zaproszonym gościom oraz wszystkim uczestnikom tej liturgii.
Dziękuję Bogu za 76 lat życia, 50 lat kapłaństwa, a siebie powierzam Jezusowi Wiecznemu Kapłanowi oraz Jego Matce Najświętszej Maryi Pannie. Amen
Homilię podczas Mszy św. jubileuszowej w wałeckiej świątyni wygłosił ks. Wacław Grądalski. Kustosz Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej w Skrzatuszu mówił: „Co chwilę, gdy są cierpienia na świecie, Bóg wybiera ludzi, jak św. Franciszka i mówi- idź, odbuduj mi Kościół. Gdy ludzie są uciemiężeni, posyła innych, by dotykali ich ran, by naprzeciw ich słabości i grzechowi stawali z miłosierdziem. Gdy umierają z powodu słabości ciała albo są prześladowani, zawsze pojawi się ktoś, kto słucha Boga i idzie, bo Jezus posyła. Ale to dzieło miłosierdzia, które trwa przez wieki w Kościele, dokonuje się przez osobiste spotkanie Jezusa z każdym człowiekiem. Tak się działo z apostołami, których powołał i tak się działo z tymi, którzy nieśli dzieło miłosierdzia. Tak się też stało w życiu naszego Jubilata, moim i każdego kapłana.”
Dawny wychowanek ks. Mariana Subocza dodał jeszcze: „Dziś, gdy cieszymy się z tego pięknego czasu posługi ks. prałata w Kościele, też byśmy mogli wracać do różnych sytuacji i miejsc. Prowadził Cię, Dostojny Jubilacie, Pan Bóg po różnych drogach. My z księdzem proboszczem wspominamy, że pod twoją ręką, jako młodzi seminarzyści, kształtowaliśmy się do kapłaństwa, gdy byłeś rektorem seminarium w naszej diecezji. Był Rzym i Bruksela, Caritas i dzieła miłosierdzia, różne akcje, które do dziś trwają. To piękne i ważne, ale jest coś piękniejszego jeszcze – to wewnętrzne spotkanie, to spojrzenie Jezusa, które jest inne, niż spojrzenie świata (…). Ks. Prałacie, w tym dziękczynieniu, które składasz Bogu, w wyliczaniu różnych wielkich dzieł, których się podjąłeś przez Niego posłany, najważniejsze jest to, co w środku, co niewidoczne dla oczu- twoja relacja osobista z Nim. To ona jest motywacją tego wszystkiego, jest życiem tego wszystkiego. Dziękując Bogu za te lata kapłaństwa i tobie za podjęcie tego powołania, w imieniu tu zabranych osób, pragnę ci życzyć, by ciągle paliła się w tobie miłość do Jezusa”- zakończył homilię ks. Wacław Grądalski.
Ks. Marian Subocz, być może już w tym roku przejdzie na zasłużoną emeryturę, chociaż sam z pokorą odpowiada, że jak biskup zdecyduje. Jeśli jednak to nastąpi, ponownie wróci do Wałcza. „Mama przed śmiercią, kiedy ją wiozłem do Poznania, a była przed poważną operacją, bo walczyła z chorobą nowotworową, prosiła mnie, byśmy się zaopiekowali Markiem, bo przecież on nie ma własnej rodziny, a my mamy. Zapamiętałem te słowa. Są jak testament”- mówi pan Andrzej. „Brat chętnie tu przyjeżdża, co nas cieszy, bo po przejściu na emeryturę zamieszka ponownie z nami w swoim rodzinnym domu”- dodaje. I tu jego życie zatoczy potężny krąg. Znowu będzie się modlił w kościele pw. św. Mikołaja, gdzie jako chłopiec prosił o łaskę powołania do kapłaństwa. Znowu będzie spacerował ulicą Żeromskiego, gdzie w dzieciństwie kopał w piłkę i jeździł wymarzonym rowerem. Tylko dom wypełniony będzie rozkrzyczanymi radośnie dziećmi, wnuczętami jego brata i bratowej.
Posłowie
Któregoś dnia, rano, przed Mszą św., pojawiła mi się taka myśl, że lato już się kończy, a te bordowe trampki nadal w garderobie. Nawet ich nie zdążyłam wyciągnąć z kartonu, a już po sezonie. Pomyślałam, że szkoda, ale są prawie nowe, więc za rok je wyciągnę. Skarciłam się jeszcze za te rozproszenia na modlitwie i rozpoczęła się Eucharystia. Po kilku godzinach, kiedy wróciłam do pisania książki, a dokładnie wątków związanych z pracą ks. Mariana w Caritas Polska, usłyszałam dzwonek do drzwi. Czekałam na przyjazd siostry, ale było jeszcze za wcześnie. Zajrzałam więc przez wizjer. Zobaczyłam nieznaną mi kobietę. Od razu pomyślałam, że to pewnie ktoś ze wspólnoty mieszkaniowej po podpis pod jakimś protokołem, zatwierdzającym zakończony remont. Otworzyłam drzwi. Nieznajoma mi kobieta od razu zapytała, czy mam jakieś trampki numer 41, bo jej się klapki popsuły. Byłam bardzo zaskoczona całą sytuacją, ale poprosiłam, żeby chwilę zaczekała, przecież mam trampki, właśnie w tym rozmiarze, prawie nowe. Gdy wręczyłam jej buty, zapytała jeszcze o skarpety, największe, jakie mam. Dałam skarpety. Pani podziękowała. Zamknęłam drzwi, cały czas próbując zrozumieć, co tu się wydarza? Wróciłam do komputera, ale po kilku minutach, zerknęłam przez wizjer, czy ta pani już poszła. Siedziała na schodach, wycierała skarpetami brudne stopy i mierzyła buty. Nie chciałam jej podglądać, więc odeszłam od drzwi, uznając, że jak jeszcze będzie czegoś potrzebowała, to zadzwoni. Nie zadzwoniła.
Praca nad tą książką, kontakt z ks. Marianem i ludźmi, których Pan Bóg postawił na jego drodze życiowej, to dla mnie swego rodzaju rekolekcje. Dziękuję. A Jezus teraz chodzi w bordowych trampkach.
Alicja Górska
Podziękowania
Ogromne podziękowania należą się ks. Marianowi Suboczowi za to, że zgodził się podzielić swoją historią życia i swoim doświadczeniem Pana Boga. Dziękuję za życzliwość, gościnność i cierpliwość oraz wielką pokorę.
Książka ta nie powstałaby, gdyby nie pan Andrzej Subocz. To dzięki niemu i gromadzonym przez niego na przestrzeni wielu lat licznym materiałom, dokumentom i zdjęciom, udało się tak wiele szczegółów przytoczyć. Bardzo wzrusza mnie ta piękna relacja obu braci, ale także silne więzi w całej rodzinie, szacunek do własnych korzeni, historii rodzinnej i przodków. Dziękuję za tę przygodę i za wszelką pomoc oraz zaangażowanie!
Podziękowania kieruję także do wszystkich, którzy zgodzili się o ks. Marianie opowiedzieć, podzielić się swoimi zdjęciami. To dzięki tym wypowiedziom, obraz ks. Mariana stał się bogatszy, pełniejszy, wielostronny. Szczególne podziękowania dla Marty Titaniec za udostępnione zdjęcia i pomoc w ich opisaniu oraz dla Pawła Kęski za przekazanie kontaktów do osób, z którymi ks. Marian współpracował w Caritas Polska.
Dziękuję bardzo za pomoc i podzielenie się swoją wiedzą ks. Tadeuszowi Ceynowie- dyrektorowi Biblioteki WSD w Koszalinie. Dziękuję za pomoc Monice Zielonce oraz Magdalenie Florianowicz, pracującym w tej bibliotece. Dziękuję także Małgorzacie Wieczorkowskiej z Archiwum Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej. Jestem bardzo wdzięczna za pomoc pracownikom Instytutu Pamięci Narodowej oddział w Szczecinie paniom Annie Sitkowskiej-Kierownik Referatu Udostępniania oraz Aleksandrze Witek z tego referatu.
Bardzo dziękuję ks. Wojciechowi Parfianowiczowi i ks. Jackowi Lewińskiemu za ogromne wsparcie, nie tylko merytoryczne. Za motywację dziękuję moim najbliższym, a szczególnie siostrze Aleksandrze Peplińskiej.
Alicja Górska
Spis treści
- Korzenie na Wileńszczyźnie
Wspomnienia najwcześniejsze
- Powołanie i poligon
Pobyt w paradyskim seminarium oraz w specjalnej jednostce wojskowej dla kleryków
- W kamaszach z błogosławionym
Wspomnienie o ks. Jerzym Popiełuszce
- Chciało się skakać z radości
Święcenia diakonatu i prezbiteratu
- Z 10 dolarami w kieszeni
Studia doktoranckie w Rzymie
Student trzech pontyfikatów
- Nie chrap!
Współpraca z biskupem Ignacym Jeżem
- Z Rzymu prosto w kalosze
Praca w Wyższym Seminarium Duchownym w Koszalinie
- Gospodarz papieża
Wizyta Jana Pawła II w seminarium
- Co mówi kryzys?
Kapłaństwo w czasie kryzysu Kościoła
- Marian w teczkach
Zmagania z reżimem komunistycznym
- Ta słynna świeca
Caritas Polska. Odsłona pierwsza
- Po prostu ksiądz
Proboszcz największej parafii w diecezji
- Patrzył potrzebującym w oczy
Caritas Polska – odsłona druga
- Nikt nie dawał gwarancji, że wróci
Zagraniczne misje Caritas
- Człowiek dialogu
Ekumenizm w praktyce
- Z miłosierdziem w porcie
Kołobrzeg- odsłona druga
- Brat, wujek, przyjaciel, sąsiad
Marian Subocz z bliska
- Wdzięczny za wybranie
Jubileusz 50-lecia kapłaństwa w rodzinnej parafii
© Copyright by Alicja Górska – „Tylko podaj mi rękę. Ks. Marian Subocz”
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Zdjęcia
Z archiwum rodzinnego rodziny Suboczów,
z Caritas Polska, z Instytutu Pamięci Narodowej,
Zdjęcia: Maria Titaniec – str.
Zdjęcie na okładkę – Alicja Górska
Opracowanie, redakcja
Zuzanna Przeworska
Wydanie I
Piła, 2024
Wydawca
Wydawnictwo Media Zet Zuzanna Przeworska
64–920 Piła, ul. Salezjańska 11/8, tel.668 000 335
e–mail: mediazet@wp.pl
Opracowanie graficzne
Oficyna Reklamowo-Edytorska DRACO-ART Piła
Renata Drozd
Druk
Drukarnia TOTEM Inowrocław
ISBN 978-83-66635-27-2
[1] Pierwsze Kolegium Polskie w Rzymie powstało w 1582 r., ale po czterech latach z braku funduszy zostało zamknięte. Kolegium wznowiło swoją działalność na mocy dekretu papieża Piusa IX z dnia 9 marca 1866 r. Początkowo prowadzili je zmartwychwstańcy. Po II wojnie światowej opiekę nad kolegium przejęli jezuici. Od 1959 dom ten podlega bezpośrednio Konferencji Episkopatu Polski. Zob. A. M. Lepacka, Początki Kolegium Polskiego w Rzymie, „Studia Warmińskie” 50(2013), s. 263-270; W. Mleczko CR, Kapłani dla Polski zmartwychwstałej – idee i działalność Papieskiego Kolegium Polskiego w Rzymie, „Polska Myśl Pedagogiczna” 1(2015).
[2] W tym dniu na Jasnej Górze, mimo olbrzymich sprzeciwów władz, gromadzi się tłum około dwustu, może trzystu tysięcy ludzi, https://muzhp.pl/pl/e/1165/glowne-obchody-millennium-chrztu-polski-na-jasnej-gorze-wywiad
[3] Antoni Subocz urodził się 9 lipca 1904 r., a zmarł 16 czerwca 1986 r. Michalina urodziła się 6 września 1917 r., a zmarła 1 stycznia 1996 r. Pochowani są na cmentarzu w Wałczu.
[4] Rodzeństwo Antoniego Subocza: Józef, Marylka, Bronisława i najstarszy brat, którego imienia dzieci Antoniego nie znają.
[5] Walentyna Subocz zmarła 15 marca 2024 roku. Pochowana jest na Cmentarzu w Wałczu.
[6] PUR znajdował się na terenie przy ul. Południowej w Wałczu, gdzie obecnie jest boisko, zlokalizowane obok Rolniczego Centrum Kształcenia Ustawicznego.
[7] Ludność polska była przymusowo wysiedlana z Kresów Wschodnich. Odbyło się to w dwóch turach. Pierwsza fala ekspatriacji odbyła się w latach 1944-46. Z Wileńszczyzny wysiedlono 150 tys. osób. Druga fala przypadła na lata 1951-59. Z Kresów Północno-Wschodnich na tereny obecnej Polski przybyło wówczas 46,6 tys. osób. Zob. G. Hryciuk, W. Sienkiewicz, Wysiedlenia, wypędzenia i ucieczki 1939-1959, Atlas ziem Polski: Polacy, Żydzi, Niemcy, Ukraińcy, Warszawa 2008.
[8] Tekla Popławska zmarła w 1969 r. w Wałczu. Należała do III zakonu franciszkańskiego i zgodnie ze zwyczajem została pochowana w habicie.
[9] W 1957 r. ks. Arseniusz Kulibaba został zmuszony przez UB do opuszczenia Wałcza. Wyjechał do Warszawy, a stamtąd do Rzymu, gdzie zmarł w 1964 r. i tam został pochowany, www.grekokatolicywalcz.pl/index.php?page=historia-parafii-lata-1947-1959.
[10] E. Jasińska-Łukaszewicz (red.), Parafia pw. św. Mikołaja ośrodkiem życia religijnego i kulturalnego Wałcza w latach 1945-2008, Wałcz 2009, s. 56.
[11] Naukę religii w szkołach wprowadzono w 1957 r. Trwało to do 1961 r. Zmieniała to Ustawa z dnia 15 lipca 1961 r. o rozwoju systemu oświaty i wychowania.
[12] Z grupy kilkudziesięciu ministrantów wyszło wówczas w latach 1958-1963 pięciu kapłanów: Antoni Czernuszewicz, Marian Subocz, Józef Kwieciński, Jan i Józef Turkielowie. Zob. Parafia pw. św. Mikołaja ośrodkiem życia religijnego i kulturalnego Wałcza w latach 1945-2008, E. Jasińska-Łukaszewicz (red.), Wałcz 2009.
[13] Rozważał studia prawnicze w Toruniu oraz uczelnię rolniczą koło Wrocławia.
[14] Zawiadomienie o przyjęciu do Diecezjalnego Seminarium Duchownego w Gościkowie-Paradyżu datowane jest na 31 sierpnia 1965 r. Zawiera informację o tym, że kandydat musi się zgłosić na miejsce 25 września. Przed wyjazdem z domu, musiał się wymeldować na stałe w urzędzie meldunkowym i referacie wojskowym do Gościkowa.
[15] Ks. prałat Jan Guzowski zmarł 24 września 2018 r. w Biesiekierzu, gdzie został pochowany.
[16] Ks. kanonik Bolesław Dąbrowski był kapłanem archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej. Zmarł 31 stycznia 2007 r. Pochowany został na cmentarzu Chrząstkowo w Wałczu.
[17] Ks. dr Gerard Dogiel studiował w Krakowie na Stradomiu. Doktorat z filozofii uzyskał na Uniwersytecie Jagiellońskim. Od 1978 r. poświęcił się pracy naukowej i publikowaniu. Jest autorem podręczników „Antropologia filozoficzna” oraz „Metafizyka”, www.niedziela.pl/artykul/119809/nd/Epoka-misjonarzy.
[18] Przeciętne wynagrodzenie w 1965 r., według danych GUS, wynosiło 1867 zł brutto.
[19] Ks. Antoni Czernuszewicz urodził się 4 listopada 1947 r., a zmarł 22 września 2005 r. Pochowany został na cmentarzu w Jastrowiu.
[20] W tych uroczystościach miał wziąć udział papież Paweł VI, ale władze komunistyczne odmówiły prawa przyjazdu Ojcu Świętemu m.in. po opublikowaniu „Listu biskupów polskich do biskupów niemieckich” z 18 listopada 1965 r.
[21] Pierwsze specjalne jednostki kleryckie utworzono 1964 r. w Gdańsku, Szczecinie i Opolu. Rok później jednostkę z Opola przeniesiono do Brzegu, a tę z Gdańska do Bartoszyc.
[22] A. Lesiński, Służba wojskowa kleryków w PRL 1949–1980, Olsztyn 1995, s. 40.
[23] Jednostka ta została rozwiązana wiosną 1980 r.
[24] J. Zając, Mundur zamiast sutanny, Kraków 2019, s. 22
[25] A. Czwołek, Służba wojskowa alumnów w PRL (na przykładzie 54. Szkolnego Batalionu Ratownictwa Terenowego w Bartoszycach), Toruń 2011, s. 106.
[26] J. Żaryn, Dzieje Kościoła Katolickiego w Polsce (1944–1989), Warszawa 2003, s. 204.
[27] Byli to członkowie Związku Młodzieży Socjalistycznej, Związku Młodzieży Wiejskiej albo kandydaci na członków PZPR.
[28] Określenie dotyczące księży, którzy popierali władzę ludową.
[29] Konstancja Skuriat urodziła się 3 kwietnia 1891 r. Ostatnie lata życia spędziła u córki w Słupsku. Zmarła 23 października 1980 r. W jej pogrzebie wzięło udział kilkudziesięciu kapłanów z całej Polski. Została pochowana na Starym Cmentarzu. Po latach kapłani ufundowali jej nowy pomnik nagrobny. Na tablicy znajduje się napis: Aniołowi Dobroci „Babci” Konstancji Skuriat wdzięczni klerycy-żołnierze z Bartoszyc. Na pomniku znajduje się figura anioła z naręczem kwiatów.
[30] E. K. Czaczkowska, T. Wiścicki, Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Wiara, nadzieja, miłość. Biografia błogosławionego, Warszawa 2017, s. 54-55.
[31] Alfons Popiełuszko w wieku 23 lat dokonał zmiany imienia na Jerzy Aleksander.
[32] J. Popiełuszko, List 2, Bartoszyce, 02.1967, G. Bartoszewski OFMCap (oprac.), Zapiski. Listy i wywiady ks. Jerzego Popiełuszki, Warszawa 2009, s. 22.
[33] M. Kindziuk, Jerzy Popiełuszko – kleryk i żołnierz, „Biuletyn IPN” 10 (167), 2019, s. 82.
[34] Tamże, s. 83.
[35] Ogłoszenie ks. Jerzego Popiełuszki błogosławionym Kościoła Katolickiego odbyło się 6 czerwca 2010 na placu Piłsudskiego w Warszawie. Mszy św. beatyfikacyjnej przewodniczył abp Angelo Amato, prefekt Kongregacji ds. Kanonizacyjnych, który w imieniu papieża Benedykta XVI odczytał akt beatyfikacyjny. Wraz z nim Mszę św. koncelebrowało około 100 kardynałów, arcybiskupów i biskupów oraz 1,6 tys. kapłanów. W uroczystości uczestniczyło ok. 250 tys. wiernych.
[36] W parafii pw. św. Marcina w Kołobrzegu, gdzie ks. Marian Subocz jest proboszczem od 1 sierpnia 2017 r.
[37] Dekret specjalny Biskupa Polowego Wojska Polskiego nr 01 z 18.10.2001 r.
[38] Oficer, który zajmował się propagandą polityczną.
[39] O. Ludwik Chodzidło urodził się 21 grudnia 1916 r. w Wiśle Wielkiej w diecezji katowickiej. Należał do Zgromadzenia Księży Misjonarzy św. Wincentego a Paulo. Funkcję ojca duchownego pełnił w seminarium duchownym w Paradyżu w latach 1959-1970. Do seminarium duchownego w Koszalinie sprowadził go 31 lipca 1984 r. bp Ignacy Jeż, ówczesny ordynariusz. Tę posługę w Koszalinie pełnił do sierpnia 1993 r. Zmarł 4 marca 1996 r. Pochowany został na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.
[40] O. Ludwik Chodzidło od 1 sierpnia 1944 r. brał udział w Powstaniu Warszawskim jako kapelan żołnierzy-powstańców Armii Krajowej.
[41] Ks. Józef Weissmann również należał do Zgromadzenia Księży Misjonarzy. Przez 52 lata był wychowawcą i wykładowcą Instytutu Teologicznego w Krakowie, Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego, seminarium częstochowskiego oraz gorzowskiego. Wykładał prawo kanoniczne, liturgikę i rubrycystykę w studium oo. paulinów. Uczył również śpiewu kościelnego.
[42] Ks. Marian Subocz był wikariuszem w parafii pw. św. Marcina w Kołobrzegu do 30 września 1974.
[43] Ks. prał. Józef Słomski urodził się 10 lipca 1932 r. w Żurowej k. Jasła. Zmarł w Domu Księży Emerytów w Kołobrzegu 14 marca 2018 r. Od 18 listopada 1972 był administratorem parafii pw. św. Marcina w Kołobrzegu. Urząd ten pełnił do 30 listopada 1980 r. Po erygowaniu parafii pw. Wniebowzięcia NMP w Kołobrzegu 11 listopada 1980 r. został jej pierwszym administratorem i funkcję tę pełnił do przejścia na emeryturę w 2008 r.
[44] Byli to ks. Kazimierz Witczak i ks. Mieczysław Laskowski, a w 1974 roku, po zmianach, ks. Antoni Zieliński.
[45] A. Górska, Jesień w koloratce, „Przewodnik Katolicki” 47(2017).
[46] To była rock opera, której premiera i trasa koncertowa odbyła się z 1971 r. w Stanach Zjednoczonych. Muzykę skomponował Andrew Lioyd Webber, a autorem libretta był Tim Rice. Tematyka musicalu dotyczyła ostatniego tygodnia życia Jezusa Chrystusa.
[47] Ks. Franciszek Blachnicki był założycielem Ruchu Światło-Życie i wprowadził Krucjatę Wyzwolenia Człowieka, która miała być antidotum na szerzący się w społeczeństwie alkoholizm. Obecnie jest Sługą Bożym.
[48] Protokół zdawczo-odbiorczy w sprawie przekazania konkatedry Kościołowi, sporządzono 24 maja 1974 r. Zob. J. Jarnicki, Przekazanie Kolegiaty w Kołobrzegu na własność Kurii Biskupiej, „Koszalińsko-Kołobrzeskie Wiadomości Diecezjalne” 7(1974), s. 200-201.
[49] R. Dziemba, Historia Kołobrzegu po 1945 r., Kołobrzeg 2019, s. 110.
[50] Stan nadzwyczajny został wprowadzony na terenie całej Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. Społeczeństwo dowiedziało się o tym fakcie po godz. 6.00 z przemówienia I Sekretarza KC PZPR Wojciecha Jaruzelskiego, nadanego przez Polskie Radio. Trwał do 22 lipca 1983 r.
[51] https://dzieje.pl/wiadomosci/41-lat-temu-wprowadzono-stan-wojenny
[52] https://historia.org.pl/2021/12/10/stan-wojenny-w-polsce-1981-1983-jaruzelski-kontra-solidarnosc/
[53] 13 grudnia 1981, w: Jan Paweł II, Nauczanie papieskie, Poznań 1989, t. IV, s. 424.
[54] J. Moskwa, Jan Paweł II, Warszawa 2005, s. 78.
[55] https://dzieje.pl/wiadomosci/stan-wojenny-w-polsce-byl-wstrzasem-dla-sw-jana-pawla-ii
[56] Tamże.
[57] Duchowny katolicki, dziennikarz, autor książek. Urodzony 13 grudnia 1914 r. w Monachium, a zmarł 3 października 1984 r. w Würzburgu.
[58] Beatyfikacja ks. S. Frelichowskiego odbyła się 7 czerwca w 1999 r. w Toruniu.
[59] Kapituła Katedralna w Koszalinie została erygowana dekretem prymasa Stefana Wyszyńskiego z dnia 29 VI 1978 r.
[60] L. Laskowski, Świadek historii. Na jubileusz 90 urodzin Jego Ekscelencji biskupa Ignacego Jeża, Koszalin 2004, s. 109.
[61] Ks. Karl Hillenbrand był cenionym rekolekcjonistą i kaznodzieją. Prowadził wiele konferencji teologicznych. Był również autorem licznych książek i artykułów teologicznych. Został powołany jako ekspert na synodzie biskupów na temat formacji kapłańskiej we współczesnym świecie w 1990 r., a także podczas synodu poświęconego Kościołowi w Europie, który odbył się w r. 1999. Zmarł 22 listopada 2014 r.
[62] W. Parfianowicz, Jeździli razem do papieża, https://koszalin.gosc.pl/doc/2256825.
[63] W. Parfianowicz, Miedzy biurkiem a klęcznikiem, https://koszalin.gosc.pl/doc/7766176.
[64] Był biskupem Clermont-Ferrand w latach 1996-2006. W latach 2007–2013 pełnił funkcję wiceprzewodniczącego Konferencji Episkopatu Francji.
[65] Przez KL Dachau przeszło prawie 2800 księży różnych wyznań, w tym 1773 księży rzymskokatolickich z Polski. Zob. https://www.ekumenizm.pl/koscioly/katolickie/zakonnica-hostie-i-swiecenia-w-kl-dachau/
[66] Był nim arcybiskup Monachium i Freising kardynał Michael Faulhaber.
[67] https://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-12d.php3
[68] T. Ceynowa, 30 lat Wyższego Seminarium Duchownego w Koszalinie, w: T. Ceynowa (red.), 30 lat seminariów duchownych na Pomorzu Zachodnim, Koszalin 2013.
[69] Biskup Piotr Krupa urodził się 19 czerwca 1936 roku w Braciejowej, w diecezji tarnowskiej. Po II wojnie światowej wraz z rodziną zamieszkał w ówczesnej diecezji gorzowskiej. Ukończył Wyższe Seminarium Duchowne w Gościkowie-Paradyżu. Święcenia kapłańskie przyjął 14 maja 1961 roku. Po studiach doktoranckich we Francji został inkardynowany do nowo powstałej diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Pełnił różne zadania w Kurii Biskupiej w Koszalinie, a w 1981 roku został rektorem nowo utworzonego Wyższego Seminarium Duchownego w Koszalinie. W 1984 roku otrzymał nominację na biskupa pomocniczego diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. W 1992 roku, w związku z reorganizacją diecezji w Polsce, bp Piotr Krupa trafił do diecezji pelplińskiej, gdzie również pełnił posługę biskupa pomocniczego. Przeszedł na emeryturę w 2011 roku. Zmarł 4 marca 2024 roku. Pochowany jest w katedrze pelplińskiej.
[70] Wszyscy klerycy rozpoczęli swoje studia w Koszalinie od roku akademickiego 1984/85.
[71] Tamże, s. 79.
[72] Wspólnota ta oficjalnie została erygowana przez biskupa diecezjalnego Ignacego Jeża jako stowarzyszenie wiernych 8 grudnia 1986 r., ale swoje początki datuje na 1977 r.
[73] W sumie jedenaście sióstr ze Wspólnoty Dzieci Łaski Bożej na przestrzeni tych lat posługiwało w Szwecji. Siostry prowadziły spotkania biblijne i katechezę parafialną, pracowały z młodzieżą, rodzinami oraz z uchodźcami. Posługiwały w Norrköping, Växjö, Värnamo i Göteborgu do 2003 r. Od 15 września 1998 r. siostry z tej wspólnoty mieszkają w seminarium duchownym w Koszalinie. Pracują na furcie, w sekretariacie wydziału teologicznego oraz w administracji, jako osoby zaopatrujące kuchnię.
[74] Kronika Seminarium Duchownego Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej w Gościkowie-Paradyżu i w Koszalinie 1980-1992, Archiwum Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej, WSD Koszalin, Kroniki seminaryjne.
[75] T. Ceynowa, „30 lat Wyższego Seminarium…”, Koszalin 2013, s. 77.
[76] Pracował w Stowarzyszeniu Caritas Diecezji Essen od 1980 r. Był dyrektorem wykonawczym w dziale projektów zagranicznych oraz kierownikiem działu public relations. W czasie stanu wojennego w Polsce był zaangażowany w organizację transportów żywności i artykułów medycznych do Polski, m.in. do archidiecezji katowickiej i diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Potem realizował projekty pomocowe m.in. w Ukrainie, Rumunii, Serbii, Bośni i Albanii. Był rzecznikiem prasowym Caritas w diecezji Zagłębia Ruhry. Odpowiadał także za diecezjalne wydanie ogólnopolskiego magazynu Caritas „Sozialcourage”. Odznaczony Federalnym Krzyżem Zasługi ze Wstęgą Orderu Zasługi Republiki Federalnej Niemiec. Zmarł w wieku 70 lat 2 listopada 2020 r.
[77] Ks. Dariusz Jaślarz był klerykiem koszalińskiego seminarium w latach 1987-1993. W latach 2005- 2012 pełnił funkcję rzecznika Kurii biskupiej w Koszalinie i kierownika diecezjalnego oddziału tygodnika „Gość Niedzielny”. Wcześniej, w Kołobrzegu, prowadził duszpasterstwo m.in. lekarzy, nauczycieli, rodzin. Pochodzi z Wałcza.
[78] Ks. Zbigniew Woźniak był klerykiem seminarium koszalińskiego w latach 1987-1993. Dziś jest proboszczem parafii pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Sarbinowie. W latach 2013-2022 był dyrektorem Bursy Caritas w Szczecinku, a wcześniej w latach 1997-2012 był moderatorem diecezjalnym Ruchu Światło-Życie.
[79] Psalmu 24,7.
[80] Wyjścia były możliwe w czwartki po obiedzie od godz. 13.30 do godz. 16.30, przy czym klerycy w tym czasie musieli dojść do przystanku autobusowego nr 9, znajdującego się na ul. Połczyńskiej albo linii nr 13 koło cmentarza.
[81] Ductor to był w seminarium duchowym kleryk odpowiedzialny za swój rocznik.
[82] IV Pielgrzymka Jana Pawła II do Ojczyzny, Olsztyn 1991, s. 11.
[83] Kazanie, opatrzone notatką Kazanie powołaniowe Budowo, Archiwum rodzinne.
[84] Ks. dr Jan Nowak przez rok był misjonarzem w Kazachstanie i postulatorem procesu beatyfikacyjnego ks. Władysława Bukowińskiego, misjonarza w Kazachstanie, więźnia sowieckich łagrów. Jest autorem książek: Vianney Wschodu. Ks. Władysław Bukowiński, Listy. Ks. Władysław Bukowiński, Wezwani do zwycięstwa mocą miłości.
[85] Prof. Zenomena Płużek była wykładowcą psychologii klinicznej oraz psychologii osobowości. W czasie II wojny światowej była łączniczką i sanitariuszką Armii Krajowej. Od 1972 r. do przejścia na emeryturę w 1997 r. była kierownikiem Katedry Psychologii Klinicznej i Osobowości Instytutu Psychologii Wydziału Nauk Społecznych, kierowała też Sekcją Psychologii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Zmarła 16 sierpnia 2005 r., https://www.kul.pl/zenomena-pluzek,art_81543.html.
[86] Kl. Roman Walczok zmarł 6 listopada 1985 r. Został pochowany na koszalińskim cmentarzu.
[87] E. K. Czaczkowska Kardynał Wyszyński, Warszawa 2009, s. 103.
[88] P. Polechoński, Pierwszy uznany za pokrzywdzonego, „Głos Pomorza” (Wydanie koszalińskie), 29 czerwca 2006.
[89] Nazwa zespołu archiwalnego: Ministerstwo Spraw Wewnętrznych w Warszawie [1944] 1954-1990, Sygnatura: IPN BU001052/585/J
[90] Tamże.
[91] Błędnie zanotowany rok rozpoczęcia służby wojskowej przez ks. Mariana Subocza. Jego pobyt w wojsku rozpoczął się rok później, w 1966.
[92] Oficer SB Grzegorz Piotrowski pełnił funkcję naczelnika tego wydziału od grudnia 1982 r. do lutego 1983 r. Dwa lata później, 7 lutego 1985 został skazany za zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki.
[93] Oddziałowe Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Szczecinie, Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Koszalinie [1950] 1983-1990, Akta Paszportowe, sygnatura EAKO 006448.
[94] Dopisek autora. Notatka, będąca w zasobie archiwalnym IPN nie jest zachowana w całości. Zawiera tylko cytowaną treść.
[95] J. T. Żurek, W obliczu śmierci. Zabójstwa osób duchownych w powojennej Polsce (1944-1989), A. Grześkowiak (red.), Lublin 2004, s. 263-322.
[96] E. K. Czaczkowska, T. Wiścicki, Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Wiara, nadzieja, miłość. Biografia błogosławionego, Warszawa 2017, s. 35.
[97] Zaświadczenie nr 124/06, Instytut Pamięci Narodowej Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu Oddziałowe Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów w Gdańsku, 3 lutego 2006 r.
[98] P. Polechoński, Nie zwątpili we mnie, „Głos Pomorza”, 29 czerwca 2006 r.
[99] Zmiany wchodziły w życie na podstawie Ustawy z dn. 15 lipca 1961 r. o rozwoju systemu oświaty i wychowania. W art. 2 pojawił się zapis, że szkoły i inne placówki oświatowo-wychowawcze są instytucjami świeckimi. Całokształt nauczania i wychowania w tych instytucjach ma charakter świecki.
[100] O. Hubert Czuma: jezuita, duszpasterz akademicki, zaangażowany w działalność opozycyjną w PRL, odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Honorowy Obywatel Szczecina, Lublina i Radomia. Zmarł 19 września 2019 roku w wieku 89 lat. Pochowany w Radomiu.
[101] https://www.caritas.diecezja.opole.pl/index.php/artykuly/jak-feniks-z-popiolu-odrodzenie-sie-poslugi-caritas-w-polsce
[102] Biskup Czesław Domin został mianowany biskupem koszalińsko-kołobrzeskim 1 lutego 1992, a ingres do koszalińskiej katedry odbył się 23 lutego 1992 r. Zmarł po ciężkiej chorobie w 1996 r. Pochowany jest w koszalińskiej katedrze.
[103] Konferencja Episkopatu Polski powołała organizację pod nazwą Caritas Polska 10 października 1990 r.
[104] List został napisany w Rzymie z datą 14 stycznia 1993 r. Znajduje się w aktach personalnych ks. Mariana Subocza w Kurii Biskupiej w Koszalinie.
[105] Dekret, mianujący ks. prałata Mariana Subocza na dyrektora Caritas Polska, wystosował 21 stycznia 1993 r. Prymas Polski i jednocześnie Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski kard. Józef Glemp.
[106] Były to: s. Serafina Bindek ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek NMP Niepokalanie Poczętej i s. Sangwina Kostecka ze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia.
[107] Obecnie dyrektor Caritas Polska ma czterech zastępców. Do tego ponad 100 osób realizuje programy pomocowe, z których rocznie korzystają setki tysięcy potrzebujących w Polsce i na świecie.
[108] Zatrudniony przez ks. Mariana Subocza w listopadzie 1993 r. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 2017 – 2022 był zastępcą dyrektora Caritas Polska i do jego obowiązków należało m.in. koordynowanie pracy obszaru zagranicznego Caritas Polska, w tym programów rozwojowych i humanitarnych oraz komunikacja społeczna Caritas Polska.
[109] J. Składowska, Miłosierdzie jest jedno, „Caritas” 3(2020), s. 5-6.
[110] W 2021 r. to były projekty realizowane na rzecz dzieci z Argentyny, Kamerunu i Wenezueli, https://caritas.pl/wp-content/uploads/2023/02/sprawozdanie-merytoryczne-2021.pdf.
[111] J. Składowska, Miłosierdzie…, s. 5.
[112] Tamże, s. 6.
[113] W roku akademickim 2014/2015 utworzono na Wydziale Teologicznym UKSW nową specjalność „Integralna pomoc i promocja społeczna”, https://cdwp.caritas.pl/aktualnosci/caritas-poleca-nowy-kierunek-studiow-na-uksw/
[114] J. Składowska, Miłosierdzie…, s.7-8.
[115] Tamże.
[116] Pro memoria – na 270 Konf. Plenarną Episkopatu dot. niewłaściwości częstej zmiany na stanowisku dyrektora Caritas Polskiej, List Przewodniczącego Komisji Charytatywnej Episkopatu Polski bpa Czesława Domina, Łomża 17.06.1994 r.
[117] Zadania te realizował od 26 maja 2000 r. do sierpnia 2001 r.
[118] Ks. Noël Treanor był Sekretarzem Generalnym COMECE w l. 1993-2008. Następnie, w latach 2008-2022 bp Noël Treanor był ordynariuszem diecezji Down-Connor (Irlandia), a od 2018-2022 r. także wiceprzewodniczącym COMECE. Obecnie (od 2022 r.) jest nuncjuszem apostolskim przy Unii Europejskiej.
[119] Biskup Ignacy Jeż parafię pw. bł. Maksymiliana Kolbego erygował 16 kwietnia 1977 r. Parafia liczyła wówczas około 17 tys. wiernych. Dziś jest ich 20 tys. Była i nadal jest największą parafią w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Kościół został konsekrowany 12 grudnia 2007 roku przez ówczesnego biskupa diecezjalnego Edwarda Dajczaka.
[120] W czasie całej posługi ks. Mariana Subocza w słupskiej parafii wśród wikariuszy byli m.in.: ks. Sebastian Kowal, ks. Jarosław Kwiecień, ks. Krzysztof Karwasz, ks. Dariusz Pęczak, ks. Edward Strojek, ks. Mieczysław Dzikowski, ks. Jacek Święszkowski, ks. Krzysztof Witwicki, ks. Marcin Wolanin, ks. Arkadiusz Wasilewski, ks. Paweł Wojtalewicz, ks. Zbigniew Werra, ks. Piotr Zieliński, ks. Grzegorz Buda, ks. Jacek Gierszewski, ks. Cezary Lesikowski.
[121] Dr doc. Antoni Szreder, w latach 2008-2012 rektor Wyższej Hanzeatyckiej Szkoły Zarządzania w Słupsku.
[122] Dwa lata później, w ostatnim pełnym roku posługi ks. Mariana Subocza w tej parafii ochrzczono ponad 150 dzieci, I Komunię św. przyjęło prawie 120 osób, a sakrament bierzmowania udzielono ponad 200 osobom. Kapłani pobłogosławili ponad 70 par małżeńskich i odprawiono około 170 pogrzebów.
[123] Ks. dr Jarosław Kwiecień w l. 2011-2023 był wykładowcą w Wyższym Seminarium Duchownym w Koszalinie i wychowawcą kleryków, a od 2020 r. rektorem seminarium. Od sierpnia 2023 r. jest misjonarzem fidei donum w diecezji Argyll i Wysp w Szkocji.
[124] Ks. dr Wacław Łukasz obecnie kanclerz Kurii Biskupiej w Koszalinie i wikariusz biskupi ds. sakramentalnych. W latach 2003-2006 był rektorem Wyższego Seminarium Duchownego w Koszalinie.
[125] J. Walczak, Pracy w Caritas nigdy nie zabraknie, „Nasz Dziennik”, 4-5 sierpnia 2007, s. 9.
[126] Decyzją papieża Franciszka ten tytuł został zniesiony w 2014 roku, ale duchowni, którzy go wcześniej otrzymali, zachowują go.
[127] A. Lorek, Służyć ubogim, „Caritas” 33(2007), s. 26
[128] Por. Mt 25, 40.
[129] Ps 127, 1.
[130] J 15, 5.
[131] J. Walczak, Pracy w Caritas…, s. 9.
[132] Pierwsze Okno życia powstało 19 marca 2006 r. w Archidiecezji Krakowskiej, https://www.caritas.pl/wp-content/uploads/2016/07/informator_Caritas_2015.pdf.
[133] https://caritas.pl/tpu/
[134] Paweł Kęska z wykształcenia teolog, historyk sztuki, a także absolwent Europejskiej Akademii Fotografii. Jest producentem, wydawcą i dziennikarzem radiowym. Zarządza również projektami rozwoju Muzeum i Ośrodka Dokumentacji życia i kultu bł. ks. Jerzego Popiełuszki.
[135] Wywiad Pawła Kęski z ks. Marianem Suboczem dla Radia Warszawa, 2017 r.
[136] Podczas Konferencji Regionalnej, która odbyła się w Rzymie w 2011 roku, ks. Marian Subocz został wybrany do Zarządu wykonawczego Caritas Internationalis.
[137] O. Kołtuniak, Fundacja Pro Caritate, „Caritas” 1(2013), s. 6
[138] Tamże, s. 9.
[139] Pierwsza zbiórka na rzecz powodzian odbyła się 30 maja 2010 r.
[140] K. Kwasik, Każdy dawał z siebie to, co miał najlepszego, https://www.rp.pl/spoleczenstwo/art14843811-kazdy-dawal-z-siebie-to-co-mial-najlepszego, 9 grudnia 2010 r.
[141] Tamże.
[142] Powódź 2010, „Caritas” 4(2010), s. 46.
[143] Szczegółowe kwoty prezentowane są w Raporcie rocznym 2010 Caritas Polska, www.caritas.pl
[144] Wstrząsy o sile od 7 do 7,3 stopni w skali Richter’a trwały około 35 sekund i były najsilniejszymi w tym regionie od ponad 200 lat, https://www.unic.un.org.pl/haiti/
[145] Kamila Kwasik podaje, że „zdaniem premiera kraju Jeana-Maxa Bellerive trzęsienie ziemi pozbawiło życia ponad 150 tys. ludzi. Kolejne 250 tys. zostało rannych, a 1,5 miliona pozostaje bez dachu nad głową i środków do życia”. K. Kwasik, Na pomoc Haiti, „Caritas” 1(2010), s.15
[146] K. Kwasik, Na pomoc Haiti…, s. 16
[147] Abp Bernadito Auza był nuncjuszem apostolskim na Haiti od 2008 do 2014 r., a od 2014 r. był stałym obserwatorem Stolicy Apostolskiej przy ONZ. Aktualnie jest nuncjuszem apostolskim w Hiszpanii i Andorze.
[148] Marta Titaniec pracowała w Caritas Polska od 1997 do 2006 r. i ponownie na prośbę ks. Mariana Subocza od 2010 do 2018 r. Była m.in. kierowniczką działu ds. pomocy zagranicznej w Caritas Polska. Obecnie jest prezeską w zarządzie Fundacji św. Józefa KEP, pomagającej osobom skrzywdzonym wykorzystaniem seksualnym we wspólnocie Kościoła katolickiego. Wcześniej członkini Prezydium Zarządu warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, gdzie kierowała projektami pomocy humanitarnej. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Kard. Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Od 2000 r. sekretarz generalna Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Przewodnicząca Komitetu Organizacyjnego X i XI Zjazdu Gnieźnieńskiego, wiceprezes Fundacji Św. Wojciecha-Adalberta w Gnieźnie.
[149] Rok szkolny w tej placówce rozpoczął się 8 października 2012 r. Otwarcie placówki nastąpiło wcześniej, 20 marca.
[150] https://www.polskieradio.pl/68/2351/Artykul/712111%2CCaritas-dla-Haiti
[151] Dwaj arcybiskupi Aleppo: Youhanna Ibrahim z Kościoła Syryjskiego i Paul Yazigi z greckoprawosławnego Patriarchatu Antiochii zostali porwani 22 kwietnia 2013 r. W depeszy KAI z 6 września 2022 r. pojawia się informacja, że nadal nie wiadomo, czy żyją; https://www.ekai.pl/nowy-syryjski-arcybiskup-aleppo-wyznaczony-po-9-latach/
[152] Polskiego Radia 24, https://caritas.pl/blog/2023/06/23/rodzina-rodzinie-pomoc-ktora-daje-nadzieje/
[153] Solidarni z Ukrainą, „Caritas”, 1(2014), s. 29.
[154] P. Kęska, Rodziny polskie rodzinom ukraińskim, „Caritas” 2(2014), s. 4.
[155] Bp Krzysztof Zadarko jest od 2009 roku biskupem pomocniczym diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. W Konferencji Episkopatu Polski pełni funkcję przewodniczącego Rady ds. Migracji, Turystyki i Pielgrzymek. Jest również członkiem Komisji ds. Polonii i Polaków za Granicą oraz delegatem KEP ds. Imigracji.
[156] Ks. Doroteusz Sawicki pełni tę funkcję od 2005 r. Jest duchownym Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, doktorem teologii, specjalistą w dziedzinie historii Kościoła, wykładowcą Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej.
[157] Diakonia Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego RP wspiera instytucje pomocowe, diecezje i parafie w wypełnianiu ich społecznych i charytatywnych działań. Prowadzi też zbiórki funduszy na cele diakonijne oraz programy i akcje na rzecz dzieci z rodzin słabszych socjalnie oraz na rzecz wyrównania szans edukacyjnych.
[158] Ks. Marian Subocz na początku współpracował z wikariuszem ks. Andrzejem Jarzyną, a od 2018 roku z ks Adamem Fularą.
[159] T. Ceynowa (red), „Schematyzm Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej”, Koszalin 2022.
[160] Mt 6, 3.
Tylko podaj rękę
Ks. Marian Subocz
Alicja Górska
Tylko podaj rękę
Ks. Marian Subocz
Wydawnictwo Media Zet
2024
SŁOWO WSTĘPNE
Samarytanin,
człowiek, który dał siebie bliźniemu.
W roku 2020 w orędziu na Światowy Dzień Chorego papież Franciszek napisał: „Kościół chce być coraz bardziej i lepiej «gospodą» Dobrego Samarytanina, którym jest Chrystus (por. Łk 10, 34)”. Przewidział tę prośbę Namiestnika Chrystusowego Ks. Prałat Marian Subocz i gdy powołany do posługi w Caritas Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej, a potem Caritas Polska zrobił wiele, by miłosierdzie, którego uczył Chrystus było obecne w posłudze Kościoła.
Zadajemy sobie często pytanie: co to znaczy być miłosiernym Samarytaninem? Ksiądz Prałat, bohater tej książki, zdaję się podpowiadać: to znaczy zaryzykować i dać siebie bliźniemu i sam tak uczynił, większą część swego kapłaństwa oddając na posługę miłosierdzia. Ma ona swoje źródło w Przypowieści o Miłosiernym Samarytaninie (Łk 10,30-37), która wydaje się w swej wymowie oczywista, nabiera jednak innej wymowy, gdy samarytaninem staje się współczesny kapłan. I chociaż życie Księdza Mariana pisze wiele wątków, jak te związane ze studiami w seminarium, studiami w Rzymie, a nieco później pełnienie funkcji rektora, czy praca duszpasterska w różnych placówkach diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, to jednak najmocniejszym rysem Jego posługi jest „Caritas”. Dorastał do tej misji przez kolejne etapy swego życia. Nie bez znaczenia był klimat rodzinnego domu, seminaryjna formacja, czy służba w wojskowych jednostkach kleryckich razem z przyszłym błogosławionym i Patronem „Solidarności” ks. Jerzym Popiełuszko. Niebywałą rolę odegrały rzymskie studia oraz możliwość współpracy z twórcą polskiej Caritas biskupem Czesławem Dominem czy współpraca z partnerskimi organizacjami charytatywnymi Kościoła w Niemczech, Austrii i Belgii. To zaowocowało tworzeniem struktur Caritas Polska, szkoleniem kadr oraz wypracowaniem zasad wzajemnej współpracy Caritas diecezjalnych. Rodzą się przy jego inspiracji przełomowe dzieła jak chociażby Wigilijne Dzieło Pomocy dzieciom czy Stacje Opieki Caritas.
Samarytańska posługa realizowana w Caritas nie ograniczyła się do dostrzegania li tylko potrzeb na ojczystym podwórku. Ksiądz Prałat nadał tej posłudze charakter międzynarodowy śpiesząc z pomocą potrzebującym w najdalszych zakątkach świata, jak chociażby wtedy, gdy w marcu 2010 roku trzęsienie ziemi nawiedziło Haiti i pochłonęło setki tysięcy ofiar albo gdy w 2011 roku wybuchła wojna w Syrii.
Zasługą Księdza Mariana Subocza jest nie tylko współtworzenie Caritas Polska, ale także wprowadzenie jej na niezwykle profesjonalne tory i nadanie dziełom miłosierdzia realizowanym przez polski Kościół wysokiej skuteczności. Nie byłoby spektakularnych sukcesów Caritas bez wkładu księdza Prałata Mariana. Z tych właśnie powodów cenna jest inicjatywa wydania tej książki, bowiem pozwala ona, obok przywołania ważnych działań na rzecz Caritas, poznać ciekawe losy człowieka, który odegrał w tym przełomowym procesie niezwykle ważna rolę. Stało się to możliwe, bo przełożył On miłość do Boga na miłość do człowieka i stał się jednym ze współczesnych samarytan.
+ Zbigniew Zieliński
Biskup Koszalińsko-Kołobrzeski
Wstęp od autorki
Papieskie Kolegium Polskie w Rzymie to miejsce, które zawsze było wypełnione studentami po brzegi. Z tego domu na konklawe wyjeżdżał kard. Karol Wojtyła. Pokolenia księży z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej mieszkały w nim w czasie studiów w Wiecznym Mieście. Jednym z pierwszych był ks. Marian Subocz. Sporo słyszałam o tym miejscu, ale osobiście wybrałam się na Awentyn, Piazza Remuria 2A dwa lata temu. Był piękny, słoneczny dzień. Wjazd do Kolegium, po przekroczeniu bramy, jest dość stromy i od furty nie widać budynku. Jest tylko droga, dość wąska, po obu stronach obsadzona kwiatami i krzewami. Dopiero za zakrętem wyłania się budowla. Widok okazał się zaskakujący. Dom formacyjny polskich księży, studiujących na różnych uczelniach, którego działalność wznowiono w 1866 roku[1], stał odarty z tynków zewnętrznych i wewnętrznych, bez okien, z wyburzonymi ścianami wewnętrznymi. Stawiano nowe. To było dla mnie dość wymowne, bo rodzi się pytanie, czy to obraz Kościoła w Polsce?
Myślę, że w jakimś sensie tak. Kościół z czasów młodości ks. dr. Mariana Subocza, kiedy dziesiątki tysięcy wiernych uczestniczyły w obchodach Tysiąclecia Chrztu Polski na Jasnej Górze[2], a seminaria duchowne wypełnione były setkami kleryków, podlega poważnym przeobrażeniom, a może nawet przemija. Czy sytuacja jest beznadziejna?
Moim zdaniem nie. Tak, jak obecny stan Papieskiego Kolegium Polskiego w Rzymie nie zasmucał, tak jest z przyszłością Kościoła. Tam, na placu budowy, spotkałam pracowników, którzy wykonywali generalny remont obiektu. Już siedem lat temu biskupi podjęli decyzję o reorganizacji Kolegium, bo placówka obsadzona była jedynie w 25 procentach. Jak rok temu informowało Biuro Prasowe Konferencji Episkopatu Polski w planach jest zachowanie jego pierwotnego charakteru, czyli wsparcia polskich księży studiujących w Rzymie.
Podobnie jest z Kościołem w Polsce, który ma szansę, by z obecnie trwającego kryzysu, odrodzić się na nowo. Życie ks. Mariana Subocza pokazuje, że ludzie Kościoła, na przestrzeni ostatniego stulecia, byli w stanie pokonać wiele trudności. On wytrwał na drodze powołania kapłańskiego, mimo dwuletniej przerwy w formacji seminaryjnej spowodowanej przymusowym pobytem w wojsku, czy reżimu komunistycznego, który prześladował duchowieństwo. Nadal ma wizje na rozwój diecezji i swojej parafii. Człowiek wiary i nadziei.
Niektórzy mówią, że dopiero po drugiej stronie życia, poznamy jak piękny gobelin utkał Bóg z naszego życia i jaka była rola różnych zdarzeń, spotkanych ludzi, wyzwań i niepowodzeń. W przypadku ks. Mariana Subocza, ten obraz częściowo wyłania się nam już dziś. Tyle splotów wydarzeń, ocierania się o wyniesionych na ołtarze świętych, dzieł na skalę diecezji i całej Polski, a nawet świata.
Ta książka nie jest więc tylko historią jednego człowieka. W 77-letnim życiu i 51-letnim kapłaństwie ks. Mariana Subocza, jak w zwierciadle odbija się półwieczna historia diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Opatrzność Boża stawiała tego kapłana w centrum kluczowych wydarzeń, nie tylko dla samej diecezji, ale często także dla Kościoła w Polsce. To dlatego losy ks. Subocza dają możliwość odbycia niezwykłej podróży po czasach, z jednej strony już minionych i niejednokrotnie zapomnianych, ale z drugiej strony wciąż żywych i rzucających światło na dziś i jutro.
Człowiek, który wymyślił Wigilijne Dzieło Pomocy Dzieciom i program Rodzina Rodzinie, sprowadzał też grzejniki do powstającego seminarium duchownego w Koszalinie. Budował struktury Caritas, zaczynając pracę tylko z dwiema siostrami zakonnymi. Gdy po kilkunastu latach ponownie został dyrektorem tej instytucji, nadzorował budowę Centrum Charytatywno-Edukacyjnego w Warszawie. Wcześniej przeprowadził generalny remont plebanii oraz kościoła w największej parafii w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Jako dyrektor Caritas Polska, z narażeniem własnego życia, nawiedzał miejsca objęte działaniami wojennymi bądź dotknięte klęskami żywiołowymi. Odwagę i szlachetność serca odziedziczył po przodkach i je w sobie pielęgnuje.
Wspomnienia ks. Mariana Subocza zostały zebrane w ubiegłym roku. Niektóre, ze względu na upływ czasu, nie są zbyt precyzyjne i przez to mogą nie mieć wartości naukowej. Pokazują jednak losy Kościoła, diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, a przede wszystkim drogę księdza, który zaufał Bogu i w pokorze wypełnia Jego wolę.
Koszalin, 25.04.2024, Alicja Górska
Gdy był w szóstej klasie szkoły podstawowej, często zjeżdżał wraz z kolegami ze schodów po poręczach. Pewnego razu, jak się tak bawili, wychylił się za bardzo i spadł z drugiego piętra na pierwsze. Nie upadł na schody, tylko na posadzkę. „Kiedy wstałem, to podpierając się o ściany, poszedłem do pokoju nauczycielskiego. Źle się czułem. Wiedziałem, że muszę tam iść, żeby prosić o pomoc. Doszedłem i zemdlałem”- wspomina po latach ks. Marian Subocz. Ze szkoły zabrała go karetka pogotowia i zawiozła do szpitala. O tym zdarzeniu jego mama dowiedziała się od jednej z uczennic, która mieszkała z nimi po sąsiedzku. Dziewczyna powiedziała, że Marek chyba nie żyje, bo spadł z drugiego piętra ze schodów. „Mama, jak to usłyszała, to zemdlała”- opowiada ks. Marian, przez najbliższych nazywany Markiem. Do szpitala poszedł ojciec. Wracając, zabrał ze sobą rzeczy syna. „Kiedy mama go zobaczyła przez okno z tymi rzeczami, pomyślała, że rzeczywiście nie żyję. Czuła, że zaraz jej serce pęknie, ale tata ją uspokoił, powiedział, że żyję, tylko musiałem zostać w szpitalu”- dodaje. To trudne doświadczenie z dzieciństwa, które wiązało się z dwutygodniowym pobytem w szpitalu, pozostawiło ślad w życiu ks. Mariana Subocza. Świadomość, że cudem przeżył ten upadek przyszła miesiąc później, kiedy jego kolega z innej szkoły, ministrant Piotr Urbanowicz również spadł z poręczy. Tylko, że on upadł na schody, doznał poważnych obrażeń i po jakimś czasie zmarł. „Pamiętam, jak wszyscy ministranci, a było nas wtedy kilkudziesięciu, ubrani w komże i pelerynki szliśmy z kościoła na cmentarz. Piotrek był w moim wieku. Wtedy sobie pomyślałem, że Pan Bóg mnie uratował” – wspomina ks. Marian.
Korzenie na Wileńszczyźnie
Wspomnienia najwcześniejsze
Marian Subocz urodził się 28 sierpnia 1947 roku w Wałczu. Jego rodzice Antoni[3] i Michalina pochodzili z Wileńszczyzny. Tam mieszkali od pokoleń do czasu zakończenia II wojny światowej. Ojciec Michaliny, Michał Popławski, jako wdowiec, poprosił Teklę Juniewicz o rękę. Z pierwszego małżeństwa miał syna Stanisława, natomiast z drugiego trzy córki: Michalinę, Józefę i Jadzię. Był utalentowanym muzykiem. Grał na skrzypcach i znany był z tego w Dobropolu, gdzie mieszkał, a także w pobliskiej okolicy. Zmarł w wieku około 50 lat, zostawiając żonę Teklę z trzema córkami. „Życie, kiedy zabrakło dziadka stało się ciężkie. Mama i jej siostry musiały pracować w majątku, otrzymując za to niewielką wypłatę” – opowiada Andrzej, brat ks. Mariana.
Dziadków Antoniego i Anielę Suboczów (z domu Janczys) ks. Marian i jego rodzeństwo znają tylko z opowiadań. Rodzice ojca zmarli wcześnie, pozostawiając sierotami pięcioro dzieci, w tym troje małych[4]. Antoni miał kilkanaście lat, kiedy został zupełnym sierotą. Wychowywał się pod nadzorem starszego rodzeństwa na małej wiosce Chomucie (obecnie wieś na Litwie, oddalona od Wilna prawie 75 km). Najstarszy brat ojca wyjechał do Stanów Zjednoczonych, skąd nie wrócił, bo uległ tam wypadkowi w czasie pracy. „Kiedy bolszewicy napadli na Polskę, tato mając 15 lat został wzięty do niewoli wraz z zarekwirowanymi koniem i wozem. Był zmuszony do przewiezienia uzbrojenia. Cudem udało mu się uciec i wrócić do domu” – opowiada Andrzej. Po rozgromieniu bolszewików, już w wolnej Polsce, został wcielony do Pułku Ułanów w Wilnie. Jego marzeniem była dalsza służba w wojsku, jednakże musiał uzupełnić swoje wykształcenie. W krótkim czasie ukończył wymaganą szkołę, ale marzenia nie udało mu się zrealizować. Pracując w tartaku, doznał poważnego złamania prawej kości udowej. Półroczny pobyt w szpitalu w Wilnie, na wyciągu, nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Został inwalidą, zmagając się ze sztywną i krótszą nogą oraz przewlekłym stanem zapalnym kości. Musiał więc znaleźć zatrudnienie, odpowiednie do stanu zdrowia. „Zdjęcie ułańskie taty do dziś przechowuję” – mówi ze wzruszeniem, ale i dumą ks. Marian. Kopia tego zdjęcia wisi również na ścianie w domu rodzinnym w Wałczu.
W związku z niepełnosprawnością, pan Antoni założył w Dziewieniszkach sklep, który gwarantował mu w miarę dostatnie życie. Mając stały dochód, mógł założyć rodzinę. Poznał Michalinę Popławską i wkrótce wzięli ślub w Wilnie, w kościele pw. Wszystkich Świętych. Zamieszkali razem w Chomuciach, rodzinnej miejscowości Suboczów. Z tego związku w 1938 roku narodziła się pierwsza córka Walentyna[5]. Kiedy wybuchła II wojna światowa, zaczęły się represje wobec mieszkańców okolicznych miast i wsi, okupowanych najpierw przez Niemców, a później sowietów. Tereny te były zamieszkiwane również przez liczną ludność żydowską. „Rodzice nie opowiadali za dużo o wojnie” – mówi ks. Marian, ale wspomina kilka historii od nich usłyszanych. „Na prośbę jednej z rodzin żydowskich, rodzice przyjęli do przechowania kilkuletnią dziewczynkę o imieniu Blumka. Ukrywali ją w pomieszczeniach gospodarczych. Mamusia zanosiła jej jedzenie. Niestety dzieciaki z sąsiedztwa zaczęły coś podejrzewać, że u Suboczów jest Żydówka. To stało się niebezpieczne. Taki czyn karany był śmiercią całej rodziny i spaleniem wsi. Dlatego tata odprowadził Blumkę do jednej z sąsiednich miejscowości i oddał komuś pod opiekę” – opowiada ks. Marian. Mówi, że rodzina nie wie, co się z nią potem stało. Jednocześnie jego ojciec nadal pomagał Żydom, woził im żywność.
Inna historia z początku wojny, wspominana po latach, była przerażającym doświadczeniem młodej Michaliny. „Jak wojna się zaczęła, pojawili się żołnierze niemieccy. Pewnego dnia, gdy zbliżali się do wsi, mama trzymając na rękach córkę Walę, uciekła z domu i ukryła się w zbożu. Po jakimś czasie postanowiła wyjść i wtedy przed nią pojawił się żołnierz na koniu. Mama pomyślała, że to już koniec, ale on popatrzył na nie i być może ze względu na dziecko, nic im nie zrobił. Zawrócił konia i odjechał, a one z powrotem ukryły się w zbożu” – opowiada ze wzruszeniem ks. Marian. „Rodzice opowiadali też, że raz wyprowadzili tatę z domu i chcieli rozstrzelać. Nie wiadomo kto to był, czy wojsko, czy jakaś banda, ale jak zobaczyli, że ma małe dziecko, to go zostawili” – wspomina.
Kiedy więc sowieci zajęli wschodnie tereny Polski, państwo Suboczowie podjęli decyzję, by opuścić swoją ojcowiznę, zostawiając bliskich i cały dobytek. „Tata mówił, że musimy uciekać do Polski. Mama nie chciała, bo tam były nasze ziemie z dziada pradziada, jej matka i siostry nadal tam mieszkały. Ale tatuś przekonywał, że tam nie ma przyszłości dla ich dzieci” – wspomina ks. Marian. Rodzina się rozłączyła. „Gdy się żegnali z bliskimi, to był jeden wielki płacz. Rodzice zabrali ze sobą 8-letnią wówczas córkę, wizerunek Matki Bożej Ostrobramskiej, fotografie i zwierzęta”- dopowiada ks. Marian. Tak jak wielu rodaków przyjechali na Ziemie Zachodnie, pokonując setki kilometrów w wagonach bydlęcych. Jechali około dwóch tygodni. Osiedlili się w Wałczu 6 czerwca 1946 roku. Na początku zamieszkali w PUR, czyli w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym (powiatowy oddział)[6]. Jak opowiada Jan Butrym, sąsiad Suboczów, którego rodzice przyjechali do Wałcza wraz z rodzicami ks. Mariana, na początku mieli tylko postój w Wałczu. „Ojcowie nasi wybrali się w poszukiwaniu opustoszałych domów, gdzie mogliby zamieszkać, a nasze mamy zostały i zajmowały się dziećmi. Wszystkie budynki, które oglądali, były bardzo zniszczone, a oni mieli ze sobą także zwierzęta. Postanowili więc pojechać dalej”- wspomina pan Jan. Kolejnym przystankiem było Gryfino. „Tam domy nie były zniszczone i pozostało w nich nawet wyposażenie, bo ludność niemiecka pouciekała. Mama opowiadała, że znaleźli jakieś mieszkania. Tata ulokował gdzieś te zwierzęta. Ale po przespanej nocy rozmawiali z innymi Polakami, przybyłymi razem z nimi. Ktoś powiedział, żeby jednak stąd uciekać, bo to blisko granicy niemieckiej i nie wiadomo, czy będzie bezpiecznie. Zastanawiali się więc, gdzie się osiedlić i ten mężczyzna zasugerował, by wrócić do Wałcza. Ktoś zapytał, dlaczego tam? A on odpowiedział, bo w Wałczu był dobry chleb”- dalej snuje zasłyszaną od mamy opowieść pan Jan i dodaje, że w pobliżu PUR była piekarnia. „Jak oni jechali tym pociągiem przez tyle dni, byli strasznie głodni. Gdy wysiedli, poczuli zapach świeżo pieczonego chleba. To było wtedy dla nich coś wspaniałego”- wyjaśnia.
Obie te rodziny znalazły mieszkania na ulicy Żeromskiego. Dom wybrany przez Suboczów był częściowo zburzony, więc zamieszkali w piwnicy, a pozostałą część zaczęli remontować. Po roku od przybycia do Polski urodził się Marian (1947 rok), a następnie Danuta (1949 rok) i najmłodszy syn Andrzej (1954 rok).
Po śmierci Stalina w 1953 roku, zaczęli napływać do Polski pozostający jeszcze w Związku Sowieckim[7], m.in. babcia ks. Mariana Tekla Popławska[8] i jej córka Józefa Undro wraz z mężem Wincentym i dziećmi Mietkiem i Jankiem. Najmłodsza siostra mamy Jadwiga została w Dobropolu. Były to czasy bardzo trudne, zarówno pod względem materialnym, jak i duchowym. Żywność, której brakowało, była na kartki. To był czas prześladowania Kościoła, kapłanów, uwięzienia prymasa kard. Stefana Wyszyńskiego. W kraju rozlewała się fala ateizacji. Władze komunistyczne, na różne sposoby demoralizowały społeczeństwo (plaga alkoholizmu, korupcja). „W tak trudnych czasach jedyną ostoją była rodzina i Kościół. Jak wspominali nasi rodzice, niełatwo było wychowywać dzieci w duchu wiary katolickiej i w patriotyzmie, bo państwo i szkoła prowadziły politykę ateizacji oraz zakłamywały prawdziwą historię Polski” – wspomina Andrzej Subocz. Bracia zgodnie przyznają, że ich rodzice dbali o przekazanie im najważniejszych wartości: wiary w Boga, miłości do Ojczyzny, szacunku do każdego człowieka i pracowitości. Zadbali także o wykształcenie swoich dzieci. Walentyna została nauczycielką historii po dwuletnim Studium Nauczycielskim w Kołobrzegu oraz pięcioletnich studiach na Uniwersytecie Gdańskim, Marian księdzem. Danuta ukończyła Szkołę Medyczną Pielęgniarstwa PCK w Warszawie, a Andrzej studiował medycynę na Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie.
Modlitwa w domu rodziny Suboczów była codzienną praktyką. Uczestniczyli także w nabożeństwach majowych i różańcowych oraz w niedzielnych nieszporach. Chłopcy byli ministrantami już od szóstego roku życia. „W maju, w domu były strojone kwiatami ołtarzyki z obrazem Matki Boskiej. Do kościoła mieliśmy dwa kilometry. Mama brała nas za ręce i prowadziła pieszo. Wówczas przecież nie było samochodów tak dostępnych jak teraz. Później, jak byliśmy więksi, chodziliśmy sami” – wspomina ks. Marian. „W domu mieliśmy obraz z roku 1962, który otrzymaliśmy z błogosławieństwem od kard. Stefana Wyszyńskiego. Przekazała nam go któraś ze znajomych sióstr zakonnych. Był to obraz Matki Bożej Rodzicielki. Przy obrazie jest napis: Pod opiekę świętej Matki Bożej Rodzicielki oddaję rodzinę Suboczów, życząc jej, aby była Bogiem silna. Z serca błogosławię kard. Stefan Wyszyński. Ten obraz zawsze nam towarzyszył w domu”- opowiada Andrzej Subocz. Dodaje, że w święto Matki Bożej Rodzicielki, które przypada 1 stycznia, zmarła ich mama. Sam się zastanawia, czy to przypadek, czy wyraz Bożej opatrzności.
„Codziennie wieczorem klękaliśmy do wspólnej modlitwy, a jak się wychodziło z domu to zawsze mówiliśmy Zostańcie z Bogiem. To dla wielu rodzin wtedy było czymś naturalnym”- opowiada ks. Marian. Wspomina również, że w czasach jego dzieciństwa, gdy zbliżała się godzina Mszy św. w niedzielę tzw. sumy, to ulica, przy której mieszkali, wypełniała się ludźmi idącymi do kościoła. „Nie było miejsca w kościele. Ludzie stali nawet na zewnątrz. To były inne czasy. Ludzie garnęli się do kościoła, bo w Bogu szukali nadziei i siły wewnętrznej, by przetrwać ten trudny okres”- tłumaczy.
Danuta, wracając wspomnieniami do dzieciństwa, przytacza jeszcze jedną niesamowitą sytuację. „Gdy miałam 7 albo 8 lat, byłam z Marianem w pokoju, w którym wisiał obraz Najświętszego Serca Pana Jezusa. W pewnym momencie brat poprosił, żebym zawołała szybko mamę. Jak mama do nas przyszła, opowiedział jej, że zobaczył, jak Pan Jezus podniósł ręce i powiedział: Przyjdź do mnie. Oboje poczuliśmy lęk, ale mama nas przytuliła i uspokoiła. To mi tkwi w pamięci bardzo głęboko”- przyznaje pani Danuta.
Ojciec ks. Mariana pracował w Wałczu jako woźny w sądzie, a matka była salową w szpitalu. Mieli także własny inwentarz, dzięki czemu byli w stanie wyżywić rodzinę. Ciężko pracowali fizycznie, mimo że ojciec był inwalidą. „Jako dzieci, często słyszeliśmy w nocy jak tato jęczał z bólu. Miał po złamaniu nogi przewlekłe zapalenie kości” – wspomina pan Andrzej. „Dziś często się zastanawiam i nie mogę się nadziwić, jak nasi rodzice dali radę nas wtedy wyżywić i wykształcić, a do tego jeszcze wyremontować dom, który był bardzo zniszczony. Tatuś nie zarabiał dużo pieniędzy, ale na stole nie brakowało jedzenia i zawsze otrzymywaliśmy to, co było potrzebne do szkoły”- przyznaje ks. Marian. „Pamiętam, jak do szkoły podstawowej mnie i brata odprowadzał tata. Mijaliśmy po drodze piekarnię. Tata nam kupował słodkie drożdżówki i to było nasze drugie śniadanie w szkole”- wspomina Danuta Albrecht, młodsza o dwa lata siostra ks. Mariana.
Niepełnosprawność ojca uwrażliwiła ks. Mariana na potrzeby innych osób z niepełnosprawnościami, z którymi spotykał się później w pracy na parafii, a przede wszystkim w Caritas. Starał się im pomagać, bo ma świadomość, że często same o pomoc nie poproszą. „Tato też sam znosił swoje cierpienie, ale nie skarżył się. Zwierzętom na zimę musiał zapewnić paszę. Brał więc kosę i kulejąc szedł trzy kilometry na łąkę, by tam kosić trawę. Pamiętam, że wtedy nocował na tej łące, bo ciężko mu było z powrotem wrócić” – opowiada ks. Marian i dodaje, że jak byli starsi, to z bratem pomagali mu w tych pracach. Mówią, że ojciec tłumaczył im, że w życiu bardzo ważne jest wykształcenie, ale i uczciwość. Rodzice cieszyli się dużym autorytetem u swoich dzieci. W wychowywaniu pociech byli jednomyślni i pięknie się uzupełniali. Mama broniła dzieci, gdy coś przeskrobały, a ojciec przeprowadzał z nimi dyscyplinujące rozmowy. „Jak chcieliśmy grać w piłkę na boisku, a nie wywiązaliśmy się ze swoich obowiązków, to zdarzały się groźniejsze rozmowy z tatą. Bywał surowy, ale sprawiedliwy”- wspomina ks. Marian. Rodzice starali się nie angażować dzieci do prac gospodarczych, żeby tylko umożliwić im dalszą edukację. „Mówili, że mamy się uczyć. Czasami tylko prosili nas o pomoc. Mieliśmy kawałek pola. Latem pracowaliśmy w czasie żniw, a jesienią pomagaliśmy zbierać ziemniaki. Wtedy to zwykle jeden gospodarz miał maszynę, a więc w zamian za jej pożyczenie, trzeba było iść do niego i odrobić. Szliśmy razem z naszymi rodzicami i sąsiadami, żeby odpracować u tego gospodarza przy zbiorze ziemniaków, czy zboża” – wspomina ks. Marian.
Dzieciństwo było dla niego czasem wspólnych zabaw z rówieśnikami, służby przy ołtarzu oraz obowiązków domowych. „Naszym zadaniem było m.in. wypasanie krowy, ale to wszyscy koledzy mieli podobnie. Dlatego ten czas był okazją, by pograć w piłkę i urządzać różne zabawy. Mieliśmy fantazję. Bawiliśmy się w wojsko albo zbieraliśmy spłonki i wrzucaliśmy je do ogniska. One wówczas strzelały. To była dla nas największa frajda” – opowiada. „Marek bardzo lubił czytać książki, często je wypożyczał z biblioteki. Zdarzało się, że przez to trochę zaniedbywał lekcje, bo tak go wciągała lektura”- wspomina jego siostra Danuta. Dodaje, że w dzieciństwie jej brat był łasuchem. „Ze słodkości najbardziej lubił budyń czekoladowy. Mama nam często to gotowała”- wspomina. Mówi też, że bardzo lubił zwierzęta. „Któregoś razu przyniósł do domu szczeniaczka. Starsza siostra Wala nazwała go Lord i on zawsze wybiegał Markowi na spotkanie, kiedy wracał z popołudniowych zajęć albo z kościoła”- dopowiada Danuta. „Któregoś razu przywiózł z wakacji na Mazurach dwa króliki, które otrzymał w prezencie od kuzynki. Sam zrobił dla nich klatki, a my wszyscy bardzo się cieszyliśmy z tych zwierzątek”- wspomina. „Brat chodził też wędkować. Razem z chłopakami z sąsiedztwa łowili ryby w pobliskiej Młynówce, która wtedy była czysta i pływały w niej nawet szczupaki. Częściej jednak jeździli do lasu, gdzie był taki drewniany most i stary wodospad. Tam łowili ryby i to była ich wakacyjna rozrywka”- dodaje Andrzej.
Ks. Marian mówi, że nie brakowało im towarzystwa do zabawy, bo w sąsiedztwie w każdej rodzinie było po 4-6 dzieci. „Ten okres w życiu to była sielanka. Nie było telewizji, więc wymyślaliśmy różne zabawy. Organizowaliśmy sobie wyścigi z kołem od roweru. Graliśmy w siatkówkę na terenie, gdzie wcześniej stała jakaś rudera. Zimą jeździliśmy na łyżwach po zamarzniętym stawie, a latem pogłębialiśmy rzeczkę, żeby można było w niej pływać” – wymienia ks. Marian. Kąpali się także w pobliskich jeziorach. Nie były to wówczas strzeżone kąpieliska. „Któregoś razu, jak uczęszczałem jeszcze do szkoły podstawowej, poszliśmy z chłopakami po lekcjach kąpać się w jeziorze”- wspomina ks. Marian. Przyznaje, że potrafił pływać, ale nie aż tak dobrze. „W pewnym momencie zacząłem się topić. Na szczęście obok pływał starszy chłopak i wyciągnął mnie z wody. Gdyby nie on, prawdopodobnie bym się utopił” – dopowiada. Mimo tego groźnego zdarzenia, w dalszym życiu nie zrezygnował z tej przyjemności, ale przyznaje, że do tego jeziora już nigdy więcej nie wchodził. „Jak później jeździłem rowerem wokół niego, to zawsze powracało wspomnienie tego zdarzenia i przychodziła myśl, że mogłem tu zostać na dnie, lecz Pan Bóg był łaskawy”- dodaje.
Ks. Marian ma bardzo dobre relacje z rodzeństwem, ale gdy byli jeszcze dziećmi, to zdarzały im się kłótnie. Robili sobie również psikusy. Wspomina, jak raz nabrał swoją młodszą siostrę. Akurat przyszła do nich do domu jakaś pani. „Poszedłem do siostry i mówię: Danka, to jest nasza ciocia, która przyjechała z Wilna. Biegnij i rzuć się jej na szyję, ucałuj. Siostra pobiegła tam, rzuciła się tej pani na szyję i zawołała: ciociu! Rodzice zdziwieni spojrzeli na nią i mama od razu jej wyjaśniła, że to nie jest nasza ciocia. Wtedy Danka powiedziała, że to ja jej tak powiedziałem i zaczęła płakać”- opowiada z uśmiechem i łobuzerskim błyskiem w oku, jakby ta sytuacja właśnie się wydarzyła.
Po chwili poważnieje i dodaje: „Najważniejsze było doświadczenie miłości rodziców, nawet jak mama czasami ścierką zdzieliła albo tata nas skarcił. Bardzo się o nas troszczyli. A życie było spokojniejsze. Nie tak jak jest teraz, tyle pogoni za tym, by więcej mieć i to jak najdroższe rzeczy. Myślę, że to nie jest dobry kierunek. Nie te wartości są najważniejsze”- tłumaczy ks. Marian. „Dziś młodzi odchodzą z Kościoła. Na to się składa wiele czynników, nie tylko wychowanie. Oczywiście wpływ mają też grzechy Kościoła, które stanowią zgorszenie, ale to trzeba sobie jasno powiedzieć, że grzech zawsze był, jest i będzie. Szatan będzie zawsze skłaniał człowieka do występowania przeciwko Bogu. My byliśmy wychowani tak, że Pan Bóg jest w życiu najważniejszy, a siłą jest nasza wiara i modlitwa”- wyjaśnia ks. Marian.
A jakim on był nastolatkiem? Znowu się rozpromienia, wracając wspomnieniami do lat młodości i przyznaje, że jak każdy nastolatek w tamtych czasach, chciał mieć jeansowe spodnie, dzwony. Zależało mu wówczas na tym, żeby się modnie ubrać i mieć odpowiednią fryzurę. Dodaje, że chciał mieć także rower. „Tata powiedział mi, że nie ma pieniędzy na rower, bo są ważniejsze wydatki, ale zaproponował, żebym w wakacje sobie na niego zarobił. Miałem koleżankę, której ojciec pracował w nadleśnictwie, więc poprosiliśmy ją, żeby pomogła nam znaleźć pracę”- opowiada ks. Marian. Udało się. Trafił do szkółki leśnej. „Czterech nas tam wtedy było. Musieliśmy chodzić z opryskiwaczami ręcznymi i robić opryski posadzonych drzewek. Ta praca była codziennie od rana do wieczora. Dziś myślę, że to było wykorzystywanie dzieci do pracy. Ale zarobiłem pieniądze i mogłem sobie ten rower kupić”- wspomina i przyznaje, że miał potem opory, żeby go pożyczać siostrze. „Tata mi wtedy powiedział: ponieważ sam zarobiłeś na ten rower, to go teraz szanujesz, ale podziel się z siostrą. Niech pojeździ”- opowiada ks. Marian. Zarobił również na wymarzone spodnie. Przyznaje, że w czasach licealnych chodził na szkolne potańcówki. „U nas w klasie z językiem łacińskim było mało chłopaków, więc koleżanki zawsze bardzo nalegały, żebyśmy na te imprezy przychodzili, bo nie było z kim tańczyć”- tłumaczy. „Brat był przystojnym chłopakiem. Miał kręcone włosy. Dziewczyny się za nim oglądały”- wspomina z uśmiechem jego brat Andrzej, a Danuta dodaje: „Miałam koleżanki, moje rówieśnice, które wypisywały jego imię na swoich piórnikach”. Andrzej przyznaje, że zawsze zazdrościł bratu tego, że potrafił się elegancko i modnie ubrać, oczywiście na miarę tamtych możliwości.
Kiedy wyjechał z domu, to część obowiązków spadła na młodsze rodzeństwo. Mówi, że brat Andrzej, kiedy mama zaczęła pracować w szpitalu jako salowa, chodził razem z nią, by jej pomóc czyścić podłogę w świetlicy (obecnie znajduje się tam kaplica szpitalna). „Brat prosił, żeby mama rzuciła tę pracę, bo była bardzo ciężka, ale skoro nie zrezygnowała, to chodził z nią i razem szorowali podłogi w szpitalu. Dla nas pomaganie rodzicom było naturalne. Tak byliśmy wychowani”- mówi ks. Marian.
Powołanie i poligon
Pobyt w paradyskim seminarium oraz w specjalnej jednostce wojskowej dla kleryków
Marian, po ukończeniu Szkoły Podstawowej nr 2 (obecnie Szkoła Podstawowa nr 2 im. Roberta Schumana w Wałczu), kontynuował naukę w Liceum Ogólnokształcącym im. Kazimierza Wielkiego w Wałczu. Przez te lata był ministrantem w parafii pw. św. Mikołaja. To był czas przed Soborem Watykańskim II, a więc Eucharystia sprawowana była w języku łacińskim. Rola ministrantów wówczas była jeszcze większa, bo tylko ministranci byli tymi, którzy prowadzili dialog z kapłanem w czasie Mszy św. Nie było więc możliwe sprawowanie Eucharystii bez udziału przynajmniej jednego ministranta. „Liturgii może do końca nie rozumiałem, jako dziecko, ale mi to imponowało. Obcowało się z tajemnicą, która w liturgii jest pociągająca, a myśl o tym, żeby zostać księdzem, chodziła mi po głowie od wczesnych lat życia” – przyznaje ks. Marian. „W którejś klasie, może to było w drugiej szkoły podstawowej, zdobyłem się na napisanie prośby o powołanie kapłańskie. Te prośby były odczytywane podczas nowenny odprawianej w każdą środę w kościele, a my zawsze chodziliśmy na tę nowennę” – opowiada. Różni księża prowadzili to nabożeństwo. Byli m.in. ojcowie bazylianie z Kościoła grekokatolickiego, a wśród nich ks. Arseniusz Kulibaba (pracował jako wikariusz w parafii rzymskokatolickiej pw. św. Mikołaja w Wałczu od 1948-1957 roku[9]). Ten ksiądz podczas nowenny przeczytał, że jakiś chłopczyk napisał taką prośbę. „Kiedy ją odczytał, to przerwał dalsze odczytywanie próśb i powiedział, żeby w jego intencji się pomodlić. Ten ksiądz potem wyjechał do Rzymu i nie wiedział, że to była moja prośba. A dla mnie to była wielka radość, chociaż potem o niej zapomniałem i życie toczyło się dalej” – wspomina ks. Marian i dodaje, że myśl o kapłaństwie jednak co jakiś czas powracała. Przekonuje, że to dlatego, że znał wspaniałych kapłanów, pracujących w parafii pw. św. Mikołaja w Wałczu. „Ci księża interesowali się nami, organizowali różnego rodzaju wycieczki, mecze, rajdy rowerowe, czy spływy kajakowe”- tłumaczy. Wspomina ks. kanonika Macieja Szałagana, który zabierał ministrantów m.in. na spacery do lasu. Wtedy grupa ministrantów była bardzo liczna. Zbiórki ministranckie odbywały się często, zdarzało się, że nawet codziennie. Szkolenia miały miejsce najczęściej w kaplicy katechetycznej pw. św. Józefa oraz w kościele pomocniczym pw. św. Krzyża[10]. „Byliśmy podzieleni na mniejsze grupy i każda z tych grup miała swojego szefa, starszego ministranta. Chodziliśmy chętnie na zbiórki ministranckie i na religię, bo wtedy nie było jeszcze katechezy w szkołach. Lekcje religii prowadzone były w salkach katechetycznych, gdzie przychodziło dużo młodzieży z różnych klas[11]” – opowiada ks. Marian. Wspomina też praktykę pierwszych piątków miesiąca, która polega na uczestnictwie w Mszy św. i przyjęciu Komunii św. co miesiąc, jako wynagrodzenie za grzechy Najświętszemu Sercu Pana Jezusa. „My chodziliśmy wtedy rano na Mszę św., a to oznaczało, że trzy godziny przed przyjęciem Komunii św. nie można było spożywać posiłków. Ówczesny proboszcz ks. Szałagan poprosił panie z parafii, by przygotowały w salce na plebanii kanapki z dżemem i do tego mleko lub kakao do picia. Po Mszy św. jedliśmy to śniadanie, a potem biegliśmy do szkoły” – opowiada. Przekonuje, że postawy księży im imponowały. „Z Wałcza poszło w tym czasie do seminarium szczęściu chłopaków. Jeden potem odszedł w czasie formacji, bo stwierdził, że to nie jego droga, ale pozostali zostali kapłanami[12]” – dodaje.
A kiedy on podjął decyzję? To było w ostatniej klasie szkoły średniej. „Czułem taki wewnętrzny głos, żeby wstąpić do seminarium, ale kiedy miałem ostatecznie zdecydować, byłem rozdarty, czy pójść tą drogą, czy zakładać rodzinę. Trudne to było”- przyznaje ks. Marian, ale dodaje, że jak już się zdecydował, to poczuł ogromną ulgę i taki wewnętrzny spokój. „Pamiętam, że wróciłem ze szkoły, a mama zauważyła, że coś się ze mną dzieje. Zapytała, ale nie powiedziałem jej od razu. Sam musiałem ochłonąć”- wspomina ks. Marian i dodaje, że jak już oznajmił mamie o swojej decyzji, to ona się popłakała. „Tata wiedział, że pisałem podania na różne uczelnie[13], więc kiedy usłyszał, że chcę iść do seminarium, to powiedział: ja się cały czas o to modliłem”- opowiada wzruszony.
Marian Subocz wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Gościkowie-Paradyżu 1 października 1965 roku[14]. To piękny, pocysterski klasztor z przełomu XIII i XIV wieku. Pojechał tam ze swoim proboszczem ks. Czesławem Krusiewiczem. „Jak zobaczyłem te stare mury, potężny budynek, to poczułem się taki przytłoczony. Później spotkałem kolegów, którzy przede mną wstąpili, m.in. ks. Jana Guzowskiego[15] i ks. Bolesława Dąbrowskiego[16]. Dzięki temu łatwiej mi było się tam odnaleźć” – wspomina ks. Marian. Przed przyjęciem do seminarium musiał się spotkać z rektorem, którym był wówczas ks. dr Gerard Dogiel ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy Wincentego á Paulo[17]. „Pamiętam tę rozmowę z rektorem. Najpierw zapytał o nazwisko. Powiedziałem Subocz. A on do mnie: a Subocz wie, że w Wilnie jest ulica Subocza? Odpowiedziałem, że wiem, bo moi rodzice stamtąd przyjechali. Rektor wówczas powiedział, że on też jest z Wilna, tylko on pochodził z rodu książęcego” – opowiada ks. Marian.
W warunkach przyjęcia i pobytu w Diecezjalnym Seminarium Duchownym w Gościkowie-Paradyżu czytamy, że konieczne było dostarczenie kompletu dokumentów, m.in. własnoręcznie napisanego życiorysu, świadectwa chrztu, bierzmowania oraz moralności, wystawionego przez ks. proboszcza i przez katechetę. W pożółkłym już od upływu czasu dokumencie, datowanym na 31 sierpnia 1965 roku, jaki zachował się w archiwum rodzinnym Suboczów, jest także wykaz rzeczy do zabrania ze sobą do seminarium. Alumni wówczas w ciągu roku akademickiego mieszkali stale w seminarium. Mogli wyjeżdżać jedynie na ferie świąteczne i letnie. Musieli więc zabrać ze sobą m.in.: ubrania, obuwie, płaszcze (letni i zimowy), kapelusz lub czapkę, kołdrę (pierzynę), poduszkę, koc i dwie zmiany pościeli, komżę, a także śpiewnik kościelny ks. Siedleckiego oraz mszalik i Pismo Święte. Wpisowe wynosiło 100 zł[18], a opłata miesięczna również 100 zł i 1 kg tłuszczu. Studia miały trwać sześć lat i obejmowały dwa lata filozofii i cztery lata teologii.
Po pierwszym roku studiów teologicznych, kleryk Marian Subocz został wysłany na komisję wojskową, gdzie dowiedział się, że został wydelegowany do odbycia służby wojskowej. Z jego seminarium wybrali sześciu alumnów. Ta wybiórczość, zdaniem ks. Mariana, była również rodzajem prześladowania duchowieństwa w czasach komunistycznych. „Chodziło o to, żeby w społeczności kleryckiej wzbudzić wątpliwości, czy lepsi są ci, którzy zostali skierowani do wojska, czy gorsi?”- tłumaczy duchowny. W październiku 1966 roku został zabrany do wojska wraz z kolegą, nieżyjącym już ks. Antonim Czernuszewiczem[19], który również pochodził z Wałcza. Zanim przekroczył progi koszar, na początku maja, wziął udział w obchodach Tysiąclecia Chrztu Polski. „Wtedy wszyscy klerycy zostali zaproszeni na Jasną Górę. Ci, którzy zostali wezwani do odbycia służby wojskowej, szli obok obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Część z nas mogła ten obraz nieść [20]”- opowiada. W czasie wakacji przebywał w domu, a przez dwa tygodnie w seminarium, gdzie jeszcze przed wyjazdem do wojska odbyły się obłóczyny. Po tym pobycie pożegnał się z przełożonymi w seminarium oraz bracią klerycką i wyjechał. „Przełożeni w seminarium mówili nam, żebyśmy zachowywali się w wojsku tak, jak zachowywaliśmy się w seminarium” – wspomina. Wówczas w Polsce zostały utworzone trzy jednostki kleryckie: w Bartoszycach, Brzegu i w Szczecinie Podjuchach[21]. Jednostka w Bartoszycach była najliczniejsza, określana nawet największym seminarium duchownym w Polsce. Jak podaje ks. Adolf Setlak w Służba wojskowa alumnów WSD w PRL i jej ocena w wypowiedziach alumnów i kapłanów rezerwistów (Olsztyn 2002) w 1966 roku wcielono do wojska w tej jednostce 229 kleryków. W 1967 r. odbywało tam służbę 320 alumnów[22]. Żadne seminarium nie miało aż tylu studentów. Do niej trafił kleryk Marian Subocz.
W 1966 roku w JW 4413 powołano kleryków z 25 seminariów (19 diecezjalnych i 6 zakonnych)[23]. Po przyjeździe do Bartoszyc, Marian Subocz najpierw zgłosił się na parafię, zgodnie z radą rektora seminarium, a dopiero potem udał się do jednostki. „Od razu po przyjęciu, zostaliśmy ostrzyżeni i otrzymaliśmy mundury. Potem zrobili zbiórkę. Na początku nie mogliśmy siebie rozpoznać, bo wszyscy mieli wygolone głowy” – wspomina ks. Marian. Trafił do III kompanii, gdzie odbywał służbę wraz z klerykami m.in. z Wrocławia, Poznania, Częstochowy, Krakowa, Tarnowa i Przemyśla. Zajmowali drugie piętro, gdzie oprócz sal żołnierskich, znajdowały się pokoje dla dowódców, kancelaria, toalety i umywalnie. Podobnie było na innych kondygnacjach, gdzie ulokowane były pozostałe dwie kompanie. Każda z nich składała się z trzech plutonów, które dzieliły się na trzy drużyny. W sumie każda kompania w tamtym czasie liczyła około stu żołnierzy. Jednostki kleryckie były wyłączone z ogólnopolskiej wojskowej organizacji. Podlegały bezpośrednio pod Ministerstwo Obrony Narodowej, a dokładnie pod Główny Zarząd Polityczny Ludowego Wojska Polskiego[24]. Formalnie był to 54. Szkolny Batalion Ratownictwa Terenowego.
Bartoszyce, to dziś ponad 22-tysięczne miasto, położone w północnej Polsce, w woj. warmińsko – mazurskim. W tamtym czasie liczba mieszkańców była o połowę mniejsza. Były tam wtedy trzy kościoły: kościół farny pw. św. Jana Apostoła i Ewangelisty, kościół pw. św. Jana Chrzciciela i kościół św. Brunona. Jednostka wojskowa znajdowała się w poniemieckich koszarach na obrzeżach miasta, dziesięć kilometrów od granicy z Rosją, a wówczas ZSRR. To sprzyjało izolacji i celom władz Polski Ludowej, by odwieźć tych młodych ludzi od podjętych decyzji i realizować plan ateizacji społeczeństwa. Polityka władz państwowych zmierzała do rozbicia jedności Kościoła katolickiego, a także sparaliżowania systemu kształcenia przyszłych kapłanów. W wojsku alumni byli poddawani ciągłej indoktrynacji i namawiani do rezygnacji z dalszej nauki w seminariach duchownych[25]. Początkowo, w latach 1959-1964, alumnów wcielano pojedynczo do różnych jednostek wojskowych na terenie całej Polski. Przebywali tam wraz z żołnierzami służby zasadniczej, ale władze komunistyczne wycofały się z tego pomysłu, bo klerycy katechizowali innych żołnierzy, włączali we wspólne modlitwy, uświadamiali czym są treści przekazywane im podczas tzw. zajęć politycznych[26]. „W czasie tych zajęć czytali nam Trybunę Ludu. My wtedy pisaliśmy listy do domu albo graliśmy w karty”- wspomina ks. Marian. Jego służba wojskowa w Bartoszycach trwała dwa lata. W tym czasie nie mogli w niedzielę i święta uczestniczyć w Eucharystii. Spotkania z rodziną i wychowawcami seminaryjnymi były ograniczone do minimum. Rzadko dostawali przepustki. W piątki było serwowane mięso na obiad, a w niedzielę, gdy w parafii były sprawowane Msze św., żołnierzy zabierali na przykład do kina.
W każdej sali, gdzie przebywali klerycy, był minimum jeden żołnierz służby zasadniczej. Według wytycznych podpisanych przez ówczesnego szefa Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego gen. Wojciecha Jaruzelskiego, miał to być aktywista partyjny[27]. „Jego zadaniem było przysłuchiwanie się naszym rozmowom, obserwacja czy przestrzegamy regulaminu. W jednostce nie można było mieć żadnych książek, różańców czy modlitewników. Obowiązywał też zakaz wspólnej modlitwy, ale my modliliśmy się nawet przy tych żołnierzach”- opowiada ks. Marian. „Mówiliśmy im, że jeżeli chcą, mogą do nas dołączyć, a jeżeli nie, to mogą wyjść. U nas w sali był taki chłopak, który powiedział, że jego nie obchodzi, co my robimy. On zresztą spał zawsze pod łóżkiem, bo jak to w wojsku, rano trzeba było mieć idealnie zaścielone łóżko, a jemu się nie chciało codziennie tego robić. Według mnie ten chłopak był porządnym człowiekiem”- uważa ks. Marian.
Codzienność w realiach wojskowych nie była dla kleryków łatwa. Dowódcy znęcali się nad nimi i uprzykrzali im służbę. „Często zwoływali alarmy. Musieliśmy wtedy nawet w środku nocy w pełnym umundurowaniu meldować się przed blokiem”- wspomina ks. Marian. Pełne oporządzenie to broń z trzema zapasowymi magazynkami, maska przeciwgazowa, plecak, hełm, saperka, pałatka. „Mieliśmy oficerów, którzy na różne sposoby sprawdzali nas, próbowali złamać psychicznie, czasem znęcali się nad niektórymi kolegami”- opowiada. „Ważną rolę miały odegrać zajęcia polityczne, których zadaniem było nas zmiękczyć, odwieść od decyzji bycia w seminarium duchownym. My nie poddawaliśmy się tej propagandzie”- wyjaśnia ks. Marian. „Pamiętam, że przyszedł taki oficer, który przyjechał z Warszawy. Podczas zajęć z nim jeden z kolegów wstał i powiedział: proszę pana, o czym pan tu nam mówi? Proszę powiedzieć, co się stało z oficerami w Katyniu? Odpowiedział, że to Niemcy ich zamordowali. A kolega: proszę pana, pan się jeszcze historii nie nauczył. Wszystkie dokumenty na świecie mówią, że to zrobiła armia radziecka, a pan nam takie bajki opowiada. To był nawet pułkownik jakiś, więc on dalej do niego: dlaczego pan, jako oficer, nie upomina się o swoich rodaków, żołnierzy, którzy oddawali życie za Polskę i zostali zabici przez sowietów? Oficer wyszedł szybko z tej sali”- wspomina ks. Marian. Za takie zachowanie byli karani dodatkowymi zbiórkami i ćwiczeniami. Ks. Marian wspomina, jak pewnego razu kazali im gdzieś biegać wiele kilometrów, ale oni się tym nie przejmowali. „Byliśmy młodzi, po 19-20 lat. Mieliśmy dużo energii, więc ta musztra za karę nie była wielkim problemem”- przyznaje ks. Marian i dodaje, że czasami robili przełożonym na złość. „Kapral, który prowadził ćwiczenia, też biegał z nami. Pewnego razu wydał komendę, że mamy już zawracać, ale my udaliśmy, że nie słyszymy i biegliśmy dalej. Pomyśleliśmy niech zobaczy co, to znaczy.. my damy radę. Potem nas wzięli na zbiórkę i krzyczą: żołnierze, nie wykonaliście rozkazu! A my: jak to? Nikt w maskach gazowych nie słyszał zmiany rozkazu”- opowiada z uśmiechem ks. Marian. W taki sposób okazywali swój sprzeciw. Wspomina jeszcze inne zdarzenie: „Jak szliśmy ulicą w Bartoszycach w hełmach z orzełkiem i ktoś od czoła kolumny zaczyna piosenkę My pierwsza brygada! Ludzie zaczęli się oglądać za nami. Co to za wojsko? Śpiewanie tej piosenki było wtedy w Polsce zabronione. Po tym zdarzeniu zaczęli nas przeprowadzać nie przez środek miasta, tylko naokoło”.
Tych sytuacji, kiedy wspólnie stawiali opór wobec dowództwa, było więcej. Ks. Marian opowiada, że którejś niedzieli podoficerowie chcieli ich zawieźć do pracy w PGR-ach do zbierania ziemniaków. Umówili się, że nie pojadą. „Powiedzieliśmy, że możemy pojechać w każdym dniu tygodnia, tylko nie w niedzielę. Kiedy nie chcieli ustąpić, oznajmiliśmy, że skoro mamy pracować w niedzielę, to najpierw chcemy pójść do kościoła” – wspomina. Ich przełożeni nie chcieli się zgodzić na warunki kleryków-żołnierzy. Zorganizowali zbiórkę, podstawili dwa duże samochody wojskowe i kazali im wsiadać. „My staliśmy dalej. Podeszło dwóch kaprali i na siłę nas chcieli wepchnąć do samochodów. Oporu nie stawialiśmy, bo za to mógł nam grozić proces sądowy, więc ostatecznie wsiedliśmy”- kontynuuje opowieść ks. Marian. „Jak zajechaliśmy do tego PGR-u, kazali nam pracować. Postawiliśmy warunek, że najpierw Msza św. w kościele, a później ewentualna przymusowa praca. Staliśmy tak pół godziny, godzinę, dłużej i nic. W końcu komenda: Zbiórka! Powrót do koszar!”
Klerycy domagali się również organizacji rekolekcji i z czasem udało im się je wywalczyć. Wspomina, że przeprowadzili je księża wojskowi, którym za bardzo nie ufali, ponieważ byli to tzw. księża patrioci[28]. „Poprosiliśmy, żeby rekolekcje odbywały się w kościele, bo byli tam inni księża z dekanatu i do nich szliśmy do spowiedzi”- opowiada ks. Marian. Klerycy mieli pretensje do księży wojskowych, że ich nie bronili w sytuacjach, gdy byli gnębieni lub niesprawiedliwie traktowani przez dowództwo. Mówi, że mimo zakazu, odmawiali wieczorem różaniec, a w czasie, gdy w kościele odprawiana była Eucharystia, któryś z kolegów brał mszalik i na sali recytował. „To nam pozwalało na taką łączność duchową poprzez modlitwę tekstami z liturgii”- wspomina.
W czasie służby byli zabierani do kina na propagandowe filmy, m.in. opowiadający o Leninie Z iskry rozgorzeje płomień. „Gdy tylko zaczęła się projekcja, to my robiliśmy sobie drzemkę. Ale zorientowali się, że nikt nie ogląda i od nowa włączali film. Trzy razy próbowali nam ten film wyświetlić, ale im się nie udało”- wspomina ks. Marian. Czasem organizowali zabawy, nawet podstawiali autobusy, żeby ich zabrać z jednostki. Na zabawy zapraszali dziewczyny z pobliskich szkół, np. krawieckiej. W taki sposób też ich chcieli odwieść od studiowania teologii. „Czasem nie widzieli, co z nami robić. Zajęcia polityczne trwały po pięć godzin. To ile można tego słuchać? Nauczyłem się tam w brydża grać, bo jak tam siedziało ze stu chłopaków, to z przodu nie było widać, co się w głębi sali działo”- opowiada ks. Marian. Nauczył się tam również palić papierosy. Opowiada, że podczas ćwiczeń wojskowych, kiedy musieli być w maskach przeciwgazowych, to wkładali pod maski pudełka od papierosów i dzięki temu łatwiej się oddychało. Kleryków angażowano do różnych prac, jak sprzątanie magazynów, budowa strzelnicy, dyżury w kuchni. „W pobliżu przy granicy budowano szkołę, zabrano tam około dwudziestu żołnierzy do pomocy. Klerycy chętnie jechali, bo tam pracowali inni ludzie, którzy przynosili chleb, mleko czy coś innego do jedzenia i się tym dzielili. Żołnierze wtedy byli permanentnie głodni”- wyjaśnia ks. Marian. Wspomina, że na obiady serwowano zupę, ale to nie wystarczało tym młodym mężczyznom, szczególnie gdy byli po ćwiczeniach. „Czasami podawano śledzie, niestety tak słone, że ciężko je było zjeść, ale jedliśmy. Najlepiej smakowała grochówka z wkładem”- opowiada. „Tego jedzenia nam ciągle brakowało, a na dodatek musieliśmy jeść w pośpiechu. Chodziliśmy więc do kantyny, żeby coś dokupić do jedzenia, najczęściej ćwiartkę śmietany i bułkę. Każdy też starał się mieć zawsze w plecaku chleb z cebulą, na wypadek nagłych ćwiczeń w terenie”- dodaje.
Kleryk Marian Subocz pierwszą przepustkę otrzymał po dwóch miesiącach. Do domu nie mógł pojechać, bo jednostka oddalona była od niego 350 km. Do seminarium miał znacznie dalej, bo prawie 500 km. W czasie przepustek szedł do kościoła na Mszę św. Mówi, że zawsze byli w mundurach, bo taki był wymóg i tak też służyli do Mszy, żeby jednocześnie pokazać ludziom, że tam w wojsku są klerycy. Odwiedzał wraz z innymi klerykami także jedną panią, którą nazywali Babcią. Była to Konstancja Skuriat, mieszkająca w małym domku blisko koszar. „Zawsze przyjmowała u siebie kleryków. Częstowała nas herbatą i szykowała coś do jedzenia. U niej mieliśmy taki przystanek w czasie przepustek, jak była brzydka pogoda. Zdarzało się, że siedziało tam z 10-15 kleryków. Pani Konstancja została pochowana na cmentarzu w Słupsku[29]”- opowiada ks. Marian. „Babcia klerycka to postać-legenda. Kobieta niezłomnego charakteru, o niezwykłej historii życia, którego połowę poświęciła dzieciom, a drugą połowę klerykom. Kiedy w 1953 roku, podążając za dorosłymi dziećmi, przyjechała do Bartoszyc ze wschodniej Wileńszczyzny, była już po sześćdziesiątce. Przez kilka lat sprzątała w bartoszyckich urzędach, prowadząc jednocześnie swoją prywatną wojnę. Wszędzie, gdzie była, z uporem wieszała krzyże, nie bojąc się nikogo. Jej silnego charakteru obawiały się natomiast wnuki. Kiedy pod koniec lat 50. w koszarach zaczęli się pojawiać klerycy, pod ich wpływem złagodniała. Znalazła nową misję. Żyła dla nich, oddana całym sercem. (…) Jednopokojowe mieszkanie Konstancji Skuriat stało otworem dla wszystkich alumnów. (…) Kiedy nie było jej w domu, klerycy wchodzili sami, bo dobrze wiedzieli, że chociaż na drzwiach wisi duża kłódka, nie jest zamknięte. W zeszycie wpisywali tylko Byłem, Zjadłem, Zostawiłem książki, Pożyczyłem pieniądze (…)”- tak opisują ją Ewa Czaczkowska i Tomasz Wiścicki w książce o ks. Jerzym Popiełuszce, który również gościł pod dachem babci kleryckiej[30].
Ks. Marian Subocz przyznaje, że czasami sami sobie organizowali przepustki. „Przy jednostce znajdowała się świniarnia, za którą była dziura w płocie. Tamtędy przechodziło się do miasta. Wtedy gazetą zasłanialiśmy twarz, mijając blok wojskowych, żeby nas nie rozpoznali”- wspomina ks. Marian.
Święta spędzali w jednostce. Czasem kilku żołnierzy otrzymało przepustki, ale większość zostawała. „W Wigilię Bożego Narodzenia podawano śledzie. Mieliśmy swój opłatek, więc łamaliśmy się między sobą. W tym okresie było więcej odpoczynku, ale nie mogliśmy iść na pasterkę. Tego zabraniali”- wspomina ks. Marian. Z rodzicami, na przestrzeni tych dwóch lat służby, widział się kilka razy. „Pamiętam, jak któregoś dnia wracałem ze szkoły i sąsiadka powiedziała mi, że mamy gościa. Nie wiedziałem kogo się spodziewać, bo rodzice nie wspominali wcześniej, że ktoś nas odwiedzi”- opowiada Andrzej. Wszedł do domu i zobaczył brata w mundurze. „Minął rok od jego wyjazdu do jednostki wojskowej. Nie mógł wtedy uprzedzić rodziny o swoim przyjeździe. To było dla nas duże przeżycie”- dodaje brat ks. Mariana. „Przyznaję, że mniej pamiętam ten moment, kiedy brat poszedł do seminarium. Bardziej zapamiętałem jego pobyt w Bartoszycach. Mama przechorowała to jego wojsko. Miała silną nerwicę. Musieliśmy korzystać z opieki lekarskiej”- wspomina. „W związku z tym, my też to przeżywaliśmy, bo widzieliśmy, że to nie jest coś normalnego. Nie wszystko wtedy rozumiałem, ale widząc reakcję mamy, czułem, że jest to krzywda wyrządzana nie tylko memu bratu, ale także rodzicom i całej rodzinie”- dodaje Andrzej.
Na przysięgę pojechała tylko mama, bo dla rodziny taki wyjazd stanowił duży wydatek. Ale była to okazja, żeby odwiedzić syna kleryka, przymusowo wcielonego do wojska. „Są zdjęcia z tego spotkania. Wyraz twarzy naszej mamy mówi wiele: jest smutna, zmartwiona, przeżywająca głęboko pobyt brata w wojsku”- tłumaczy Danuta. „Marek się rodzicom nie skarżył i nie opowiadał, co tam przeżywał, ale mama kontaktowała się z matką innego kleryka i rozmawiała z księżmi, więc wiedziała co tam się działo”- dopowiada Andrzej. „Chcę podkreślić, że my przysięgi nie składaliśmy, bo powiedzieliśmy, że to nie jest przysięga na naszą Ojczyznę. To oni wzięli dodatkowo jeszcze inną kompanię, żeby ktoś mówił za nas. Ale nie mieliśmy z tego powodu poważnych konsekwencji” – tłumaczy ks. Marian.
Przyznaje, że ta dwuletnia służba wojskowa była dla niego stratą czasu. „W ten sposób prześladowano Kościół. Przecież wszyscy studenci, którzy studiowali na innych uniwersytetach, mieli służbę wojskową w czasie wakacji lub po studiach. Nam przerwano naukę bardzo świadomie na dwa lata. I w tym czasie padały propozycje pomocy w dostaniu się na inne uczelnie, pod warunkiem, że zadeklarujemy odejście z seminarium. W ramach służby była szeroko zakrojona indoktrynacja polityczna, żebyśmy zmienili nasze myślenie o władzy, systemie komunistycznym”- uzasadnia kapłan.
Niektórzy chcieli w czasie pobytu w wojsku kontynuować studia. Dostawali skrypty i przechowywali je w siennikach, a egzaminy zdawali w czasie przepustek. Ks. Marian, idąc za radą swojego rektora, podjął dalszą naukę dopiero po zakończeniu służby i po powrocie do seminarium. W wojsku klerycy czasami pomagali w nauce swoim przełożonym. „Sierżanci przychodzili do nas i prosili o pomoc w zdaniu matury. Zgadzaliśmy się im pomagać, ale tak, żeby nikt tego nie widział. Potem nam dziękowali. Niektórzy wyraźnie męczyli się tą służbą, zwłaszcza oficerowie, którzy pochodzili z rodzin katolickich”- mówi ks. Marian.
Niestety, miał też przykre doświadczenia ze strony przełożonych. Szczególnie pamięta jedno zdarzenie, kiedy oficer polityczny kazał mu pójść do magazynku po broń, a to było na innym piętrze. „Kiedy wróciłem z bronią, stwierdził, że jest brudna. Kazał mi wrócić do magazynku, wyczyścić i wrócić. Dał mi na to dwie czy trzy minuty. No to pobiegłem tam, odetchnąłem kilka razy i wróciłem, bez ponownego czyszczenia broni. Chyba kilka razy kazał mi tak biegać”- opowiada ks. Marian i dodaje, że wtedy strasznie się zdenerwował i nie wytrzymał. „Powiedziałem mu, że nawet hitlerowcy tak nie postępowali, jak wy robicie z nami, tylko dlatego, że jesteśmy klerykami. Dodałem, że już jego rozkazów nie będę słuchał”- wspomina. I dalej powiedział mu, że doprowadził go do takiego stanu, że prosi o wezwanie lekarza. Opowiada, że poszedł do swojej sali i się położył. „Faktycznie byłem strasznie zdenerwowany. On przybiegł za mną i mówi, żebym nie udawał, a ja dalej, że proszę wezwać lekarza, bo źle się czuję i boli mnie serce. Przechodzili jacyś przełożeni i kazali mnie zostawić. Jak odszedł, to po jakimś czasie się uspokoiłem”- dopowiada. Co ciekawe, ta historia po latach miała swój ciąg dalszy.
„Proszę sobie wyobrazić, że jak już byłem rektorem w seminarium duchownym w Koszalinie i nastąpiła odwilż, wówczas komendant Szkoły Oficerskiej zadzwonił z prośbą, czy mógłby jakiś ksiądz poprowadzić zajęcia dla oficerów z filozofii czy z etyki. Jeden z kolegów tam poszedł”- opowiada ks. Marian. Mówi, że po tych zajęciach komendant mu podziękował za pomoc i w czasie tej rozmowy ks. Marian opowiedział o swoim pobycie w wojsku oraz o jednym z oficerów, który był wobec niego szczególnie złośliwy. Kiedy komendant dowiedział się o kogo chodzi, oznajmił, że on będzie u niego w Koszalinie za dwa tygodnie. „Powiedziałem, że serdecznie go zapraszam na kawę do seminarium. Chciałem porozmawiać o służbie w wojsku. I ten pułkownik przyjechał. Zapytał, czy go pamiętam i przyznał, że głupio się czuje. Przeprosił mnie”- opowiada ks. Marian. „Powiedziałem mu, że rozróżniam człowieka od ideologii. Nigdy nie zaakceptowałem ideologii, ale rozumiem, że człowiek może zbłądzić”- dopowiada. „W tym przypadku ten wojskowy pięknie się zachował i podziękowałem mu za to, że przyjął moje zaproszenie”- wspomina ks. Subocz.
W kamaszach z błogosławionym
Wspomnienie o ks. Jerzym Popiełuszce
Marian Subocz odbywał służbę wojskową w jednostce w Bartoszycach w tym samym czasie co bł. Jerzy Popiełuszko, wtedy także kleryk. Późniejszy kapelan Solidarności był szczególnie gnębiony przez dowództwo. Posiadanie różańców, książeczek do modlitwy było zabronione, ale niektórzy oficerowie przymykali na to oko. Inni byli rygorystyczni. Na takiego trafił Alek Popiełuszko, alumn warszawskiego seminarium duchownego[31]. „Nosił na ręce różaniec w formie obrączki, który otrzymał od Prymasa Wyszyńskiego i powiedział, że go nie zdejmie. Wtedy zaczęli się nad nim znęcać”- opowiada ks. Marian. W Biuletynie IPN nr 10 (167) Milena Kindziuk opisuje doświadczenia ks. Jerzego Popiełuszki z pobytu w wojsku. Przytacza wspomnienia jego kolegów, kleryków, którzy z nim służyli w jednostce i razem przebywali na sali. W tej publikacji czytamy, że zdarzało się tak, że kleryk Popiełuszko musiał do oficera czołgać się na kolanach, po ziemi. Nie otrzymywał przepustek, w czasie wolnym musiał w pełnym rynsztunku kilka razy w ciągu dnia meldować się u oficera, trocinami szorować korytarze i czyścić toalety. Sam Alek Popiełuszko pisał do swojego ojca duchownego w seminarium ks. Czesława Miętka: „[Dowódca] Kazał mi się rozbuć, wyciągnąć sznurówki z butów, zdjąć onuce. Stałem więc przed nim boso. Oczywiście cały czas na baczność. Stałem jak skazaniec. Zaczął się wyżywać. Stosował różne metody. Starał się mnie ośmieszyć. Poniżyć przed kolegami, to znów zaskoczyć możliwością urlopów i przepustek. Boso stałem przez godzinę. Nogi zmarzły, zsiniały…”[32]. Mimo to kleryk Alek Popiełuszko nie dał się złamać. Zachęcał innych do wspólnej modlitwy i ją inicjował. „W każdy piątek prowadził dla żołnierzy-kleryków drogę krzyżową, a w pozostałe dni tygodnia, na wzór porządku seminaryjnego, proponował czas skupienia, rozmyślań duchowych. Codziennie wieczorem przewodził nieszporom, czyli modlitwie brewiarzowej, którą odmawiają duchowni. W ten sposób seminarzyści kontynuowali swoją formację kapłańską”- można przeczytać w biuletynie[33]. Ks. Marian Subocz wspomina, że fizyczne znęcanie się nad klerykami dotyczyło wielu z nich. Wspomina już nieżyjącego kolegę, który miał lęk przed wodą. „Podoficerowie chyba o tym wiedzieli. Zakładali mu pas i z trampoliny kazali skakać do basenu albo na sznurze wrzucali go do wody. Śmiali się z tego i ciągnęli za tę linę. To było straszne znęcanie się”- wspomina z oburzeniem ks. Marian. Podobnie traktowany był Alek Popiełuszko[34].
Ks. Marian Subocz poznał go osobiście. „Byliśmy w jednym bloku. Widywaliśmy się z Jurkiem w klubie żołnierskim, gdzie chodziliśmy na kawę, a także w kościele podczas rekolekcji. Słyszeliśmy od kolegów z II kompanii, że nad nim i nad jeszcze innymi klerykami znęcali się podoficerowie”- wyjaśnia ks. Marian. „On był normalnym człowiekiem, ale nadzwyczajne było to, jak bronił swojej wiary. Wyrażało się to m.in. w tych drobnych gestach, że nie chciał zdjąć medalika czy różańca. A potem ta jego postawa w czasie Solidarności. Przecież on był fizycznie słaby, ale dzięki wierze silny duchem. Dla nas wszystkich był wzorem”- tłumaczy ks. Marian. Stara się co roku jeździć do Warszawy w rocznicę śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, by wspólnie z innymi księżmi, którzy służyli z nim w Bartoszycach, odprawić Mszę św. przy jego grobie i się z nimi spotkać. „Coraz mniej nas przyjeżdża. Ostatnio, kiedy tam byłem, przyjechało nas może 60 czy 70. Ale mamy już ponad 70 lat, a niektórzy blisko 80, bo do wojska zostali powołani na czwartym lub piątym roku studiów”- tłumaczy. „Wspominamy go, modlimy się wspólnie. Jurek był człowiekiem, który robił coś ważnego, narażając się na niebezpieczeństwo i poniósł męczeńską śmierć. Wtedy patrzyliśmy na to jak na stratę bardzo dobrego kapłana i kolegi, ale teraz cieszymy się, że mamy nowego świętego”- opowiada. „Jeździliśmy też do jego matki, jeszcze jak Jurek żył. Chcieliśmy mu okazać solidarność, bo wiedzieliśmy, że był nękany. A po jego śmierci, byłem tam chyba cztery razy. Raz nawet wraz z biskupami z Francji, bo chcieli koniecznie spotkać matkę ks. Popiełuszki”- opowiada ks. Marian. Dziś w pokoju gościnnym na plebanii parafii pw. św. Marcina w Kołobrzegu, gdzie ks. Marian jest proboszczem, na stoliku stoi krzyż z kawałkiem kamienia z grobu bł. Jerzego Popiełuszki.
Kiedy opuszczali koszary, nie zdawali sobie sprawy, że po szesnastu latach, bardzo bogatych w trudne wydarzenia w kraju, ich kolega z wojska zostanie brutalnie zamordowany. Ks. Jerzy Popiełuszko był duszpasterzem ludzi pracy, służby zdrowia i prześladowanych, aktywnie wspierał Solidarność. Odprawiał Msze św. za Ojczyznę, które gromadziły tłumy wiernych i działaczy opozycji z całej Polski. Nawoływał do pojednania, aby zło dobrem zwyciężać. Zginął z rąk funkcjonariuszy komunistycznych służb 19 października 1984 roku, torturowany, a następnie utopiony w Wiśle koło Włocławka. „To był szok dla nas wszystkich, bo nikt nie myślał, że komuniści zamordują go w tak okrutny sposób”- wspomina ks. Marian. „Jurek bardzo się angażował w pomoc na rzecz ludzi związanych z Solidarnością, poszkodowanych przez ówczesną władzę. Gromadziło się wokół niego mnóstwo osób, więc było do przewidzenia, że prędzej czy później UB będzie próbowała go pozbawić życia. Dla nas, znajomych z wojska, informacja o jego śmierci była szczególnie bolesna”- dodaje. Jednocześnie podkreśla, że po tym wydarzeniu, nie tylko wśród duchowieństwa w Polsce, ale w całym społeczeństwie zrodziła się nadzieja, że nastąpią zmiany. „Mówiliśmy wtedy, że ta jego męczeńska śmierć musi przynieść owoce, jakieś przemiany społeczne. Ona nie może być na próżno i tak się stało”- zamyśla się ks. Marian. Przyznaje, że postawa ks. Jerzego bardzo mu imponowała. „On był takim chuchrem. Miał problemy zdrowotne. Prymas Józef Glemp chciał go wysyłać na studia do Rzymu, ale ks. Jerzy nie przyjął tej propozycji. Powiedział, że chce być z wiernymi, którym chce służyć w tak trudnym czasie. I ten kapłan dał siłę tylu rodakom”- przekonuje. „Był przykładem na to, że nawet bez broni człowiek może pokonać zło i to jest piękne świadectwo człowieka i kapłana. Pokazał, że żył na co dzień tym, co głosił”- wyjaśnia ks. Marian i uzasadnia: „Chrystus wziął na siebie krzyż, żeby odkupić człowieka i przeznaczyć wszystkich do świętości. Ksiądz Jurek postąpił podobnie. Głosił Ewangelię i w tak trudnych chwilach dawał ludziom siłę i nadzieję. Mimo, że miał świadomość jak jest niewygodny dla władz komunistycznych, to się nie wycofał. Był człowiekiem głęboko wierzącym i ufającym Bogu”. Zdaniem ks. Mariana, ludzie, którzy go zamordowali, do końca życia będą mieli wyrzuty sumienia.
Dziś ks. Marian ma kolegę błogosławionego[35]. „Modlę się za wstawiennictwem ks. Jerzego. Zależało mi, żeby moi parafianie też to robili, dlatego zawiesiłem w kościele[36] jego portret. Kiedy odprawiam Mszę św., to zawsze na niego spoglądam i czasami w trudnych sytuacjach mówię: Jurek, pomóż. Wiem, za co oddał swoje życie i w jakim celu”- stwierdza. „Na szczęście Pan Bóg wyprowadza dobro z każdego cierpienia i ta jego śmierć przynosi piękne owoce. Wielu młodych ludzi nawróciło się poprzez jego męczeńską śmierć i wielu wróciło do Kościoła, do Pana Boga. Myślę, że nawet w gronie osób związanych z władzami komunistycznymi czy służbami, mogli być tacy ludzie, których poruszyła postawa ks. Jerzego i jego niewinna śmierć” – uważa ks. Marian.
Ks. Marian Subocz 18 października 2011 roku został wyróżniony Medalem Błogosławionego Ks. Jerzego Popiełuszki. W specjalnym dekrecie, wydanym w związku z tą okolicznością, biskup polowy Wojska Polskiego Józef Guzdek pisał, że medal ten jest wyrazem pamięci i wdzięczności Kościoła za świadectwo wiary i posługę według ewangelicznej wskazówki zło dobrem zwyciężaj, tak bliskiej sercu bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Wyróżnienie to otrzymali biskupi i kapłani, którzy będąc alumnami, zostali zmuszeni do odbycia służby wojskowej i podczas jej pełnienia dochowali wierności Bogu, Kościołowi i Ojczyźnie[37].
To nie jedyny święty, którego spotkał na swojej drodze życiowej ks. Marian Subocz. Na spotkanie ze św. Janem Pawłem II musiał jeszcze poczekać, chociaż kardynał Karol Wojtyła, wówczas metropolita krakowski, odwiedził jednostkę w Bartoszycach w czasie jego służby wojskowej. Wizyty przełożonych z seminariów duchownych czy biskupów w kleryckich jednostkach wojskowych były ograniczane przez władze państwowe i dowództwo, ale się zdarzały. Ks. Marian mówi, że odwiedził ich ojciec duchowny z paradyskiego seminarium. Progi jednostki przekroczył również kardynał Karol Wojtyła, będąc na uroczystości koronacji cudownego obrazu Matki Bożej w Świętej Lipce w 1967 roku. „Oni w wojsku wiedzieli, że przyjeżdżają biskupi z Konferencji Episkopatu Polski. Dlatego wyprowadzili nas na ćwiczenia do lasu w mundurach, w pełnym oporządzeniu. To był marsz chyba z 20 kilometrów w jedną stronę. Zanim wróciliśmy, wszyscy biskupi odjechali, tylko został jeden, kard. Karol Wojtyła”- wspomina ks. Marian. „Wezwali do sali żołnierzy kleryków z seminariów krakowskiego i częstochowskiego, by się z nim spotkali. Nam niestety nie pozwolili, chociaż kardynał chciał się spotkać z wszystkimi żołnierzami”- dopowiada.
Gdy w Olsztynie miały się odbyć uroczystości jubileuszowe 400-lecia najstarszego w Polsce Wyższego Seminarium Duchownego Hosianum (25-26 listopada 1967 roku), dowództwo zdawało sobie sprawę, że wezmą w nich udział biskupi przybyli z różnych diecezji z prymasem Stefanem Wyszyńskim na czele. By nie dopuścić do ich spotkania z klerykami, 24 listopada zabrano żołnierzy na wycieczkę autokarową do Gdyni, Gdańska i Oliwy. Ale klerycy z seminarium gdańskiego zdążyli uprzedzić władze swojego seminarium o tej wycieczce i podczas zwiedzania katedry oliwskiej, ku zaskoczeniu dowództwa, wszyscy mogli się spotkać z biskupem gdańskim Edmundem Nowickim, który nie wyjechał na uroczystości do Olsztyna.
Wcześniej, 10 września, w Gietrzwałdzie prymas Wyszyński koronował cudowny obraz Matki Boskiej Gietrzwałdzkiej. Wówczas klerykom zorganizowano trzydniowe ćwiczenia w terenie. Jak opisuje ks. Jan Zając w swojej książce Mundur zamiast sutanny, alarm nawołujący do pobudki usłyszeli w piątek nad ranem. „Widok zmobilizowanego całego dowództwa jednostki i odprawa, której na uboczu dokonywano dla niższych dowódców, nie pozostawiały wątpliwości, że to poważny wymarsz. (…) Pod wieczór stanęliśmy nad jeziorem Lutry, mając za sobą dobrze ponad 40 km marszu, a częściowo i biegu oraz dla odmiany trochę czołgania. Pamiętam, że namioty rozbijaliśmy już po ciemku” – opisuje kapłan. Gdy wrócili do koszar w niedzielę z udawanym zakłopotaniem główny politruk[38] przyznał, że mieli odwiedziny przełożonych seminaryjnych i biskupów. Byli rozgoryczeni, że nie udało im się z nimi spotkać.
Ks. Marian przyznaje, że wizyty przełożonych z seminarium czy biskupów miały dla nich ogromne znaczenie, bo to ich umacniało i przekonywało, że się o nich troszczą. Klerycy opowiadali sobie potem o spotkaniach ze swoim biskupem. „Dzięki temu dowiadywaliśmy się, że został napisany list do Ministerstwa Obrony Narodowej w naszej sprawie z prośbą o zwolnienie kleryków ze służby wojskowej. Ktoś też podał do Radia Wolna Europa informacje o tym, ilu kleryków jest w tej jednostce, a jeden z biskupów zawiózł taki list do papieża Pawła VI i papież dla każdego kleryka przekazał różaniec”- opowiada. Mówi, że przy tych okazjach starali się przemycać informacje do biskupów, jak są traktowani i że zabrania im się modlić. „Myślę, że to były dwa lata takiej próby powołania. Mogłem zrezygnować. Oni tam proponowali pomoc w dostaniu się na inne studia. A ja przekonałem się o swojej woli kontynuowania obranej drogi do kapłaństwa. Nie dałem się złamać”- uważa ks. Marian Subocz. Dodaje, że paradoksalnie, te prześladowania, których doświadczali, umacniały ich. „Nawet ci klerycy, którzy zrezygnowali z seminarium, mówili, że nie chcieli odejść w czasie służby wojskowej, żeby nie dawać dowódcom satysfakcji”- uzasadnia ks. Marian.
Po zakończeniu służby wojskowej ks. Marian wraz z innymi klerykami spotkał się z kardynałem Stefanem Wyszyńskim. Mówił, że podczas tego spotkania każdy przedstawiciel diecezji miał opowiedzieć, jak traktowano kleryków oraz ilu ich było z poszczególnych diecezji. „Prymas podziękował za naszą postawę i wytrwałość. To nas bardzo umocniło”- wspomina. Dodaje, że gdyby czasy były bardziej sprzyjające Kościołowi, to z tego trudnego doświadczenia, mogłyby się zrodzić dobre owoce. „Niestety panował jeszcze komunizm, ale my mieliśmy różne pomysły na współpracę, by wymieniać się doświadczeniami z naszych diecezji, tworząc chociażby seminaria duchowne. To był trudny czas dla Kościoła, który spychano na margines”- tłumaczy ks. Marian.
Chciało się skakać z radości
Święcenia diakonatu i prezbiteratu
Po odbyciu służby wojskowej kleryk Marian Subocz ponownie przekroczył mury seminaryjne w Paradyżu. To nie był łatwy powrót, po dwuletniej przerwie w nauce i z koniecznością dołączenia do nowego kursu. Przyznaje, że zarówno na początku, jak i później miewał wątpliwości, czy wytrwa w kapłaństwie. „Słyszałem o odejściach innych kleryków. Zastanawiałem się, czy dam sobie radę, jak to będzie? Takie wątpliwości się pojawiały. Myślę, że każdy sobie zadaje takie pytania. Byłem świadomy, że kapłaństwo nie jest proste, ale mówiłem, że jeżeli Pan Bóg mnie powołał, to niech Pan Bóg się też troszczy o to, żebym wytrwał”- opowiada ks. Marian. „Wiedziałem, że moi rodzice bardzo się za mnie modlili, cała wspólnota seminaryjna również. Jeszcze w wojsku dostawaliśmy w listach takie zapewnienie. To dodawało siły. Podobnie z wsparciem duchowym, otrzymywanym z parafii”- dodaje. Wspomina, że spotykał się z proboszczem na kawie w czasie formacji seminaryjnej, jak przyjeżdżał do domu. „Dzieliłem się z nim swoimi obawami, bo pewien lęk zawsze jest, podobnie jak przed podjęciem decyzji o małżeństwie. Pojawiało się pytanie, czy dam radę wytrzymać w tym wszystkim.
Te różne pytania, które każdy sobie zadawał na pewno, rozwiązywaliśmy w kaplicy przed Najświętszym Sakramentem czy w rozmowie z ojcem duchownym”- wyjaśnia kapłan. Mówi, że miał wyjątkowego ojca duchownego o. Ludwika Chodzidło CM[39]. „Był realistą i takim mądrym ojcem, który czasami nas skarcił, ale przede wszystkim mogliśmy liczyć na jego dobre rady. Był dojrzałym człowiekiem i dla nas wielkim autorytetem”- przekonuje. „Pamiętam, jak po powrocie z wojska, zabrał mnie na kajak. Poczęstował mnie papierosem, bo wiedział, że palę. Przyznał, że sam nauczył się palić w czasie Powstania Warszawskiego[40]. Ale dodał, że jeśli mogę rzucić to świństwo, to żebym tak zrobił. Potem zapytał, jak się czuję po tym wojsku?”- wspomina ks. Marian. „Wiedział, że po dwuletniej przerwie byliśmy tacy rozbici. Dołączyliśmy do kursu z innymi kolegami. Mieliśmy przerwę w nauce. Musieliśmy się na nowo wdrażać w życie seminaryjne. Przełożeni zdawali sobie z tego sprawę i nas wzmacniali”- wyjaśnia. „O. Ludwik prosił, żebym mu opowiedział, jak ja widzę swoją przyszłość w kapłaństwie. Powiedziałem mu o swoich obawach i lękach. Uspokoił mnie, powiedział, że to naturalne i że potrzebuję czasu”- dopowiada ks. Marian.
Mówi, że ma dobre wspomnienia z seminarium. „Mieliśmy bardzo dobrą kadrę profesorską. Dla mnie takim wzorem w kapłaństwie, poza ojcem duchownym, był również rektor ks. Gerard Dogiel. To był człowiek bardzo poważny. Wykładał metafizykę. Zawsze był przygotowany do wykładów i każdego z nas traktował na serio”- wspomina ks. Marian. Wymienia również ks. Pawła Sochę, obecnie biskupa seniora w diecezji zielonogórsko-gorzowskiej, który wykładał dogmatykę. „To też był bardzo solidny kapłan i człowiek”- stwierdza. Na liście ważnych duchownych, wykładowców z czasów seminaryjnych, ks. Marian wymienia również ks. Józefa Weissmanna CM[41] od prawa kanonicznego. „On był trochę komikiem, więc na tych zajęciach z prawa często nas rozśmieszał, ale jednocześnie dobrze potrafił przekazywać wiedzę. Dzięki niemu mieliśmy trochę inny obraz profesora, nie tak sztywnego, tylko zabawnego człowieka”- wyjaśnia ks. Marian. Wielu wykładowców w seminarium w Gościkowie-Paradyżu to byli zakonnicy. Przygotowywali kleryków na trudności, z jakimi będą się zmagać po opuszczeniu seminarium, pracując na parafiach w diecezji. „Mówili nam, że inaczej przeżywa się kapłaństwo we wspólnocie zakonnej, bo ma się wsparcie całej wspólnoty. Tłumaczyli, że my często sami będziemy musieli się mierzyć z różnymi problemami w parafii, także z doświadczeniem samotności. Dlatego przekonywali nas, że musimy mieć silną psychikę, żeby wytrwać na obranej drodze”- opowiada ks. Marian i dodaje, że to były dobre wskazówki. Przyznaje, że raczej pozytywnie myśleli o kapłaństwie, ale docierały do nich informacje o odejściach z kapłaństwa czy o negatywnych zachowaniach niektórych duchownych. „To tak jak w każdym zawodzie, mogą się zdarzyć ludzie bardzo zaangażowani, kompetentni, oddani i pracujący z poczuciem misji oraz powołania. Ale mogą być też osoby, które nie powinny tego zawodu wykonywać”- tłumaczy ks. Marian.
Święcenia diakonatu kleryk Marian Subocz przyjął 14 czerwca w 1972 roku w Gościkowie-Paradyżu. Sakrament przyjęło wówczas czternastu kleryków. Rok później, 17 czerwca, przyjął święcenia prezbiteratu. Sakramentu udzielił mu w kościele pw. NMP Królowej Polski w Lęborku biskup Ignacy Jeż. W grupie neoprezbieterów znalazło się wówczas pięciu księży z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, dziewięciu z diecezji gorzowskiej, a nikogo nie było z archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej. „Zrobiliśmy dekorację, która przedstawiała rybaka siedzącego z siecią. W jednej sieci miał pięć ryb, drugiej dziewięć, a w trzeciej siedziała żaba, bo w Szczecinie nie było nikogo”- opowiada z uśmiechem ks. Marian i dodaje, że ówczesnemu ordynariuszowi archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej biskupowi Jerzemu Strobie to się nie spodobało. „A to takie studenckie żarty”- komentuje.
Sam dzień święceń prezbiteratu po 50 latach od tego wydarzenia wspomina poruszony: „To było bardzo przejmujące, bo już wiedziałem, że zostanę kapłanem. W głowie pojawiała się myśl, żebym tylko wytrwał”. Mówi, że odczuwał wielką radość, taką wewnętrzną i dziękował Bogu za ten dar. „To się chciało skakać z radości”- wspomina ks. Marian. Jednocześnie przyznaje, że zastanawiał się co będzie dalej po święceniach, do jakiej trafi parafii i jak zostanie przyjęty przez wiernych. „Na początku wszystko jest nowe i to życie parafialne trzeba było dopiero poznawać. Ważne też z jakim proboszczem będzie się współpracować”- dodaje.
Prymicję, a więc pierwszą Mszę św. ks. Marian Subocz odprawił 24 czerwca 1973 roku zgodnie ze zwyczajem w swojej rodzinnej parafii pw. św. Mikołaja w Wałczu. Tradycyjnie neoprezbiterzy przed tą Eucharystią wychodzą uroczyście z rodzinnego domu w asyście dzieci, które otaczają nowo wyświęconego kapłana dużym wieńcem, uplecionym z kwiatów i gałązek krzewów. Ks. Marian Subocz błogosławieństwo rodziców przed Mszą prymicyjną przyjął na plebanii i stamtąd wraz z bliskimi, kapłanami, sąsiadami oraz wspólnotą parafialną wyruszył do kościoła. W prymicji uczestniczyli także kapłani z dekanatu i wychowawcy seminaryjni. Kazanie prymicyjne wygłosił ks. prałat Wenancjusz Borowicz. Na zakończenie Mszy św. ks. Marian udzielił błogosławieństwa prymicyjnego, a wierni otrzymali obrazki prymicyjne, na których ks. Marian umieścił słowa psalmu Pan mocą moją (Ps 27,6). Po Eucharystii odbyło się przyjęcie.
Pierwszy dekret, posyłający młodego księdza na parafię, otrzymał do Kołobrzegu[42]. 1 lipca 1973 roku trafił do parafii pw. św. Marcina, gdzie proboszczem był ks. prałat Józef Słomski[43]. „Nigdy wcześniej nie byłem w Kołobrzegu i proboszcza Słomskiego też nie znałem”- przyznaje ks. Marian. Gdy został wikariuszem tej parafii, w konkatedrze kołobrzeskiej było jeszcze zamurowane prezbiterium i za ścianą mieściło się Muzeum Wojska Polskiego. Eucharystię sprawowali wówczas w konkatedrze i w pobliskim kościele pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Wtedy w parafii posługiwało, poza proboszczem, jeszcze dwóch starszych kapłanów[44]. „Przywitali mnie serdecznie. Proboszcz był wspaniałym kapłanem i organizatorem, chociaż był nerwusem”- wspomina ks. Marian. To ks. Słomski wyprowadził armaty z kołobrzeskiej świątyni i ją odbudował. „Kiedy tu przyjechałem, nie było dachu i niektórych ścian. Zobaczyłem kolos bez sklepienia, z opalonymi ścianami i resztkami tynku oraz trzy mocno odchylone filary. Na piaskowej podłodze stał ciężki sprzęt wojenny: armaty, działa i pojazdy wojskowe” – relacjonował w 2017 roku ks. Józef Słomski[45]. Ks. Marian opowiada, że często trzeba było się przemieszczać w parafii między kościołem pw. Niepokalanego Poczęcia NMP a konkatedrą, bo Msze św. odprawiano prawie równolegle w obu świątyniach. „W Kołobrzegu w tamtym czasie byli jeszcze tylko franciszkanie, mimo, że miasto liczyło prawie 30 tys. mieszkańców, a do tego jeszcze przyjeżdżali turyści i kuracjusze. Mieliśmy dużo pracy”- tłumaczy i przyznaje, że na początku swojej pracy kapłańskiej najbardziej obawiał się posługi w konfesjonale.
Ks. Marian, jako neoprezbiter, prowadził m.in. katechezę. „Dostałem grupę młodzieży i spotykaliśmy się w takiej dużej, zrobionej z desek, szopie. Inni księża uczyli w piwnicy, bo nie było salek”- opowiada. Jako katecheta został oddelegowany do pracy w Budzistowie i Bogucinie. Tam lekcje religii odbywały się w domach prywatnych, ponieważ ówczesne władze nie wyrażały zgody na używanie pomieszczeń szkolnych lub sali wiejskiej. Dojeżdżał autobusem lub stopem. Oprócz katechezy, spotykał się z młodymi ludźmi, jako opiekun ministrantów oraz grup oazowych. Pierwsze rekolekcje Ruchu Światło-Życie z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej były prowadzone w Łapszach Niżnych na południu Polski. Tam wyjeżdżali wraz z ks. Antonim Zielińskim. Podobały mu się te spotkania z młodzieżą. „Pamiętam, że któregoś razu puściliśmy im utwór Jesus Christ Superstar[46]. To się właściwie nie nadaje do kościoła, ale młodzież za tym szalała”- opowiada ks. Marian. „Pojechaliśmy z młodzieżą oazową do ks. Franciszka Blachnickiego[47] z dwudziestoosobową grupą. Wszyscy mówili do mnie Wujek, bo takie wyjazdy z kapłanem były zabronione. Ale w pociągu ludzie domyślali się, że jestem księdzem”- wspomina z uśmiechem. Mówi, że dobrze mu się pracowało w tej parafii, bo księża stanowili zgraną paczkę. To tym bardziej ważne, że okoliczności były trudne, ze względu na brak kościołów, nieprzychylność władz, przez co tak długo Muzeum Wojska Polskiego pozostawało w murach świątyni. „Gdyby oddali ją wcześniej Kościołowi, to już dawno konkatedra zostałaby odbudowana. Jestem pełen uznania dla ks. Słomskiego. To niesamowity, szlachetny i zaradny kapłan”- podsumowuje ks. Marian. Przekazanie całego kościoła pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny na cele kultu religijnego nastąpiło w maju 1974 roku, czego był świadkiem[48]. Muzeum Oręża Polskiego mieściło się jeszcze w wieży świątyni do 1976 roku. „W Boże Ciało, 13 czerwca 1974 roku, w konkatedrze pw. Wniebowzięcia NMP odbyła się pierwsza katolicka msza od prawie 500 lat, którą odprawił biskup Tadeusz Werno – sufragan koszalińsko-kołobrzeski”- pisze Robert Dziemba w publikacji Historia Kołobrzegu po 1945 roku[49].
Posługa ks. Mariana w parafii pw. św. Marcina w Kołobrzegu trwała nieco ponad rok, bo od 1 października 1974 roku został notariuszem kurii i kapelanem biskupa Ignacego Jeża. Jednym z ważniejszych wydarzeń w czasie tej posługi był jubileusz 975-lecia utworzenia biskupstwa w Kołobrzegu. Uroczystości odbyły się 17 sierpnia 1975 roku na placu przed konkatedrą. Ks. Marian Subocz, jako ceremoniarz posługiwał w czasie Eucharystii, której przewodniczył kard. Karol Wojtyła, metropolita krakowski. Towarzyszyło mu 28 biskupów. Kazanie wówczas wygłosił Prymas Polski kard. Stefan Wyszyński. Przybyło ponad 50 tysięcy wiernych, nie tylko z terenu diecezji, ale także innych rejonów Polski. Niektóre źródła podają nawet 70 tysięcy osób.
Ks. Marian rolę kapelana biskupa Jeża pełnił ponad rok, bo otrzymał od ordynariusza kolejną propozycję.
Z 10 dolarami w kieszeni
Studia doktoranckie w Rzymie
„Zgodziłem się na studia doktoranckie w Rzymie, bo to była szansa na pogłębienie wiedzy teologicznej, dalszy intelektualny rozwój, poznanie innego świata i Kościoła. U nas był przecież komunizm”- podkreśla ks. Marian. Najpierw musiał załatwić paszport i tu pojawiły się problemy. Wydawaniem tych dokumentów zajmowało się wówczas Biuro Paszportów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – jednostka powiązana z organami Milicji Obywatelskiej. „Na początku urzędnicy proponowali, żebym po wyjeździe do Rzymu, przekazywał im informacje, jakieś wycinki z gazet, aby mogli się dowiedzieć, co tam piszą o Polsce”- opowiada. „Mówiłem im: panowie, to w ambasadzie nie ma ludzi, którzy znają język włoski? Przecież muszą znać i przeglądają prasę. Absolutnie się nie zgadzam na żadną współpracę”- wspomina dalej. Próbowali odwlec decyzję w czasie i w taki sposób wywrzeć na nim presję. „Poszedłem do biskupa i opowiedziałem mu o problemach. Biskup mnie uspokajał i tłumaczył, że to są takie metody, bo próbują nakłonić mnie do współpracy. Rzeczywiście, mimo, że się na nią nie zgodziłem, otrzymałem paszport i wyjechałem do Włoch 20 stycznia 1976 roku”- wspomina ks. Marian.
Kiedy wyjeżdżał, nie znał języka włoskiego. „Umówiłem się z kolegą, żeby mnie odebrał z dworca. Wiedziałem tylko jak tam dotrzeć z lotniska”- opowiada ks. Marian. Ale jak już dostał się na dworzec, to się okazało, że kolegi nie ma, bo musiał zostać na uczelni. „Na szczęście ktoś mi wytłumaczył, jak mam dojechać do Papieskiego Kolegium Polskiego. Kupiłem bilet na metro i w końcu dotarłem na miejsce. Byłem cały spocony, bo miałem ze sobą dwa ciężkie plecaki” – wspomina swoje pierwsze przygody w Wiecznym Mieście.
Musiał się spakować na kilka lat. „Wyjeżdżałem ze świadomością, że mogę wrócić dopiero po zakończeniu studiów, bo paszport otrzymałem tylko w jedną stronę. Gdybym wrócił w czasie wakacji, to już prawdopodobnie nie dostałbym kolejnego paszportu” – opowiada ks. Marian. Dodaje, że biskup Jeż żegnając się, powiedział, że ma być tam tak długo, aż skończy studia. „Spakowałem słownik włosko-polski, bieliznę i inne ubrania” – wymienia ks. Marian i dodaje, że starał się zabrać ze sobą jak najwięcej rzeczy, bo posiadał przy sobie tylko 10 dolarów, które wtedy miały wartość czterech kaw cappuccino. W Polsce ta suma odpowiadała przeciętnej miesięcznej pensji. „Nie można było więcej przewieźć pieniędzy, a nie było wtedy kart płatniczych czy kredytowych”- dodaje. Po jakimś czasie otrzymał w Kolegium Polskim stypendium, dzięki któremu mógł opłacić czesne i mieć na drobne wydatki. Na szczęście po dwóch latach sytuacja się zmieniła. Arcybiskup Bronisław Dąbrowski, ówczesny sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski, wstawił się za kilkoma księżmi, którzy nie mieli paszportu w obie strony, żeby mogli przyjeżdżać do Polski w czasie studiów i to się udało. Po dwóch latach rozłąki z bliskimi i środowiskiem duchownych w diecezji ks. Marian Subocz przyjechał do Polski.
W związku z tym, że studia rozpoczął w styczniu, musiał odbyć kurs języka włoskiego i jednocześnie uczęszczać na wykłady. A został skierowany przez biskupa na studia z teologii i patrologii na Papieskim Uniwersytecie Salezjańskim (wydział literatury klasycznej i chrześcijańskiej). „Byłem wrzucony na głęboką wodę. Dobrze, że studiowało tam już kilku kolegów z Polski, którzy mi pomagali. Udało się zdać pierwsze egzaminy i dzięki temu nie miałem zmarnowanego półrocza, ale w wakacje natychmiast rozpocząłem kurs języka włoskiego w Perugii, a po dwóch miesiącach, czyli we wrześniu i do połowy października, pojechałem na kurs języka niemieckiego. Także cały czas byłem na wysokich obrotach”- wspomina.
Ksiądz Marian przyjechał do Rzymu, miasta pełnego słońca, turystów, pięknych zabytków i wyjątkowej historii. Życie tam szalenie kontrastowało z wówczas szarą, smutną, biedną, pełną ograniczeń komunistyczną Polską. „Zobaczyłem, że tam jest wiele wierzących osób, tak jak my, ale nie mają problemów, z którymi my wtedy w Polsce się zmagaliśmy. Tam ludzie byli wolni. To się wyrażało w ich sposobie bycia. My ciągle byliśmy ostrożni, pełni obaw, żeby nie popełnić jakiegoś błędu. To było nowe doświadczenie”- wyjaśnia ks. Marian.
Na początku pobytu w Rzymie poprosił kolegów, żeby go oprowadzili po mieście. Zwiedzali wszystkie bazyliki. Ale szczególnie wspomina jedną z pierwszych wypraw po Rzymie, gdzie wybrał się z kolegą, podobnie jak on, jeszcze słabo zorientowanym w topografii miasta. Pojechali do dzielnicy Trastevere (Zatybrze, leży na zachodnim brzegu Tybru) ze względu na to, że jest to najstarsza dzielnica Rzymu, a przez wielu uznawana za najciekawszą. Pojechali tramwajem. Tam znajduje się bazylika pw. Najświętszej Maryi Panny na Zatybrzu. To jeden z najstarszych kościołów w Rzymie, gdzie pochowany jest kard. Stanisław Hozjusz, polski duchowny, dziś Sługa Boży. „Przepiękna jest ta dzielnica, dużo tam wąskich uliczek, kolorowych i zabytkowych kamienic, restauracji i kawiarenek”- zachwyca się ks. Marian. „Pobłądziliśmy w tych uliczkach i nie wiedzieliśmy, którym tramwajem wrócić. Nie znaliśmy języka, więc mieliśmy trudność, żeby kogoś zapytać. Trochę ogarnął nas strach, że zabłądziliśmy, ale ostatecznie udało nam się wrócić do kolegium. Byliśmy szczęśliwi, że sobie poradziliśmy”- uśmiecha się do wspomnień. Przyznaje, że przede wszystkim musiał się skupić na studiowaniu.
Ks. Marian Subocz, będąc na drugim roku studiów, postanowił się przeprowadzić. „Jak już opanowałem język włoski, to pomyślałem, że dobrze by było dostać się do innego kolegium, żeby poznać lepiej język. Chciałem poznać Włochów, ich kulturę, ale także nawiązać kontakty, żeby po powrocie do Koszalina, zapraszać ich na wykłady”- tłumaczy. Poszedł więc do rektora Kolegium Lombardzkiego, które znajduje się przy Santa Maria Maggiore, gdzie wcześniej studentem był papież Paweł VI. Rektor zgodził się go przyjąć, po otrzymaniu prośby od biskupa diecezjalnego Ignacego Jeża. Ks. Subocz dopełnił formalności i zaczął życie głównie wśród włoskich studentów. Chociaż nie był tam jedynym Polakiem. Mieszkało jeszcze dwóch, a także księża z Australii, Niemiec i Malty. Po przeprowadzce było mu też o wiele łatwiej przemieszczać się po mieście, bo to kolegium znajdowało się w samym centrum. „Stamtąd miałem kilka kroków do przystanku tramwajowego i szybko mogłem się dostać na uniwersytet”- wspomina.
„Tęsknota była, szczególnie przez te pierwsze lata, dopóki nie miałem możliwości wyjazdu do domu. Tęskniłem za rodzicami, rodzeństwem. Mieliśmy kontakt telefoniczny, ale z dużymi trudnościami, bo połączenie z Polską uzyskiwało się dopiero po północy. Zdarzało się, że bliscy wstawali w nocy, żeby chwilę ze mną porozmawiać” – wspomina. „W domu rodzice nie mieli telefonu, bo ciągle brakowało numeru i nie można było tego załatwić”- wyjaśnia jego siostra Danuta, która w tamtym czasie, jako mężatka, mieszkała w bloku i telefon miała. „Tata, czekając na połączenie z synem, siedział w fotelu czasami wiele godzin, bo połączenie z Markiem było w środku nocy albo nad ranem”- dodaje. Była też korespondencja listowna. Ks. Marian mówi, że jak ktoś z kolegów księży jechał do Polski, to przekazywali więcej listów, żeby je w kraju rozesłał. W liście z 5 lutego 1980 roku ks. Marian pisał do swoich bliskich: „Kochani, dziś otrzymałem list z domu i natychmiast usiadłem, żeby odpisać. Cieszę się bardzo, że otrzymaliście paczki i mam nadzieję, że otrzymacie jeszcze. W Polsce na pewno jest zimno i pada śnieg- w Rzymie pogoda jest wspaniała. Przed kilkoma dniami byłem na audiencji u Papieża i mogłem nawet zamienić z Nim parę słów. Niedługo przyślę Wam zdjęcia, które robiłem w domu i z mego pobytu u Papieża. Święta Wielkanocne tzn. tylko Wielki Tydzień spędzę w Niemczech, o ile wszystko ułoży się pomyślnie (to jeszcze nic pewnego), to może w czerwcu przyjadę do domu na dziesięć dni lub pod koniec września. Serdecznie pozdrawiam wszystkich i zapewniam o modlitewnej pamięci”.
Ks. Marian przyznaje, że rzadko bywał w domu już od czasów pobytu w seminarium w Gościkowie-Paradyżu czy w czasie służby wojskowej, ale inaczej tę rozłąkę znosił, będąc w kraju. „Myślę, że co innego, kiedy jest się w swojej ojczyźnie. Ma się świadomość, że w każdej chwili można zadzwonić, porozmawiać z mamą i z tatą, czy z rodzeństwem. To jest zupełnie inaczej, kiedy otaczają cię ludzie, mówiący w języku ojczystym”- tłumaczy kapłan. Jednocześnie zastrzega, że świadomość, iż ten pobyt za granicą był na czas określony, pomagała mu przeżyć rozłąkę z bliskimi. Ogromne wyzwanie miało dopiero nadejść.
Ks. Marian, jak wielu studentów, także z późniejszych roczników, gdy lepiej poznał język, to zaczął posługiwać w parafiach w Rzymie. Pomagał przy spowiedzi i głoszeniu kazań. Znajomość języków pozwoliła mu na pracę także w niemieckich parafiach. „Proboszczowie prosili nas studentów o przyjazd w czasie wakacji na zastępstwa. Przy okazji jeździłem w różne strony Niemiec (do diecezji Würzburg i Paderborn), by lepiej poznać ten kraj, Kościół lokalny i język. Jeździłem również do Francji”- wspomina.
Do Collegium Germanicum przeniósł się rok przed końcem studiów, kiedy finalizował pisanie pracy doktorskiej. „Byłem pierwszym Polakiem, którego przyjęli, bo to było miejsce dla studentów z krajów niemieckojęzycznych, a więc z Niemiec, Austrii czy Szwajcarii. Ale rektor zrobił dla mnie wyjątek”- opowiada ks. Marian. Podejmując tę decyzję, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo będzie ona rzutowała na dalsze jego życie.
Pracę doktorską skończył pisać na kilka dni przed wybuchem stanu wojennego w Polsce[50]. Przyznaje, że gdyby jej wcześniej nie skończył, to miałby problem z dokończeniem, bo bardzo przeżywał to, co się działo w ojczyźnie. „Najpierw usłyszałem jakąś wiadomość w radiu, a miałem ustawioną stację francuską”- relacjonuje ks. Marian. Mówi, że zignorował te informacje, bo pomyślał, że to pewnie znowu chodzi o jakiś strajk w Polsce. Ale wybierał się akurat na Mszę św. do kaplicy w Kolegium Niemieckim. „Wchodzę, a wszyscy na mnie dziwnie patrzą. Podchodzi rektor i mówi: Marian jesteśmy z tobą. Myślę sobie – co się tu dzieje? On mi powiedział, że w Polsce jest ogłoszony stan wojenny”- wspomina. „Płakałem, strasznie to przeżywałem”- dodaje ks. Marian. Mimo, że od tego wydarzenia minęło ponad czterdzieści lat, to na samo wspomnienie łamie mu się głos i ma łzy w oczach. „Zadzwoniłem od razu do Kolegium Polskiego, żeby się dowiedzieć czegoś więcej. Nie mieliśmy kontaktu z Polską, bo zerwane zostały połączenia telefoniczne. Listu też nie można było napisać”- dodaje. Nie od razu więc się dowiedział, że w nocy z 12 na 13 grudnia w Polsce jednostki MSW, składające się m.in. z oddziałów ZOMO, funkcjonariuszy SB i przy wsparciu wojska rozpoczęły działania. Zostały zajęte obiekty Polskiego Radia i Telewizji oraz zablokowane w centrach telekomunikacyjnych połączenia krajowe i zagraniczne. Grupy milicjantów i funkcjonariuszy SB internowały działaczy Solidarności i przywódców opozycji politycznej.[51] Tej nocy uwięziono 2874 osoby. Następnego dnia liczba zatrzymanych wyniosła już 3392. Towarzyszyło temu także zajmowanie lokali związkowych i przejmowanie zgromadzonej w nich dokumentacji. Łącznie internowano w stanie wojennym ponad 10 tys. osób, które przetrzymywano bez możliwości kontaktu ze światem zewnętrznym w 49 ośrodkach internowania[52].
Polacy, mieszkający w Rzymie i wszyscy poruszeni tym, co się stało 13 grudnia 1981 roku w ojczyźnie papieża, przybyli masowo na południową modlitwę Anioł Pański. „Nie może być przelewana polska krew, bo zbyt wiele jej wylano, zwłaszcza w czasie ostatniej wojny. Trzeba uczynić wszystko, aby w pokoju budować przyszłość Ojczyzny”- powiedział Jan Paweł II do wiernych, zebranych wówczas na placu św. Piotra[53]. Liczba uczestniczących w tej modlitwie zazwyczaj nie przekraczała kilku tysięcy. Tym razem wierni wypełniali całą przestrzeń w obrębie kolumnady Berniniego. Jak podaje Jacek Moskwa w książce Jan Paweł II było ich co najmniej 30 tysięcy[54]. „Duża grupa Polaków, spośród których wielu pozostało potem we Włoszech, udało się z placu Świętego Piotra pod ambasadę PRL w dzielnicy Parioli na demonstrację przeciwko decyzji Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Manifestanci domagali się uwolnienia internowanych”[55].
Następnego dnia wieczorem na placu przed bazyliką św. Piotra również zgromadziły się tłumy ludzi, a wśród nich wielu Polaków, by modlić się za Polskę. „To czuwanie modlitewne zorganizował włoski ruch katolicki Comunione e Liberazione, który w całym Rzymie rozlepił plakaty z hasłem Módlmy się za Polskę”[56].
Ks. Marian wspomina, że rektor Kolegium Niemieckiego bardzo go wspierał w tym czasie, uspokajał i radził, żeby nie podejmował pochopnych decyzji. „Pierwszy list, jaki napisałem do domu w okresie stanu wojennego w Polsce, udało mi się wysłać z Niemiec, bo jeden z kolegów z kolegium wracał do domu i nadał go stamtąd. Ten list jakoś doszedł do rodziców. Napisałem, że u mnie w porządku, żeby się nie martwili”- dopowiada.
Ks. Marian mówi, że biskup Jeż powiedział mu, by został dłużej, bo nie wiadomo było, jak się rozwinie sytuacja w kraju. Jemu wtedy zaproponowano, żeby został wicerektorem w niższym seminarium duchownym Kilianeum w Würzburgu. „Miałem zostać opiekunem i poprowadzić dla nich wykłady m.in. z łaciny”- opowiada. Przyjął tę propozycję i jeszcze w grudniu 1981 roku wyjechał do Niemiec.
W wigilijny wieczór 1981 roku w oknie papieskim zapłonęła świeca, na znak łączności z internowanymi. Podobnie było w tysiącach polskich domów. Ks. Marian spędził te święta w Würzburgu. „To były dla mnie smutne święta, czas niepewności i lęku, bo nie wiedziałem, co się w Polsce dzieje, a bałem się o brata, który angażował się w Solidarność. Miałem wyobrażenie, że tam czołgi są na ulicach i strzelają do ludzi”- wspomina ks. Marian.
„Podczas pobytu w Niemczech wysyłałem paczki do rodziny, bo siostry miały akurat małe dzieci. Za te przesyłki nie musieliśmy płacić, więc nadawałem z poczty nawet 20-kilogramowe pakunki, a w nich mleko i inne potrzebne produkty oraz ubrania”- wspomina. „Otrzymywaliśmy odżywki dla dzieci, słodycze, których tutaj nie można było dostać oraz ubranka, a nawet pampersy, smoczki i witaminę D. To jest bardzo wzruszające, bo rzeczy te brat otrzymywał od parafian w Niemczech. Oni chcieli się podzielić, a u nas nie można było kupić mleka w proszku, a za mięsem stało się w kolejkach godzinami. To była dla nas bardzo duża pomoc”- wspomina po latach ze wzruszeniem Danuta, która wtedy miała trzech małych synów. Jarosław miał sześć lat, Tomek dwa lata, a najmłodszy Marcin kilka miesięcy. Paczki trafiały także dla dzieci siostry Wali – Ani, Teresy i Ewy oraz dzieci brata Andrzeja. „Piotr miał wtedy niespełna roczek i można powiedzieć, że wykarmił go wujek Marian”- wspomina Jadwiga, żona Andrzeja Subocza. „Właściwie te paczki zawierały najbardziej potrzebne w tym czasie dla dziecka produkty, nie tylko żywność, ale również środki niezbędne do pielęgnacji”- dodaje.
„Myślami cały czas byłem w Polsce i przeżywałem ten czas w napięciu, z obawy o to, co się tam wydarzy i co robić dalej?”- wspomina ks. Marian. Przyznaje, że zachęcali go, by tam został, ale z powodu tęsknoty za krajem i rodziną nie zdecydował się na to. „Nie mogłem wytrzymać. Podziękowałem im za pomoc i w kwietniu lub w maju 1982 roku wróciłem do ojczyzny”- wspomina. Po namowie kolegi dziennikarza, ks. Helmuta Holzapfela[57], zdał jeszcze w Niemczech egzamin na prawo jazdy. „Jak podjąłem decyzję, że wracam, to zapytał: jak pojedziesz do domu? Bierz samochód. Podarował mi wówczas używanego Volkswagena Jetta”- opowiada ks. Marian. Zapakował samochód żywnością, innymi rzeczami i wyruszył w drogę. „Pamiętam, że na granicy NRD-owskiej była kontrola. Wszystko musiałem wyciągać. Natomiast na polskiej granicy celnik spojrzał na mnie zdziwiony, a byłem w koloratce i zapytał: dokąd ksiądz wraca? Ja mówię – do domu”- wspomina. „Jechałem przez Gorzów Wielkopolski i pamiętam, że na przedmieściach stacjonowało jeszcze wojsko. Przy wyjeździe również były wojskowe posterunki. To był przejmujący widok”- dopowiada. Jechał do Wałcza, do rodziców i rodzeństwa. „Bałem się o to, co się dzieje w domu, w Kościele? Jak sobie to tylko przypominam, od razu się wzruszam. Musiałem wrócić. W Polsce niektórzy się dziwili, że taką decyzję podjąłem. To było coś silniejszego we mnie”- tłumaczy. „Kiedy przyjechałem do domu do rodziców, wszyscy ogromnie się uradowali. Pierwszy miesiąc po powrocie nie chciało mi się wychodzić na ulicę, bo wszystko było takie szare, kolejki wszędzie do sklepów i jeszcze pustki na półkach. To ogromne zderzenie tego, co tu się działo, z życiem na Zachodzie. Ten system strasznie zdeptał godność człowieka, mimo wszystko nie żałowałem powrotu do Polski”- podsumowuje.
Ks. Marian Subocz wrócił jeszcze do Rzymu w związku z doktoratem. Pracę pod tytułem Święty Leon Wielki przeciw nauczaniu Manichejczyków w kazaniach i listach obronił 18 października 1982 roku. Ale zanim to się stało, ks. Marian uczestniczył w ważnym dla Polaków wydarzeniu – kanonizacji o. Maksymiliana Kolbego w Rzymie 10 października. Towarzyszył ks. prałatowi Helmutowi Holzapfelowi, który tam przybył jako redaktor tygodnika diecezji Würzburg „Sonntagsblatt” oraz czasopisma dla duchowieństwa „Klerusblatt”. Poznał go przez biskupa Ignacego Jeża. „To była niesamowita postać, bo on sam zaczął się uczyć języka polskiego, żeby rozmawiać z Polakami w ich ojczystym języku”- wspomina ks. Marian. Ks. Helmut Holzapfel pochodził z rodziny katolickiej. „Jego brat, chyba po piątym roku studiów, w czasie wojny został wzięty z seminarium duchownego do wojska. Zginął pod Stalingradem. Ks. Helmut miał jego listy”- opowiada ks. Marian. „On sobie wziął za cel, żeby nawiązać z Polakami kontakt i żeby pisać o Polsce. Przyjeżdżał często do biskupa Jeża. Kiedy przebywałem w Würzburgu, czasami prosił, żebym mu pomógł coś przetłumaczyć”- dodaje. Wspomina, że ks. Helmut pracował wtedy nad publikacją na temat ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego, byłego więźnia Dachau, a wcześniej obozu koncentracyjnego w Stutthofie. „Ks. Holzapfel mówił wtedy, że to będzie osoba wyniesiona na ołtarze[58]. Cenił ks. Frelichowskiego. Jeździł po całej Polsce i zbierał materiały, a ja mu pomagałem częściowo je tłumaczyć z języka polskiego na niemiecki”- opowiada ks. Marian. W czasie beatyfikacji o. Kolbego także pomagał w tłumaczeniu. „To niesamowity dziennikarz. Pracował dzień i noc”- dodaje. Ks. Helmut Holzapfel jest autorem książek: Kościół pomiędzy Odrą a Bałtykiem, Reinbern- pierwszy biskup Pomorza. Ks. Marian mówi, że progi domu ks. Helmuta były zawsze otwarte dla księży z Polski. „Swoją postawą bardzo mi imponował, bo wiedziałem, że on nie robił tego na pokaz, tylko z głębokiej wiary i świadomości tego, że Niemcy zrobili tak wielką krzywdę Polsce i Polakom”- przekonuje ks. Marian. Zaprosił ks. Helmuta do koszalińskiego seminarium, żeby klerycy mogli go poznać. Spotkanie to odbyło się 4 czerwca 1983 roku. Kapłan ten został jednym z kanoników honorowych Kapituły Katedralnej w Koszalinie[59]. „Jednym z kanoników honorowych był ks. Helmut Holzapfel z diecezji Würzburg, z racji jego działalności dziennikarskiej niezwykle przychylnej Polsce, co było wtedy rzadkością w Niemczech. On też napisał piękną monografię o Reinbernie, pierwszym biskupie w Kołobrzegu”- wspominał biskup Ignacy Jeż, co zostało zapisane w książce Świadek historii. Na jubileusz 90 urodzin Jego Ekscelencji biskupa Ignacego Jeża[60].
Student trzech pontyfikatów
Studia ks. Mariana w Rzymie przypadły na okres trzech pontyfikatów. Kiedy przyjechał, urzędującym papieżem był Paweł VI. „Nie miałem okazji osobiście spotkać Pawła VI, ale bywałem na placu św. Piotra, gdy prowadził modlitwę Anioł Pański. To był bardzo mądry papież”- uważa. Szczególnie zapamiętał jedno wydarzenie. „W tym czasie działały Czerwone Brygady, które miały na sumieniu wiele porwań i zabójstw m.in. znanych polityków”- opowiada ks. Marian. „Wtedy został porwany były włoski premier Aldo Moro. On był katolikiem. Do zdarzenia doszło w centrum Rzymu 16 marca 1978 roku”- przypomina. „Papież apelował do terrorystów, żeby go nie zabijali. Oferował siebie w zamian za Moro. Zwłoki premiera zostały znalezione 9 maja 1978 roku w uliczce, między siedzibą partii komunistycznej a polskim kościołem. Z tej heroicznej postawy zapamiętałem Pawła VI”- wspomina. Wówczas jeszcze nie wiedział, że i ten papież poszerzy grono świętych, czczonych w Kościele powszechnym. Paweł VI został kanonizowany przez Ojca Świętego Franciszka 14 października 2018 roku. „Cieszę się z tego, że przebywałem w Kolegium Lombardzkim, gdzie Paweł VI studiował. To on przejął po Janie XXIII Sobór Watykański II i z ogromnym wysiłkiem doprowadził go do końca”- komentuje i dodaje, że uczestniczył w pogrzebie papieża. Paweł VI miał zawał serca. Zmarł 6 sierpnia 1978 roku. Sześć dni po śmierci został pochowany w Bazylice św. Piotra w Watykanie. „Tłumy wiernych uczestniczyły w tym wielkim wydarzeniu. Kondukt z ciałem Pawła VI przeszedł z Castel Gandolfo do Watykanu, co było wyjątkowe w dziejach papiestwa”- stwierdza ks. Marian.
Następcą Pawła VI był papież Jan Paweł I, który został wybrany podczas drugiego dnia konklawe 26 sierpnia 1978 roku. Jego pontyfikat trwał zaledwie 33 dni. W czasie konklawe i w czasie pogrzebu Jana Pawła I ks. Marian był poza Rzymem. Posługiwał na jednej z parafii, mając zastępstwo w czasie przerwy wakacyjnej. „Przyjechałem do tej parafii. Patrzę, a tam gospodyni na czarno ubrana i zapłakana. Mówi, że pochowali proboszcza. Nie udało mi się z nim spotkać”- opowiada ks. Marian i dodaje, że po kilku dniach ta kobieta woła do niego, że papież nie żyje. „Zapytałem, który papież? A ona, że Jan Paweł I. To było 28 września 1978 roku. Pomyślałem, że to niemożliwe. Wszyscy byliśmy w szoku”- wspomina.
W połowie października tego roku ks. Marian Subocz powrócił do Rzymu. Wówczas ponownie odbywało się tam konklawe. „Kilka miesięcy wcześniej zaprosiłem do Włoch rodziców. Uznałem, że to będzie najlepsze podziękowanie za dar życia i za wychowanie”- wspomina. Gdy rodzice przylecieli z Polski, ulokował ich w domu zaprzyjaźnionych sióstr zakonnych. „Do południa byłem na studiach, a potem pokazywałem im miasto”- dodaje. Ta wizyta trwała około tygodnia. Pamięta, że znacznie dłuższe były przygotowania do ich przyjazdu. Planując ten pobyt, zupełnie się nie spodziewali, że znajdą się w samym centrum najważniejszych wydarzeń w życiu Kościoła i Polski.
Trzeciego dnia konklawe, 16 października, wybrali się wspólnie na Plac św. Piotra, gdzie tłumy wiernych i turystów gromadziły się, by wypatrywać białego dymu z komina na dachu kaplicy Sykstyńskiej. W Rzymie, w tym czasie, był tylko dwóch biskupów z Polski, właśnie ordynariusz diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej biskup Ignacy Jeż oraz biskup Szczepan Wesoły. Biskup koszalińsko-kołobrzeski przyjechał wtedy na obrady Rady Konferencji Episkopatów Europy (CCEE), gdzie został wydelegowany przy Konferencję Episkopatu Polski. „My staliśmy na placu z rodzicami w bardzo dobrze usytuowanym miejscu. Po jakimś czasie dostrzegliśmy biały dym z komina. Na początku nie do końca był jasny. Potem już wyraźnie go było widać. Ludzie zaczęli wiwatować, że został wybrany papież”- opowiada ks. Marian. Wyszedł do okna kard. Pericle Felici i ogłosił, kto został wybrany na papieża. Usłyszeli wówczas: Annuntio vobis gaudium magnum (Zwiastuję Wam radość wielką) – Habemus Papam – (mamy Papieża) – Eminentissimum ac Reverendissimum Dominum, (Najczcigodniejszego i Najprzewielebniejszego), a następnie przedstawił nowego papieża: Dominum Carolum Sanctae Romanae Ecclesiae Cardinalem Wojtyła qui sibi nomen imposuit Ioannis Pauli Secundi (Karol, Świętego Rzymskiego Kościoła kardynał Wojtyła, który przyjął imię Jan Paweł Drugi). „Gdy kardynał poinformował, kto został papieżem, to na placu nastała krótka cisza, a po chwili zrobił się wielki hałas, ludzie zaczęli krzyczeć i klaskać z radości. Biskup Ignacy Jeż opowiadał potem, że przy nim stała jakaś Włoszka i się zastanawiała, czy ten nowy papież chociaż mówi w języku włoskim. Kiedy kard. Wojtyła przemówił: Sia lodato Gesú Cristo! (Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus), ta Włoszka zaczęła krzyczeć- mówi po włosku! To było ogromne przeżycie…”- opowiada łamiącym się głosem ks. Marian. „Płakaliśmy z radości. I od razu pojawiła się myśl – ten papież zmieni coś w Polsce i na świecie. Będziemy wolni”- dodaje. Wspomina, że odprowadził rodziców do sióstr, a sam wrócił na plac, gdzie do północy można było spotkać księży z Polski. „Oczywiście dziennikarze od razu udawali się do Kolegium Polskiego, żeby prosić o komentarze i informacje na temat nowego papieża. Niesamowite przeżycie, jakby się zdarzył cud”- przekonuje. „Wtedy cały świat zaczął pisać o Polsce. To było bardzo ważne, przecież w naszej ojczyźnie nadal panował reżim komunistyczny”- podkreśla ks. Marian. Przypomina, że następnego dnia po wyborze, biskup Ignacy Jeż spotkał się z Janem Pawłem II. A po jakimś czasie do papieża zostali zaproszeni księża z Polski. Ks. Marian też uczestniczył w takim spotkaniu. „Wtedy rektorem Kolegium Polskiego był ks. Józef Michalik, obecnie arcybiskup senior archidiecezji przemyskiej. Było nas tam wtedy około 50 osób. Papież przywitał się z każdym i zapytał, skąd jesteśmy. Nie było czasu na dłuższą rozmowę”- opowiada.
Jak dziś wspomina Jana Pawła II? „To był człowiek, który zmienił świat. A co mnie szczególnie ujmowało w postawie papieża? To, że w czasie licznych podróży apostolskich, odwiedzał ludzi żyjących w trudnych warunkach. Jeździł m.in. do krajów Ameryki Łacińskiej”- odpowiada ks. Marian. „Takim rysem jego pontyfikatu była troska o dialog międzyreligijny. Papież zainicjował spotkania przedstawicieli różnych wyznań chrześcijańskich i religii świata w Asyżu, by modlić się wspólnie o pokój”- podkreśla. „Bardzo mu też zależało na ludziach młodych. W programie każdego jego wyjazdu były spotkania z młodzieżą. Papież troszczył się o ich wiarę, wybory życiowe i podkreślał, że są przyszłością Kościoła”- przekonuje ks. Marian. „Dla mnie niezapomniane są nabożeństwa Drogi Krzyżowej, kiedy papież stawał się coraz słabszy. Pokazywał, że musi trwać do samego końca. Chrystus cierpiał i on też przyjmował swoje cierpienie z pokorą i ufnością”- wspomina. „Myślę, że jeszcze będziemy odkrywać wielkość, nauczanie i owoce jego pontyfikatu”- uważa ks. Subocz.
Znał papieża oficjalnie, ale także ze spotkań prywatnych, na które był zapraszany wraz z biskupem Ignacym Jeżem. „Jan Paweł II bardzo szanował i lubił biskupa Ignacego Jeża. Wiedział, że biskup w czasie wojny był więźniem obozu koncentracyjnego w Dachau, a w tamtym czasie posługiwał w bardzo trudnej diecezji”- opowiada ks. Marian. Mówi, że rozmawiało się z nim naturalnie, jak z bratem w kapłaństwie. „Papież często się śmiał do łez, kiedy biskup Jeż opowiadał różne zabawne anegdoty”- dodaje. Wspomina, że biskup Ignacy, dzięki inicjatywie niemieckiego duchownego, ks. Karla Hillenbranda, wikariusza generalnego diecezji Würzburg i rektora seminarium w Würzburgu[61], w 2002 roku został mianowany kanonikiem honorowym w Würzburgu. „To wyróżnienie było przyznane za zaangażowanie biskupa w pojednanie polsko-niemieckie”- wspomina ks. Marian. „Biskup Jeż na to ze śmiechem: tu już stary biskup, a oni chcą go jeszcze jakimś kanonikiem robić”- opowiada. „Na obiedzie, po tej uroczystości, powiedziałem biskupowi, że warto by było się tą nominacją papieżowi pochwalić. Biskup powiedział: ty się ze mnie nie śmiej, ale dodał, że to rozważy”- opowiada ks. Marian. Jednocześnie miał zastrzec, że jeśli pojedzie do Watykanu, to zabierze ich ze sobą, a więc ks. Mariana Subocza i ks. Karla Hillenbranda. Dziś ks. Marian wspomina, że gdy już doszło do spotkania z Janem Pawłem II, to biskup Jeż opowiedział papieżowi o tym wyróżnieniu w typowym dla siebie stylu: „Co ta młodzież ze mną robi? Oni przewracają Kościół! Kto to widział, żeby biskup zostawał kanonikiem?”. Ks. Marian pamięta, że Jan Paweł II zażartował wtedy: Ignac, to za mało ci dali.
Ks. Marian Subocz w rozmowie z koszalińską redakcją Gościa Niedzielnego w kwietniu 2014 roku wspominał pewną anegdotyczną historię z jednej z takich wizyt u Jana Pawła II, w której również ważną rolę odegrał ks. Hillenbrand. „Kiedy biskup Jeż został kanonikiem honorowym w Würzburgu, na posiłku było tam jedno danie, które biskupowi zasmakowało. Właścicielka lokalu nazwała je zatem na cześć biskupa Bischof Ignatius. Kosztowało 12,80 euro”- mówił ks. Marian w tym wywiadzie. Przy następnej wizycie u Jana Pawła II biskup opowiedział mu całą historię i stwierdził, że w Niemczech warty jest tylko 12,80. Jak relacjonował wówczas ks. Marian, papież niesamowicie się śmiał z tej historii i zapytał biskupa: „A czy ty Ignac, masz z tego jakieś procenty?”. Usłyszał to ks. Karl Hillenbrand. „Po dwóch miesiącach biskup dzwoni do mnie i mówi, że ma pieniądze na naszą parafialną szkołę. Okazało się, że właścicielka lokalu przysłała mu część z tego, co zarobiła na potrawie jego imieniem. Kiedy później opowiedzieliśmy to papieżowi, znów niesamowicie się uśmiał” [62]– opowiada ks. Subocz. Po chwili poważnieje i dodaje: „Pamiętam spotkania z papieżem, kiedy był już chory i mimo, że tak cierpiał, to nadal był zainteresowany naszymi sprawami, życiem Kościoła w Polsce”.
Nie chrap!
Współpraca z biskupem Ignacym Jeżem
Ks. Marian sporo zawdzięcza biskupowi Ignacemu Jeżowi. Wspomina go, jako człowieka pełnego dobroci, szacunku i miłości do drugiego człowieka. „On się właściwie nigdy nie zdenerwował. To mi imponowało, że potrafił zachować spokój. Ja byłem czasami impulsywny”- uważa ks. Marian i dodaje: „Czuło się jego ufność wobec Boga, którą ukształtowały różne doświadczenia życiowe, m.in. pobyt w obozie koncentracyjnym, gdzie wielu jego kolegów zginęło, a on, mimo groźnej choroby i wycieńczenia, przeżył”. Ks. Marian podkreśla, że biskup Jeż to człowiek głębokiej wiary, a jako biskup był ojcowski. „Miał wiele trudności w tworzeniu diecezji. Na początku przecież zamieszkał w jednym pokoju, ale mu to nie przeszkadzało”- wspomina. „Jak byłem kapelanem biskupa, to musiałem spać w takim małym pokoiku obok, który był praktycznie korytarzem. To było w budynku kurii, która wtedy znajdowała się przy parafii pw. Podwyższenia Krzyża Świętego. Biskup często krzyczał przez zamknięte drzwi: nie chrap!” – śmieje się ks. Marian. Warunki na początku rzeczywiście były prymitywne. Dopiero przygotowywano dom dla biskupa. „Kiedy szliśmy na obiad z biskupem do ojców franciszkanów, to któryś z kapłanów musiał jeść w kuchni, bo brakowało miejsca przy stole”. Ks. Marian wspomina, że potem zamieszkał w pokoju wynajętym w mieszkaniu prywatnym, bo na plebanii i w kurii nie było miejsca. Podobne doświadczenia miały siostry pallotynki, które rozpoczęły posługę w kurii biskupiej. W swojej kronice pod datą 3 października 1972 roku siostry zapisały: „W dalszym ciągu szukamy mieszkania. Wskazano nam pokój przy ul. Świerczewskiego. Jest nowa trudność, bo gospodarz pełni funkcję milicjanta”. W związku z tym w marcu 1973 roku siostry musiały się pakować. Ich tułaczka trwała jeszcze wiele miesięcy. Na jakiś czas siostry zamieszkały w biurach kurii, ale tam nie nocowały. „Posiłki spożywamy w biurze, wolny czas spędzamy w kościele i na ulicy”- jest zapisane w kronice[63].
Biskup Ignacy Jeż gościł w domu rodzinnym ks. Mariana Subocza. „Jak moja bratowa miała rodzić szóste dziecko – Jasia, to biskup powiedział: to szóste dziecko biskup powinien ochrzcić”- wspomina ks. Marian. Tak się też stało. „Pamiętam, że po obiedzie biskup poszedł z dziećmi grać w piłkę. Był bardzo bezpośredni”- dodaje. Potem zażartował, że jeśli będzie jeszcze jedno dziecko u brata ks. Mariana, to chrztu musi udzielić kardynał. I to on ochrzcił siódme dziecko w rodzinie Andrzeja i Jadwigi Suboczów – Dominikę. „Często z nim jeździłem do Niemiec, do Monachium, Paderborn, Würzburga. Czasami mu mówiłem, żeby mnie nie rozśmieszał, bo prowadzę, a on: Panie, prowadź spokojnie, aniołowie są z nami”- opowiada ks. Marian.
Ks. Marian Subocz wspomina także ich wspólny wyjazd do Dachau. Eucharystia została odprawiona w kościele pw. św. Krzyża w Dachau. Tam wśród zaproszonych gości był również arcybiskup Hippolyte Louis Jean Simon[64] z Francji. „Arcybiskup wita się z nami i pyta skąd jestem? Powiedziałem, że z Koszalina. Zapytał o biskupa. Powiedziałem mu, że jest nim biskup Ignacy Jeż, były więzień obozu w Dachau. A on do mnie, że jego poprzednik też przebywał w Dachau i opowiedział mi niesamowitą historię święceń ks. Leisnera”- relacjonuje ks. Marian. „Biskup Gabriel Piguet, poprzednik arcybiskupa Simona, fałszował z innymi księżmi dokumenty dzieci żydowskich. Pozwolił także ukrywać te dzieci przed nazistami w katolickiej szkole z internatem Saint Marguerite w Clermont-Ferrand. Został aresztowany przez policję niemiecką w swojej katedrze 28 maja 1944 roku za przestępstwo udzielenia pomocy księdzu poszukiwanemu przez gestapo”- wspomina. Biskup Piguet trafił do obozu w Dachau, gdzie więziony był m.in. ks. Ignacy Jeż i kleryk Karl Leisner[65]. 28-letni ks. Ignacy Jeż trafił do obozu 7 października 1942 roku, bo według Gestapo organizował w kościele pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Hajdukach Wielkich pod Katowicami demonstracje polityczne Polaków. Prawdziwy powód był zupełnie inny. Ks. Jeż poinformował wiernych w parafii, że ich proboszcz ks. Józef Czempiel, zginął w czerwcu 1942 roku właśnie w obozie koncentracyjnym Dachau. Natomiast Karl Leisner to kleryk z Niemiec, który trafił do obozu za to, że wypowiedział się krytycznie o reżimie nazistowskim. Chciał zostać księdzem, ale ciężko zachorował. „Księża z Francji stwierdzili, że przecież mają w obozie biskupa. Potrzebne są oleje i zgoda biskupa miejscowego[66] na to, żeby go wyświęcić”- opowiada zasłyszaną historię ks. Marian. „W ogrodzie, niedaleko obozu, pracowali franciszkanie. Przysłuchiwała się im młoda dziewczyna, która okazała się nowicjuszką w zgromadzeniu Sióstr Szkolnych. Zapytali ją, czy ona często przychodzi do pobliskiej kwiaciarni. Odpowiedziała, że tak, bo matka przełożona wysyła ją po kwiaty. Wrócili do obozu, opowiedzieli innym o tym spotkaniu i stwierdzili, że zaryzykują, żeby ją poprosić o pomoc w przemyceniu ksiąg liturgicznych i świętych olejów oraz zgody miejscowego ordynariusza na święcenia. Wyjaśnili jej, czego potrzebują i zapytali, czy to zrobi. Poprosili, żeby powiedziała dyskretnie o sprawie swojej matce przełożonej, bo jeśli ktoś z SS-manów się o tym dowie, to ich czeka śmierć. Odpowiedziała, że ich nie zdradzi”- opowiada ze wzruszeniem ks. Marian. To była s. Josefa Maria Imma Mack. Miała wtedy 20 lat i z narażeniem własnego życia przemycała do obozu nie tylko rzeczy potrzebne do święceń, ale także żywność, hostie i wino mszalne. „Święcenia odbyły się w tej części obozu, gdzie byli tylko niemieccy księża, ale wszyscy kapłani w obozie wiedzieli, że będą świecenia prezbiteratu i wszyscy się modlili. Biskup wyświęcił tego kleryka 19 grudnia 1944 roku”- dopowiada ks. Marian. Tydzień później, w uroczystość św. Szczepana, ks. Leisner w obozowej kaplicy w Dachau odprawił Mszę św. Prymicyjną, a zarazem ostatnią w jego życiu. Kilka miesięcy później, po wyzwoleniu obozu przez wojska amerykańskie 4 maja 1945 roku, ks. Karl został przewieziony jako ciężko chory do sanatorium w Planegg koło Monachium. Tam zmarł 12 sierpnia 1945 roku[67].
Ks. Marian opowiedział tę historię biskupowi Jeżowi. „Biskup mówił, że słyszał w obozie o tym wydarzeniu, ale bezpośrednio w nim nie uczestniczył”- wyjaśnia. Arcybiskup Hippolyte Simon zaprosił potem biskupa Jeża do siebie, a ks. Marian mu towarzyszył. „To była miejscowość, gdzie od średniowiecza, niewolnicy, którym udało się odzyskać wolność, chodzili wokół kaplicy Matki Bożej na boso. Wisiały tam różne kajdany. Co roku organizowano procesję dziękczynną za tych, którzy zostali uratowani przez Matkę Bożą”- wspomina ks. Marian i dodaje, że biskup Jeż powiedział wtedy po francusku kazanie i otrzymał po homilii oklaski. „Gościliśmy u arcybiskupa kilka dni. Mieliśmy okazję zwiedzić piękne okolice i krajobrazy powulkaniczne. Niesamowicie Pan Bóg splótł nasze drogi. Potem uczestniczyliśmy z biskupem Jeżem w beatyfikacji księdza Karla Leisnera”- dopowiada. Było to 23 czerwca 1996 roku w Berlinie.
Z Rzymu prosto w kalosze
Praca w Wyższym Seminarium Duchownym w Koszalinie
Ks. Marian Subocz w związku z pobytem na studiach w Rzymie, nie mógł być świadkiem zmagań ordynariusza o seminarium duchowne w Koszalinie. A te rozpoczęły się już rok po utworzeniu diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Władze wojewódzkie nie wyrażały na to zgody i wstrzymywały się wydaniem zezwolenia na budowę gmachu seminaryjnego. Po wielu pismach i spotkaniach, Wojewoda Koszaliński wydał zgodę na erygowanie seminarium 6 grudnia 1980 roku, a więc po ośmiu latach od powstania diecezji[68]. Pierwszym rektorem koszalińskiego seminarium został 21 września 1981 roku ks. dr Piotr Krupa[69], późniejszy biskup pomocniczy diecezji.
Ks. Marian Subocz, po powrocie do Polski, na początku zamieszkał w domu biskupa Ignacego Jeża. „Wówczas biskup polecił mi, żebym od razu udał się do urzędu i zameldował w Wilkowie, jako prefekt. Władze jeszcze nie wydały zgody na budowę seminarium, ale w meldunku zapisali zawód- prefekt seminarium duchownego”- wspomina. „Gdy wróciłem z urzędu i opowiedziałem o tym ordynariuszowi, bardzo się ucieszył. To był dla nas znak, że taka decyzja zostanie wydana i będziemy mieli seminarium”- dodaje. Przeprowadził się wówczas do tzw. baraku, który powstał na terenie sąsiadującym z placem, gdzie planowano wybudować seminarium. „Tam mieli mieszkać klerycy i ja też dostałem pokój. Pamiętam, że męcząca tam była wilgoć”- wspomina. W tymczasowych pomieszczeniach zamieszkały trzy roczniki: III, IV i V. Diakoni mieszkali w Połczynie Zdroju[70]. 25 czerwca 1982 roku w Koszalinie odbyło się posiedzenie Rady Głównej Konferencji Episkopatu Polski. Natomiast następnego dnia miała miejsce konferencja Plenarna Episkopatu Polski. Tego dnia wieczorem, po zakończonych obradach, biskup Ignacy Jeż zabrał biskupów do Wilkowa. „Wówczas został wkopany krzyż i prymas Polski abp Józef Glemp poświęcił teren pod budowę seminarium. Projekty architektoniczne zostały wcześniej przygotowane. Wykłady dla części kleryków odbywały się w tzw. baraku”- opowiada.
Ks. Marian na początku swojej posługi w seminarium duchownym w Koszalinie, czyli od 1 lipca 1982 roku, został prefektem i wykładowcą patrologii oraz języka łacińskiego. Uczestniczył w pierwszej uroczystej inauguracji roku akademickiego, która odbyła się 20 października 1982 roku w katedrze koszalińskiej. Wygłosił wówczas wykład inauguracyjny. „Jak rozpoczęliśmy jesienią studia, wszędzie wokół było błoto i materiały budowlane”- wspomina ks. Marian. Przyznaje, że jako prefekt nie lubił sprawdzać kleryków, czy wypełniają regulamin seminaryjny, według którego określono czas na naukę tzw. studium, czytanie duchowe, czy spoczynek nocny. „Prefekci musieli sprawdzać kleryków, więc jak miałem obchód, to specjalnie dzwoniłem kluczami, żeby mnie usłyszeli. Nazywali to marian sztrasse”- opowiada ks. Marian. Mówi, że klerycy robili wychowawcom różne żarty. „Pamiętam, jak mieszkaliśmy jeszcze w tym baraku i było mnóstwo świerszczy. Wyganialiśmy je wszyscy. Położyłem się spać, ale one znowu się pojawiły w moim pokoju. Myślę sobie- co jest? Potem klerycy się przyznali, że łapali te świerszcze i podrzucali mi je przez rurę od ogrzewania centralnego”- wspomina ze śmiechem ks. Marian. Inny ksiądz opowiada mi, że wtedy na terenie wokół seminarium pasły się krowy i klerycy niektórym kolegom lub wykładowcom wysypywali sól na parapety. Krowy wtedy podchodziły i lizały te parapety u nich za oknami.
Wicerektorem został mianowany 15 marca 1984 roku. Wówczas do jego zadań należało wspieranie rektora w formacji kleryków, by zdobywali odpowiedni poziom wykształcenia filozoficzno-teologicznego oraz pastoralnego. Koordynował też pracę wykładowców, organizował sesje egzaminacyjne i poprawkowe, prowadził dokumentację studiów[71].
W kronice seminaryjnej, w notatce z 27 kwietnia 1985 roku, pojawia się relacja z Dnia Otwartej Bramy. Z propozycji odwiedzenia seminarium skorzystało wówczas 246 chłopców. Dziś wszystkich kleryków jest około 20. Ks. Marian Subocz, jako wicerektor, spotkał się z tą młodzieżą i odprawił Mszę św. W programie wydarzenia był również koncert zespołu muzycznego, spotkanie w grupach, spektakl i nabożeństwo powołaniowe. Te liczby dziś mogą zdumiewać, biorąc pod uwagę fakt, że był to czas zwalczania Kościoła i prześladowania duchowieństwa, a na udział w tym wydarzeniu odważyło się tak wielu młodych mężczyzn. Rodzi się więc pytanie, jakie działania podejmowało wtedy seminarium na rzecz powołań? „Wtedy, w czasach komunistycznych, większość młodzieży uczęszczała na katechezę i do kościoła, a więc w dużym stopniu byli uformowani. Mieli dobry kontakt ze swoimi duszpasterzami, wyjeżdżali na różnego rodzaju spotkania młodzieżowe. Tym, którzy rozważali wstąpienie do seminarium, chcieliśmy pokazać jak wygląda to nasze życie, co to jest seminarium i jakie to są studia. Niektórzy podchodzili do księży profesorów czy do mnie, by zapytać o coś konkretnego oraz o warunki rekrutacji do seminarium”- wspomina ks. Marian i dodaje, że celem takich dni otwartych było też formowanie młodego pokolenia, by mogli poznać bliżej księży i Kościół. „Odbiór ze strony młodzieży był pozytywny”- przekonuje. Potwierdza to były rektor ks. dr Jarosław Kwiecień, który pierwszy raz przekroczył progi seminarium, kiedy miał 12 lat i jako ministrant w parafii katedralnej w Koszalinie 1 maja 1989 roku przyjechał na Dzień Otwartej Bramy. „Pierwszy raz zobaczyłem wtedy ten budynek i po raz pierwszy spotkałem ks. Mariana Subocza. Siedziałem w drugiej ławce z Radkiem Mazurem, dziś również księdzem i wykładowcą seminaryjnym. Mszę św. odprawiał wtedy rektor. Potem go spotkałem już w innych okolicznościach. Sporo przyjeżdżało ludzi młodych na te Dni Otwartej Bramy, ale przyjeżdżali też parafianie. Było również dużo dzieci”- wspomina ks. dr Jarosław Kwiecień, rektor koszalińskiego seminarium od lutego 2020 roku do lipca 2023 roku. Dodaje, że trzy lata temu na obłóczynach jednego z kleryków, który pochodzi z parafii, gdzie aktualnie ks. Marian jest proboszczem, doszło do symbolicznej sytuacji. „Na miejscu, gdzie zapamiętałem stojącego w 1989 roku ks. Mariana, stałem ja jako rektor, przewodnicząc tej liturgii, a on siedział w tej samej ławce, w której ja siedziałem w 1989 roku. Nawiązałem więc do tego, że po wielu latach odwróciły się role i dziś stoimy dokładnie w tych samych miejscach, tylko zamieniliśmy się nimi”- dopowiada.
Ks. Marian Subocz rektorem został 25 października 1986 roku. Wówczas przejął odpowiedzialność za funkcjonowanie seminarium i reprezentowanie instytucji na zewnątrz. Jego zadaniem było również wyznaczanie terminów oraz zwoływanie konferencji zarządu i wykładowców. Odbywał też indywidualne spotkania z kandydatami do seminarium oraz z późniejszymi wychowankami przed przyjęciem święceń diakonatu czy prezbiteratu. Czuwał nad całościową formacją kleryków.
Rok później, podczas inauguracji roku akademickiego, obecny był biskup Hubert Brandenburg, ordynariusz Sztokholmu i całej Szwecji. Studia rozpoczęło wówczas 155 alumnów. Wtedy cała wspólnota i zaproszeni goście po raz pierwszy spożywali posiłek w nowym refektarzu. „Meble ufundował ks. proboszcz Kazimierz Bednarski z parafii pw. Ducha Świętego w Koszalinie”- wspomina ks. Marian. Ta wizyta zaowocowała wyjazdem na misje sióstr z naszej diecezji. „Biskup Brandenburg poprosił wówczas biskupa Jeża o siostry zakonne, by pojechały do jego diecezji. To jest kraj bardzo zlaicyzowany. Wtedy cztery siostry ze Wspólnoty Dzieci Łaski Bożej[72] wyjechały tam do posługi”- wspomina[73].
W 1987 roku trwała budowa skrzydła z salami wykładowymi i kaplicą. Sale wykładowe stanowiły trzecie, równoległe do głównego budynku mieszkalnego skrzydło całego kompleksu i powoli zaczynały wystawać z ziemi fundamenty przyszłej auli seminaryjnej oraz czwartego skrzydła, gdzie jest furta i rektorat[74]. Dyrektorem budowy seminarium był ks. Stefan Ołów, wspierany przez wicedyrektorów, m.in. ks. Pawła Jochaniaka[75]. Mimo, że w Zasadach podstawowych formacji kapłańskiej do zadań rektora nie należało organizowanie materiałów, niezbędnych do budowy obiektu, to ks. Marian Subocz zapisał się w historii diecezji, jako ten, który i takie wyzwania podejmował.
„Nie mieliśmy kabla elektrycznego i nigdzie nie można było go dostać”- wspomina ks. Marian. „Biskup mnie wysłał do ks. Karla Hillenbranda, rektora seminarium w Würzburgu. Zadzwoniłem do niego i powiedziałem, czego potrzebuję. Zaoferował pomoc, więc osobiście pojechałem do Niemiec po ten kabel”- opowiada. „To była taka wielka szpula. Nie pamiętam ile metrów. Spory ładunek, ale miałem wszystkie pozwolenia, więc bez problemów dotarłem z nim na miejsce”- dopowiada, nie kryjąc zadowolenia. Wspomina, że brakowało też kaloryferów, a sklepy świeciły pustkami. „Tym razem zadzwoniłem do ks. Helmuta Holzapfela i powiedziałem, że przyjadę do niego żebrać, bo potrzebujemy grzejników. Nie pamiętam, ile tego potrzebowaliśmy, ale sporą ilość”- opowiada. Zanim jednak towar dotarł do Koszalina, historia z brakiem kaloryferów została nagłośniona w Niemczech. Na pomysł publikacji i zorganizowania zbiórki na ten cel wpadła pani Amanda Zattler, jedna z współpracownic ks. Holzapfela, która znała biskupa Jeża. Ona powiedziała, żeby napisać w lokalnym tygodniku Sonntagsblatt na temat potrzeb koszalińskiego seminarium i sama zajęła się organizacją transportu tych kaloryferów. Do dziś ks. Marian pamięta tytuł tego artykułu Seminarzyści w Koszalinie marzną. Po kilku tygodniach od tego spotkania, pod seminarium podjechał ogromny tir i przywiózł kilkadziesiąt grzejników. „Skakaliśmy z radości”- wspomina ks. Marian. Ale to jeszcze nie koniec jego budowlanych przygód.
„Po jakimś czasie przychodzą do mnie i mówią, że nie mogą dokończyć łazienek, bo nie mają sedesów”- opowiada ks. Marian. „Wstydziłem się już prosić przyjaciół z diecezji Würzburg, więc pojechałem do Essen. Tam dyrektorem wykonawczym Caritas był Rudi Löffelsend[76]. „Zadzwoniłem do niego i mówię: Rudi, ratuj mnie. On się pyta- co potrzebujesz? Powiem ci, jak przyjadę, ale nie przez telefon, bo będą się wszyscy śmiać”- opowiada ks. Marian. „Pojechałem i już w czasie spotkania mówię im: nie uwierzycie, potrzebuję kilkudziesięciu sedesów. Jak oni parsknęli śmiechem. Oczywiście zorganizowali nam je. W Polsce nie mieliśmy szans, żeby zdobyć taką ilość tego towaru. Trzeba było sprowadzić zza granicy. Wiele nam wtedy pomogli”- dodaje.
Dzięki wsparciu z Niemiec została wyposażona również kuchnia seminaryjna, która wcześniej, mimo, że musiała obsłużyć ponad 150 osób, była prowizoryczna. „Biskup Jeż powiedział wtedy, że tym razem to już on pojedzie prosić o pomoc. Spotkał się z ówczesnym biskupem Essen i jego poprosił o wsparcie. Otrzymaliśmy całą kuchnię. Wraz z jej transportem przyjechała grupa dwudziestu pracowników, w tym Rudi Löffelsend”- opowiada ks. Marian. „Ulokowaliśmy ich wtedy w seminarium, bo w tym czasie klerycy mieli przerwę. Oni zapewnili, że w ciągu tygodnia wszystko zainstalują. Skromne było jedzenie, ale ugościliśmy ich tak, jak mogliśmy”- dodaje. „Pamiętam, że Rudi się przeziębił i zapytał mnie o lekarstwa. Powiedziałem, że przygotuję mu piwo na ciepło z miodem, po którym się wygrzeje i będzie zdrowy. Nie miał do tego przekonania, ale się zgodził i mu to posmakowało. Po jakimś czasie ustawiła się kolejka pracowników i mówili, że oni też są chorzy. Śmiałem się do siostry, która pomagała nam wtedy w kuchni, że skoro są chorzy, to trzeba ich ratować”- opowiada z uśmiechem ks. Marian. Przyznaje, że klerycy również angażowali się w prace budowlane seminarium. „To była ciężka praca fizyczna. Tutaj alumni też zdali egzamin”- wspomina. „Raz zauważyłem, że w czasie tej pracy, zniknęła grupa kleryków. Ale jak to rektor, zawsze ma nosa, znalazłem ich. Oni do dziś opowiadają, że nagle w okienku pokazała się głowa rektora. Nie mieli z tego tytułu jakichś problemów, ale musieli wrócić do pracy”- opowiada ks. Marian.
W budowie seminarium pomagał również ordynariusz archidiecezji Paderborn, późniejszy kard. Johannes Joachim Degenhardt. „Ta diecezja prowadziła Bank Kościelny i Caritas, którego celem było m.in. udzielanie pożyczek na finansowanie instytucji charytatywnych. Ponieważ archidiecezja zadeklarowała pomoc biskupowi Jeżowi, to jeden z pracowników tego banku przyjechał do Koszalina, żeby przywieźć zebrane w diecezji pieniądze”- wspomina ks. Marian. „Kiedy dotarł do Polski, pogranicznicy odnotowali, że wwozi dużą sumę pieniędzy. Gdy wracał, zauważyli, że nie ma ich przy sobie, więc zapytali komu zostawił. Nie chciał powiedzieć, że całość przekazał biskupowi Jeżowi, więc poinformował ich, że część zostawił w Częstochowie, a część przekazał naszemu ordynariuszowi”- opowiada. W realizacji tej ważnej dla diecezji inwestycji, pomocna była również niemiecka organizacja Kirche in Not, Europeischen Hilfsfond i Renovabis. Część funduszy pochodziła także ze zbiórek na ten cel przeprowadzonych, zarówno w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, jak i w innych diecezjach w Polsce, m.in. katowickiej, opolskiej, łódzkiej i przemyskiej.
Życie na placu budowy dobrze obrazuje zabawna sytuacja, którą przypomina ks. Dariusz Jaślarz, proboszcz parafii pw. Matki Bożej Wspomożenia Wiernych w Manowie[77], wtedy kleryk. „Pamiętam taką sytuację, jak przed głównym wejściem do seminarium jeszcze w trakcie budowy, była wielka kałuża, prawie jak staw. Przyjechał wówczas biskup Ignacy Jeż. Ks. rektor stał na schodach, a biskup Jeż stanął przed tą kałużą i krzyczy: Subocz, Subocz! Do ciebie to gondolą trzeba dopływać”- opowiada ze śmiechem ks. Dariusz.
Ks. Marian Subocz uważa, że te trudności w budowie seminarium były doświadczeniem integrującym wspólnotę kleryków i księży w nim posługujących. „Często brakowało ciepłej wody. W łaźniach znajdowały się bojlery. Musieliśmy dużo płacić za prąd, dlatego kąpiel w ciepłej wodzie była raz w tygodniu, a w pozostałe dni korzystaliśmy z zimnej. Wtedy wszyscy ludzie mieli podobny standard życia”- wspomina były rektor. „Jeżeli chodzi o posiłki, to jedliśmy to, co można było kupić na kartki. Czasami klerycy jeździli do pobliskich wiosek do gospodarzy po ziemniaki lub inne produkty”- dopowiada.
Klerycy wstawali o 5.45 rano, bo o godz. 7.00 była Msza św., a wcześniej jeszcze była jutrznia oraz czas na rozmyślanie. „Ojcowie duchowni nas do tego rozmyślania przygotowywali. Każdy sobie wybierał indywidualnie lekturę duchową, zazwyczaj autorstwa jakiegoś Ojca Kościoła albo współczesnego teologa. Po Mszy św. śniadanie, następnie szliśmy na wykłady, które odbywały się również w sobotę. Po wykładach spożywaliśmy obiad, a później mieliśmy chyba półtorej godziny wolnego czasu, właśnie na spacer. Potem znowu czas na naukę własną”- opowiada ks. Dariusz Jaślarz. Wspomina przy tej okazji zabawną sytuację z początków swojego pobytu w seminarium. „Pamiętam, jak w czasie nauki własnej, chciałem podobnie jak w domu, położyć się na tapczanie i tak się uczyć. Ale raz wchodzi prefekt, drugi raz i widzi, że ja się nie uczę przy biurku, więc pyta: czy pan jest chory? Wtedy mi wytłumaczył, że kiedy jest nauka własna, siedzi się przy biurku”- opowiada proboszcz z Manowa. Z czego wynikała taka zasada? Chodziło o to, by klerycy, mieszkając po kilku w pokojach, nie przeszkadzali sobie nawzajem w nauce i dlatego ten czas był ściśle określony. „Nie mieliśmy wtedy telefonów komórkowych, telewizorów, radia, czy komputerów. Był tylko jeden telewizor w sali telewizyjnej. Trzeba było się uczyć. Co ktoś ostatecznie robił w tym wyznaczonym czasie, to już jego sprawa, ale prefekci to sprawdzali”- tłumaczy ks. Dariusz. Dodaje, że pilnowali również porządku w pokojach zajmowanych przez alumnów. „Przed wyjazdem na jakieś wolne musieliśmy się czasami mocno nagimnastykować, żeby był porządek. Nawet między żeberkami kaloryfera wycieraliśmy kurze. To była dyscyplina trochę jak w wojsku. Ale, jak sądzę, nikomu to nie zaszkodziło, a potem w kapłaństwie, szczególnie kiedy jest się samemu w parafii, to warto wiele rzeczy mieć już we krwi”- uważa ks. Jaślarz.
Zgodnie z programem dnia po czasie na naukę własną był podwieczorek, później znowu nauka i czytanie duchowne. O 18.30 kolacja, a o 20.00 nieszpory, po których do rana obowiązywało silentium, czyli konieczność zachowywania milczenia. Światło klerycy musieli wyłączać o 22.00, co było dla nich trudne, szczególnie w czasie sesji egzaminacyjnej, kiedy chcieli się dłużej pouczyć. Ks. Dariusz Jaślarz mówi, że często w tym czasie wstawali o 4.00 rano, bo już było widno i mogli kontynuować naukę.
Niektórzy księża przyznają, że w czasie pobytu w seminarium bali się rektora. „Ks. dr Marian Subocz był dla nas rektorem surowym, zasadniczym i to przejawiało się w bardzo wielu dziedzinach naszego życia”- przekonuje ks. Dariusz Jaślarz, proboszcz manowskiej parafii. „Wiedzieliśmy, że jesteśmy na uczelni, która nie tylko miała za zadanie doprowadzić do tego, byśmy byli biegli w teologii, ale także miała nas kształcić od tej strony ludzkiej. Tutaj bardzo liczyły się takie cechy, jak punktualność, umiejętność zachowania się w różnych sytuacjach”- uzasadnia. „W seminarium odpowiadałem za wyjścia kleryków do instytucji kulturalnych: kina, teatru, filharmonii. Pamiętam, jak kiedyś zobaczyłem w holu, że idzie ks. rektor i podszedłem do niego, żeby o coś zapytać. A rektor do mnie wtedy powiedział: na korytarzu?, w kapciach?, bez koloratki? Proszę do rektoratu na 16.00. A jak już rektor wzywał do rektoratu, to nie wróżyło nic dobrego”- opowiada ks. Jaślarz. Dziś uważa to za drobiazgi, ale z perspektywy czasu okazało się, że dbałość o nie była potrzebna i mądra. Zauważa jednocześnie, że rektor troszczył się o kleryków. „Pochodzę z Wałcza, a więc z jego rodzinnej miejscowości. Bardzo często ks. rektor proponował mi, że mnie zawiezie do domu, kiedy zbliżała się jakaś przerwa w nauce. To nie oznaczało wcale, że miałem u rektora jakieś specjalne fory. Przeciwnie, odnosiłem wrażenie, że mocniej mnie trzyma w karbach, niż pozostałych”- przekonuje ks. Dariusz. Opowiada jeszcze jedną ważną dla niego sytuację. „Mam dość skomplikowaną wadę wzroku, a w związku z tym muszę nosić specjalistyczne szkła w okularach i ks. rektor, kiedy miałem kłopot przy wymianie okularów, pomógł mi i sprowadził je dla mnie z Niemiec”- wspomina i dodaje, że za tą srogą twarzą rektora, który stał na straży porządku, kryła się jego dobroć. „Wtedy musiał uważać, żeby mu klerycy na głowę nie weszli”- komentuje ks. Jaślarz. „Ks. Marian uchodził za osobę trudno dostępną”- dopowiada ks. Zbigniew Woźniak[78], kolega rocznikowy ks. Dariusza Jaślarza. Obaj wstąpili do seminarium w 1987 roku. „Pamiętam taką sytuację, jak jeszcze nasz rocznik mieszkał w baraku. To było na początku naszego pobytu w seminarium i jeszcze nie do końca się orientowałem, kto kim jest. Któregoś razu otwierałem drzwi rektorowi i żartując powiedziałem: bramy podnieście swe szczyty, aby mógł wejść Król Chwały[79] i on się na mnie popatrzył, ale nic nie powiedział. Później podszedł do mnie jakiś starszy kleryk i zapytał: co ty robisz? jak ty się odzywasz do rektora?”- relacjonuje dalej ks. Zbigniew. „Ks. rektor nie skomentował mojego zachowania, ale zorientowałem się, że wokół niego panuje atmosfera jakiegoś napięcia, że jak przechodził korytarzem, to wszyscy stawali pod ścianą. Trochę się go obawiano”- dodaje.
Zdaniem ks. Dariusza Jaślarza regulamin seminarium był wtedy adekwatny do sposobu wychowania w ich rodzinnych domach. „Nikt się nikogo nie pytał i nie mieliśmy żadnych głosowań demokratycznych, czy mi się podoba zrobienie czegoś, co mi każą, czy nie. Po prostu trzeba było wykonać. Pamiętam, jak na przykład po sesji egzaminacyjnej jeździliśmy do gospodarstwa rolnego w Uliszkach, które należało do seminarium. Pakowano nas do autokaru i zbieraliśmy tam truskawki. Mi podczas tej pracy w słońcu strasznie leciała krew z nosa, ale trudno”- wspomina ks. Dariusz. „W seminarium sami sprzątaliśmy, myliśmy podłogi i toalety, a także naczynia. Było nas wtedy wielu, więc tę pracę wykonywaliśmy zgodnie z obowiązującym grafikiem. Ale nie był to dla nas jakiś koszmar”- dodaje.
W seminarium obowiązywała też zasada, że co pół roku zmienialiśmy pokoje. O tym, z kim spędzi się kolejne półrocze decydowali przełożeni. Roszady dotyczyły kleryków z różnych roczników. Ta praktyka miała przygotować alumnów do tego, co czeka ich w życiu kapłańskim – licznych przeprowadzek, ale także jej celem była integracja, tworzenie relacji między nimi.
„Na pewno dziś forma wychowania jest inna, ale trzeba wziąć pod uwagę, że wtedy to seminarium dopiero się tworzyło. Należało nadać mu pewną linię, zarówno profesorom, jak i klerykom. Nie było to łatwe. Z mojej strony był lęk, żeby nie popełnić błędu”- tłumaczy ks. Marian. „Czasami klerycy mogli mnie postrzegać w taki sposób, że byłem wymagający czy surowy, ale nie widzieli mnie na radach pedagogicznych, jak ich potem broniłem. Poza tym, czułem ciężar odpowiedzialności za całą wspólnotę. Uważałem, że dyscyplina jest ważna i jak się jej nauczą w seminarium, to im potem pomoże w przeżywaniu kapłaństwa. Moje obawy wiązały się też z tym, że wtedy w czasach komunistycznych podsuwano osoby mające na celu śledzenie, inwigilację kleryków i kadry profesorskiej. Musieliśmy zachowywać ostrożność”- dopowiada.
„Jeden z alumnów przyszedł do mnie i powiedział, że służby zapraszają kleryków do jednego domu i że jego też zaprosili, bo będąc jeszcze w szkole podrobił wraz z kolegami podpisy”- przytacza jedną z takich sytuacji ks. Marian. „Ten kleryk opowiedział mi, że przyszli do niego i straszyli, że jak poinformują o sprawie rektora, to na pewno go wyrzucę, chyba, że zgodzi się z nimi współpracować. Chłopak nie wiedział, co ma robić i przyszedł do mnie” – wspomina. „Powiedziałem mu, że jeżeli chce być nadal w seminarium, to może zostać, ale jeżeli się obawia tych nacisków ze strony służb, to niech idzie na urlop dziekański i potem może wrócić”- dopowiada ks. Marian.
Były rektor seminarium był bardzo wyczulony na próby inwigilacji środowiska seminaryjnego przez służby PRL. „Na zakończenie roku zawsze im mówiłem: możecie na nas profesorów narzekać, skarżyć się między sobą, że ktoś was męczy. To jest naturalne wśród studentów, ale o jedno was proszę, jak już wejdziecie do autobusu, który odjeżdża sprzed seminarium do miasta, byście nic nie mówili o seminarium i o profesorach, bo razem z wami wejdą do tego autobusu tacy bladzi panowie. Oni nie będą z wami rozmawiać, tylko będą słuchać, a wy będziecie opowiadać na temat rektora, profesorów czy kolegów kleryków, a oni sobie to będą notować i szukać słabych punktów czy tematów, którymi można potem kogoś szantażować lub zmiękczyć”- opowiada ks. Marian. „Każdego roku im to mówiłem. To w następnych latach, jak tylko zaczynałem mówić o autobusie, odpowiadali: wiemy, mamy nic nie mówić o życiu w seminarium. Taka to była rzeczywistość”- uzasadnia.
„Faktycznie było tak, że rektor bardzo nas uwrażliwiał na wszelkie kontakty z obcymi ludźmi, szczególnie z tymi, którzy się interesują seminarium i o to wypytują”- wspomina ks. Dariusz Jaślarz. „Nie mogliśmy wyjeżdżać za granicę bez zgody rektora, bo wiązało się to z niebezpieczeństwem inwigilacji i rektor nas bardzo przed tym przestrzegał”- dodaje. „Pewnie dziś dla młodego pokolenia jest to niewyobrażalne, że nie można było wyjść do miasta bez tzw. socjusza, czyli świadka, który towarzyszył w tym wyjściu. Wyprawy na zakupy do miasta były raz w tygodniu, w czwartki i mogły trwać do trzech godzin maksymalnie[80]. Inne wyjścia wymagały zgody prefekta i również odbywały się w towarzystwie socjusza”- dopowiada ks. Zbigniew Woźniak. „To czasy, kiedy Kościół bardzo inwigilowano. Zdarzało się, że wokół seminarium chodzili ludzie, którzy zaczepiali i wypytywali o różne rzeczy, próbując wciągnąć być może do współpracy. Zatem te przestrogi rektora stanowiły wręcz sakramentalne formuły, które się powtarzały przed każdym naszym wyjazdem z seminarium”- wyjaśnia ks. Woźniak.
Ks. Dariusz Jaślarz zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt. „W ciągu tych kilku lat formacji opuszczaliśmy seminarium na wakacje, ale w tym czasie należało się zameldować u swojego proboszcza. On, po okresie pobytu w domu, musiał wystawić tzw. testimonium, czyli opinię na temat naszego zachowania. Byliśmy więc pod stałą kontrolą, jak nie w seminarium, to u miejscowego proboszcza. Nie mogliśmy sobie wyjechać tak, żeby nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy i co się z nami dzieje”- tłumaczy ks. Dariusz Jaślarz.
Ks. Marian wspomina kontrolę, jaka się pojawiła w seminarium w czasach NSZZ Solidarność, gdy mieliśmy już na stanie pierwszą kserokopiarkę. „Władze nakazały nam zostawiać zawsze kopie dokumentów, które były na niej powielane”- wyjaśnia. „Przyszła kiedyś komisja, chyba z cztery osoby, a ja miałem w tym czasie wykład. Ale się przygotowałem na wypadek kontroli i zrobiłem kopie dokumentów w języku niemieckim, łacińskim, francuskim i włoskim”- opowiada ks. Marian i tłumaczy, że kontrola wynikała z podejrzeń służb, że ktoś w seminarium kopiował ulotki solidarnościowe. „Powiedziałem im, że chętnie udostępnię materiały, ale zapytałem, czy znają język francuski, włoski lub łacinę. Wyraziłem też zdziwienie, że aż tyle osób z urzędu przyszło na taką kontrolę. Już więcej do nas nie przyjechali”- wspomina z zadowoleniem ks. Subocz.
Ks. Dariusz Jaślarz potwierdza, że rektor bardzo się troszczył o budowę seminarium. „Mieliśmy w czasie wakacji tydzień czy dwa tygodnie tzw. grupy roboczej. To był nasz obowiązek, żeby przyjechać do seminarium i na miarę naszych możliwości pomagać przy budowie. Rektor cieszył się z oddania do użytku każdej części seminarium”- opowiada.
Pierwsza kaplica mieściła się we wschodnim skrzydle budynku seminaryjnego. „Tam było ciężko, bo kleryków bardzo dużo, około 150 i nie mieściliśmy się tam. Na dodatek pomieszczenie nie miało okien, można powiedzieć, że trochę się tam dusiliśmy”- przyznaje ks. Marian. Przeniesienie kaplicy w miejsce docelowe, nastąpiło 20 października 1988 roku, kiedy nie była jeszcze kompletna. W miejscu pierwszej kaplicy powstała biblioteka seminaryjna z czytelnią. „Trzeba ją było wyposażyć w książki. Bardzo mi zależało na bogatym księgozbiorze, ale chciałem też, żebyśmy mieli wszystkie ważniejsze czasopisma, także zachodnie, by klerycy orientowali się na bieżąco w tym, co się dzieje na świecie i w Kościele powszechnym. Pisałem więc do wydawnictw oraz do kolegów, żeby nam przesyłali literaturę fachową”- wspomina ks. Marian.
Dużą wagę przykładał do znajomości języków obcych, dlatego zabiegał o to, by klerycy mogli się ich uczyć. „Zaprosiłem rektora z Würzburga razem z klerykami. Chciałem, aby oni zobaczyli jak nasi klerycy studiują, a potem poprosiłem rektorów z Francji, z Anglii oraz Włoch, o zorganizowanie nam kursów z języków obcych. Zachęcałem studentów, żeby każdy wybrał sobie język i przez dwa tygodnie w wakacje uczestniczyli w tym kursie. Zajęcia prowadzili kandydaci do kapłaństwa z tamtych krajów, m.in. Renzo Pegoraro, który ukończył studia medyczne, potem został księdzem i teraz jest profesorem i kanclerzem Papieskiej Akademii Życia w Rzymie. Była też siostra zakonna, która zajmowała się więźniami w Londynie, a z Francji przyjechało dwóch kleryków”- opowiada. Przyznaje, że alumni z naszej diecezji narzekali trochę na niego, że zabierał im część wakacji, ale uczyli się i każda grupa potem miała Mszę św. odprawianą w obcym języku. „Niektórzy klerycy, gdy potem wyjechali do Francji czy Włoch, wracali zadowoleni, że dzięki tym kursom, mogli się za granicą porozumieć. Są tacy, którzy do dziś utrzymują ze sobą kontakty. To było w tamtym czasie szczególnie ważne, bo my byliśmy jeszcze zamknięci na świat, a ja wiedziałem, jak trudno jest się odnaleźć za granicą bez znajomości języka. Tym pomysłem podzieliłem się z rektorami innych seminariów w Polsce i wiem, że niektóre również zaczęły organizować takie kursy językowe”- dodaje. Uważa, że te kursy stanowiły też ważne doświadczenie dla kleryków z innych krajów. „Pamiętam, jak rektor seminarium z Niemiec po tym kursie zapytał mnie, co ja zrobiłem jego klerykom? Dopytałem, co się stało? A on odpowiedział, że ci alumni po powrocie z Polski zaczęli chodzić w koszulach kapłańskich, co tam było rzadkością. Niektórzy nosili garnitury i koszule z krawatem. Zaimponowali im nasi klerycy, którzy zawsze chodzili w stroju duchownym”- dopowiada z uśmiechem.
„To był bardzo mądry pomysł z tymi kursami językowymi, takie uczenie się języka w praktyce. Żeby porozumieć się z tymi klerykami, musieliśmy mówić w ich językach. Przekonywaliśmy się, jak bardzo to nam się przydało, ale najważniejsze, że eliminowało to strach przed użyciem danego języka. Często pojawia się obawa, że jak powiem coś niepoprawnie, to się ośmieszę, a tu spotykaliśmy się z wyrozumiałością i jak ktoś mówił źle, to został poprawiony przez kolegę i tyle”- przekonuje ks. Dariusz Jaślarz i dodaje, że podziwiali zdolności językowe rektora. „Ks. Subocz, w którą stronę się nie obrócił, to mówił innym językiem. Nam to bardzo imponowało. Mówił swobodnie w kilku językach. To było inspirujące. Też tak chcieliśmy”- dodaje. Podkreśla, że rektorowi zależało w ogóle na ich wszechstronnym wykształceniu. Mieli więc dodatkowe, sobotnie zajęcia z gry na instrumencie np. na pianinie czy na fortepianie, a także z dyrygentury, emisji głosu i fonetyki. „Ten szeroki wachlarz dodatkowych zajęć, potem w kapłaństwie bardzo się przydał. Z perspektywy trzydziestu lat doświadczenia w pracy duszpasterskiej jestem o tym przekonany”- uzasadnia ks. Jaślarz.
„Po czasie widzę, że ta dyscyplina, która wtedy obowiązywała w seminarium, miała nas ustrzec przed swobodą, jakąś nonszalancją i nauczyć nas, że jednak ksiądz jest zobowiązany do pewnego stylu bycia, który wpisany jest w reprezentację Kościoła. Po drugie, może to był sposób, żeby ukształtować w nas to poczucie kapłaństwa. Na tamten czas taki był standard”- wyjaśnia ks. Zbigniew Woźniak. Przyznaje, że już w czasie seminarium przekonał się, że rektor, poza tą swoją urzędową surowością, był uważnym i dobrym człowiekiem. „Miałem w czasie pobytu w seminarium kryzys. On wynikał z tego, że nie wpisywałem się do końca w te ramy instytucjonalne. Pełniłem różne funkcje, m.in. ductora[81] mojego rocznika, ale dla mnie ważne było, żeby ksiądz był przede wszystkim człowiekiem i chrześcijaninem. Nie raz więc z tego rezygnowałem, bo uznawałem, że jest to zbyt urzędowe, ale to budziło wątpliwości u przełożonych, czy ja się w ogóle nadaję do bycia księdzem. Kiedy byłem już przytłoczony niektórymi rzeczami, postanowiłem wyjechać z seminarium, żeby nabrać dystansu i się głębiej zastanowić nad powołaniem. Ale, żeby móc opuścić seminarium, musiałem mieć zgodę rektora. Poszedłem do ojca duchownego ks. Ludwika Chodzidło i powiedziałem mu, że potrzebuję takiego wytchnienia. O. Ludwik miał olbrzymi autorytet u rektora i powiedział mi, że on to załatwi”- wspomina ks. Zbigniew Woźniak. „Rektor mnie zapytał, co się dzieje? Odpowiedziałem, że rozmawiałem o tym z ojcem duchownym i rektor o nic więcej nie dopytywał. Zgodził się na ten mój wyjazd. Byłem bardzo zaskoczony reakcją rektora i wdzięczny za zrozumienie”- dodaje. Ks. Zbigniew dzieli się jeszcze jedną sytuacją, o której osobiście nigdy nie rozmawiał z ks. Marianem Suboczem. Dotyczy ona reakcji rektora, której się nie spodziewał. „Wtedy też była taka trochę burza wśród przełożonych w związku z moimi decyzjami i wyczuwało się napięcie wokół mojej osoby. Rektor któregoś razu podszedł do mnie, nic nie powiedział. Popatrzył na mnie, położył mi rękę na ramieniu i odszedł. Bardzo mnie to zdziwiło wtedy i odkryłem człowieka, który jest bardzo wrażliwy, swoje widzi, swoje rozumie, a jednocześnie musi pełnić funkcję, wiążącą się z olbrzymią odpowiedzialnością. Przekonałem się, że ks. Marian był zupełnie inny w środku, a bycie rektorem to wielkie brzemię, które nosił i pewnie dlatego na zewnątrz widzieliśmy jego zasadniczość i stanowczość”- uważa ks. Zbigniew Woźniak.
„To jest człowiek, który był świadkiem i współtwórcą powstawania tego domu i to w bardzo niełatwych czasach. Wtedy nie tylko nie było czym budować, ale też czuć było na plecach oddech władzy, niemile spoglądającej na to, co tutaj powstawało i rzucającej różne kłody pod nogi”- podkreśla były rektor ks. Jarosław Kwiecień. „Ks. Marian pokonał te trudności i osobiście pozyskiwał środki na budowę, a także dzielnie wspierał biskupa Ignacego, któremu bardzo zależało na tym miejscu”- dodaje.
„Pan Bóg nas wspierał. Otrzymywaliśmy siłę, żeby wytrwać w tym wszystkim i odpowiednio uformować kleryków. To nie jest takie proste. Owoce można dostrzec po kilku czy nawet kilkunastu latach, kiedy klerycy mówią, że była pewna dyscyplina, ale to przydało się w pracy kapłańskiej. Teraz to doceniają”- potwierdza ks. Marian Subocz.
Gospodarz papieża
Wizyta Jana Pawła II w seminarium
Budowa seminarium została zakończona w 1991 roku. Na przyjazd Jana Pawła II wszystko było zapięte na ostatni guzik, ale miesiąc przed tym terminem, kaplica nie była jeszcze gotowa. „Nie mieliśmy wykładziny i nie można jej było dostać w sklepie. Trzeba było także zakupić meble i je wnieść. W rozpaczy napisałem do znajomych do Niemiec, że wkrótce będzie u nas papież, a my nie mamy wykładziny i paru innych rzeczy. Przysłali nam i na trzy dni przed wizytą papieża wykładaliśmy wykładzinę”- wspomina.
Sam przyjazd Jana Pawła II był dla nas ogromnym przeżyciem. „Biskup Jeż opowiadał, że kiedy jechali do Koszalina, wojskowi i strażacy, którzy zabezpieczali przejazd papieża, stali tyłem odwróceni, bo musieli wypatrywać, czy nie ma w lesie jakiegoś zagrożenia. Jan Paweł II zapytał – Ignac, dlaczego oni się tak do mnie tyłem poustawiali? A biskup mu odpowiedział- po to, żeby ciebie Ojcze Święty bronić”- wspomina zasłyszaną anegdotę ks. Marian. Przyznaje, że trudno mu nawet dziś wyrazić słowami radość, jaka towarzyszyła jemu i całej wspólnocie seminaryjnej z powodu wizyty papieża w murach seminaryjnych. „Przywitałem Ojca Świętego. Potem byłem obecny, gdy Jan Paweł II pobłogosławił kaplicę i gmach seminarium oraz podczas posiłku, na którym gościła też delegacja z Niemiec. Bardzo mi zależało na tym, żeby osoby, które tak nas wsparły w budowie seminarium, spotkały się z papieżem i to się udało”- opowiada. Posiłek wykonali kucharze oraz siostry, które przygotowały refektarz. „Ten dla papieża i części gości znajdował się na górze. Pozostali jedli na dole. Papież przywitał się z każdym zaproszonym gościem”- dodaje.
Ks. Marian mówi, że po posiłku, Jan Paweł II udał się do apartamentu, który został dla niego przyszykowany w seminarium. Tam trochę odpoczął, a potem zaprosił biskupa Jeża i jego na spotkanie. „Jan Paweł II docenił to, że przygotowaliśmy taki apartament, mimo, że przyjechał tylko na jedną noc. Podziękował nam za zorganizowanie całej wizyty”- wspomina. „Miałem szczęście, że mogłem w tym spotkaniu uczestniczyć i przyznaję, że miałem tremę, więc nawet nie pamiętałem o czym chciałem mu jeszcze opowiedzieć. To było niesamowite przeżycie. Cała ta jego wizyta stanowiła ważne wydarzenie w historii diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej”- przekonuje ks. Marian. „Myśleliśmy, żeby w ramach tej wizyty, papież przyjechał do Kołobrzegu, ze względu na pierwsze biskupstwo w 1000 roku z biskupem Reinbernem. Ale zdaniem ochrony ten odcinek trasy był dość niebezpieczny. Obawiano się o życie Jana Pawła II, stąd wybór padł na Koszalin, w tym na sanktuarium na Górze Chełmskiej”- odsłania kulisy przygotowań papieskiej wizyty w diecezji ks. Marian. Jan Paweł II przenocował w seminarium duchownym i następnego dnia kontynuował swoją pielgrzymkę po Polsce. „Jak papież odjeżdżał, wówczas klerycy utworzyli szpaler i on podszedł do każdego, podał rękę i pobłogosławił”- dodaje ks. Marian.
Wspomina też przygodę, jaka się przytrafiła jednemu z arcybiskupów włoskich, którzy byli w delegacji z papieżem. Mówi, że złamał mu się klucz od drzwi pokoju i nie mógł się z niego wydostać. Nawiercono więc zamek. „Jak już został uwolniony, to wszyscy zaczęli się śmiać, włącznie z papieżem. Jan Paweł II zapytał go – co ty chciałeś tu zostać?”- opowiada.
Jan Paweł II podczas ceremonii poświęcenia Wyższego Seminarium Duchownego powiedział: „Ufajmy Bogu, że z tego seminarium będą wychodzili dobrzy kapłani, mocni duchem, umysłem, modlitwą, kochający szczerze Boga i ludzi, ludzi żyjących na tej ziemi kołobrzeskiej i koszalińskiej”.[82] Zdaniem ks. Mariana, wybór kard. Karola Wojtyły na papieża wywarł pozytywny wpływ na liczbę powołań kapłańskich w Polsce. „Zaczęło się więcej pielgrzymek do Rzymu, w tym także wyjazdów młodzieży. Poza tym, Jan Paweł II miał w sobie coś takiego, że przyciągał ludzi. Czuło się od niego płynącą głęboką wiarę. Jednocześnie był taki naturalny i to młodym ludziom imponowało. Myślę, że w koszalińskim seminarium również znajdowali się klerycy, którym postawa i nauczanie papieża pomogły w odkryciu powołania”- uzasadnia były rektor. „Nie mogę powiedzieć, że moje powołanie jest wynikiem pontyfikatu Jana Pawła II, natomiast miał on dla mnie olbrzymie znaczenie”- wyjaśnia ks. Zbigniew Woźniak. „To był taki czas. Młodsze pokolenie może tego nie rozumieć, że papież był naszym oknem na świat. Jego przyjazd do Polski to była nobilitacja i takie potwierdzenie dla naszego Kościoła, gnębionego przez władze komunistyczne. Jan Paweł II dawał wszystkim siłę i nadzieję. Został takim ambasadorem i obrońcą naszego narodu na arenie międzynarodowej”- uzasadnia. „Pielgrzymki papieża do Polski gromadziły tysiące ludzi. Towarzyszyła temu niesamowita atmosfera. To był duch takiej radości i wolności. Jestem przekonany, że to dodało nam skrzydeł i odwagi w podejmowaniu decyzji. Dla młodego człowieka, który miał poświęcić całe swoje życie dla Pana Boga i Kościoła, łatwiejsze było dokonanie wyboru w atmosferze entuzjazmu i radości oraz dumy z Kościoła”- dodaje ks. Zbigniew Woźniak.
Co mówi kryzys?
Kapłaństwo w czasie kryzysu Kościoła
Gdy ks. Marian Subocz był rektorem, w koszalińskim seminarium studiowało blisko 160 kleryków. Obecnie, liczba ta spadła do około dwudziestu alumnów. Jak ks. Marian patrzy na malejącą liczbę chętnych do kapłaństwa? „Obecnie sytuacja bardzo się zmieniła, dlatego że mamy kryzys demograficzny, rodzi się znacznie mniej dzieci. Druga sprawa- mamy do czynienia z atakiem na Kościół i duchownych. Ukazuje się nas przez pryzmat niechlubnych zachowań niektórych kapłanów. W opinii publicznej został wykreowany negatywny obraz księdza”- uważa ks. Marian i dodaje, że przypadki przestępstw z udziałem duchownych na pewno odbijają się echem także wśród młodego pokolenia. „Młodzież poznaje te patologiczne historie i ma jeszcze więcej wątpliwości w wyborze kapłaństwa, jako własnej drogi życiowej”- uzasadnia. Zdaniem byłego rektora koszalińskiego seminarium, ogromne znaczenie na spadek powołań ma również fakt, że rodziny nie są już dziś tak religijne, brakuje w nich troski o formację duchową dzieci. „Rodzina dziś nie funkcjonuje, jak powinna, nie tylko w kwestii wychowania religijnego, ale w ogóle. Wiele tych młodych osób nie ma obrazu rodziny uczęszczającej regularnie na Mszę św., do sakramentu spowiedzi i sami też tak nie chcą postępować”- przekonuje ks. Marian. „Nie bez znaczenia jest również to, że dziś młodzież ma ogromne możliwości wyjazdów na studia, czy do pracy za granicę”- diagnozuje. Podkreśla jednocześnie, że kolejnym czynnikiem, sprzyjającym podejmowaniu tej drogi życiowej, jest kwestia duszpasterzy, których ci młodzi ludzie spotykają w swoich parafiach, czy na katechezie. „Jeżeli duszpasterz jest otwarty wobec młodzieży, potrafi z nimi nawiązać kontakt i widzą jego autentyczność w realizowaniu swojego powołania kapłańskiego, to będzie dla nich dobrym przykładem. Jednakże najważniejsza jest łaska Boża, a więc powołanie. Ale odpowiedź na nie także zależy od ludzi, którzy kształtują i formują młodzież”- uważa ks. Marian. „Zdarzają się przypadki, gdy do seminarium wstępują osoby poszukujące i pochodzące z rodzin obojętnych religijnie, ale czują powołanie, a Boga doświadczyli dzięki byciu w jakiejś wspólnocie religijnej czy w czasie rekolekcji i pielgrzymek” – dodaje jeszcze. „Wiadomo, że spośród zgłaszających się do seminarium, tylko część przyjmie święcenia. Niektórzy w czasie formacji odkrywają, że to nie jest ich droga, ale pobyt w seminarium i ta formacja są dla nich ważnym czasem odkrywania najistotniejszych wartości i swojej misji życiowej”- zaznacza. „Najdoskonalszym środkiem budowania powołań jest modlitwa. Sobór Watykański II uczy nas, że wszyscy są odpowiedzialni za powołania kapłańskie. Najpierw rodzina, ożywiona duchem prawdziwej wiary, miłości i pobożności, a potem parafia”- mówił przed laty ks. Marian w jednym z kazań. „Czy dziękujemy Bogu za powołanie chrześcijańskie? Czy prosimy o powołania kapłańskie? W czasie tej ofiary eucharystycznej i całego dzisiejszego dnia pamiętajmy o tym i módlmy się, aby Chrystus. który nazwał siebie dobrym pasterzem, dał nam licznych i świętych kapłanów”- apelował w kazaniu ks. Subocz[83].
Gdy dziś wchodzi się do seminarium duchownego w Koszalinie, to w eksponowanym miejscu znajduje się zdjęcie, dokumentujące wizytę św. Jana Pawła II w tym domu. Na fotografii wraz z papieżem stoją wszyscy klerycy i wychowawcy seminaryjni. W taki sposób został upamiętniony również ówczesny rektor, ale jak podkreśla ks. dr Jarosław Kwiecień, ks. Marian żyje w pamięci znacznej liczby księży, którzy za jego czasów kończyli seminarium. „Formalnie był rektorem między rokiem 1986 a 1993, ale w formację zaangażowany był już wcześniej, jako wicerektor, prefekt i później jako wykładowca patrologii i języka łacińskiego. Tylko w czasie bycia rektorem, seminarium ukończyło ponad stu księży. To jest 1/4 liczby wszystkich kapłanów, którzy ukończyli to seminarium przez ponad 40 lat jego istnienia. Odegrał więc ważną rolę w życiu wielu kleryków, ale i tych młodych ludzi, którzy przewinęli się przez to miejsce, a z różnych powodów je opuścili”- przekonuje ks. Kwiecień.
Ks. Marian przyznaje, że będąc rektorem, ogromne wsparcie otrzymywał od ojców duchownych seminarium. „Miałem przy sobie o. Ludwika Chodzidło. Był dla mnie taką opoką. Zawsze się go radziłem w trudnych sprawach. Poza tym była też rada pedagogiczna, wicerektor ks. dr Antoni Kloska, dobrze przygotowana kadra profesorska”- wspomina. Dodaje, że na początku funkcjonowania seminarium posiłkowali się także profesorami z innych diecezji, m.in. z Poznania i z Pelplina. „Potem kadrę zaczęli stanowić nasi absolwenci, którzy wracali po studiach doktoranckich w Rzymie czy po Katolickim Uniwersytecie Lubelskim oraz Uniwersytecie Kard. Stefana Wyszyńskiego w Warszawie”- uzasadnia. O formację duchową troszczył się również drugi ojciec duchowny, ks. Jan Nowak[84], który wcześniej pracował w duszpasterstwie w archidiecezji krakowskiej i tam z inicjatywy kard. Karola Wojtyły organizował ośrodki rekolekcyjne i spotkania formacyjne. W diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej prowadził duszpasterstwo w latach od 1984 do 1989 roku, szczególnie troszcząc się o odbudowę kościołów. „Bp Jeż wysłał mnie do o. Jana. On wtedy pracował na jednej z parafii w naszej diecezji. Pojechałem do niego, a tam przy kościele cement, beton i on pracuje tam na budowie razem z innymi robotnikami. A ja mu mówię, że biskup Jeż ma do niego prośbę, żeby został ojcem duchownym w naszym seminarium. Powiedział, że przecież ma tu budowę w parafii. Poprosił o czas na przemyślenie, ale ostatecznie przyjął propozycję biskupa”- wspomina ks. Marian. Po kilku latach, w 1996 roku, przeniósł się z koszalińskiego seminarium do Arcybiskupiego Seminarium Duchownego w Krakowie, by tam również posługiwać jako ojciec duchowny.
„Na pewno na kształt kapłaństwa, po ukończeniu seminarium, ma wpływ każdy, kto pełnił rolę wychowawcy, czy był wykładowcą lub prefektem”- przekonuje ks. Dariusz Jaślarz. „Wiele z tych rzeczy, które zaobserwowałem u księdza rektora, czy wymagań, które nam stawiał jako klerykom, to wszystko się przekłada na moje życie. Każdy kapłan, jak każdy człowiek, jest trochę utkany z ludzi, których spotkał do tej pory oraz z ich postaw. A rektor to była istotna postać w naszym życiu”- uważa proboszcz z Manowa.
Kościół w Polsce dziś zmaga się z wyjaśnianiem trudnych historii z przeszłości, dotyczących m.in. przestępstw na tle seksualnym z udziałem duchownych. Gdy słyszy się o tych przypadkach, ale także o odejściach z kapłaństwa, rodzi się pytanie o czas formacji seminaryjnej. Jak ona wyglądała za czasów posługi ks. Mariana Subocza, jako rektora? „Klerycy pierwszego i piątego roku mieli spotkania z psychologiem panią prof. Zenomeną Płużek[85]. Wyniki tych badań i treść jej rozmów z klerykami stanowiły tajemnicę, ale pani profesor sygnalizowała różne problemy. To była dla nas istotna wskazówka”- wyjaśnia ks. Marian i dodaje, że czasami musiał powiedzieć komuś, że seminarium duchowne to nie jest jego miejsce albo żeby zrobił sobie przerwę i przemyślał decyzję. „Nie zawsze udaje się rozpoznać u kogoś problem w czasie formacji seminaryjnej, ale przyglądaliśmy się każdemu kandydatowi do kapłaństwa z osobna, omaw